wtorek, 20 grudnia 2011

Czas Olbrzymów, Jednorożca i okna do nieba - "Bezludny raj" - Ana Marie Matute

  Powieść utkana ze świateł, wspomnień i magii, a wszystko to pobrzmiewa nutą nostalgii za utraconym dzieciństwem, mimo że bynajmniej nie sielskim ani anielskim. Atmosfera półszeptu, patrzenia przez dziurkę od klucza w drzwiach, które stają się jednocześnie wrotami wyobraźni, tworząc zaczarowane światy. Jest coś urzekającego w powieści Matute. Jest coś bliskiego i uniwersalnego zarazem w snutej przez nią historii. Wejście w książkę hiszpańskiej autorki jest niczym potrząśnięcie śnieżną kulą - jak ono wznieca miliony rozbłysków srebrnego pyłku, tak lektura "Bezludnego raju" powoduje eksplozję wspomnień z pogrążonego w odmętach pamięci dzieciństwa.
  Mała Adri to dziewczynka niezwykła. Mimo, iż jest pozbawiona ciepła rodzicielskiej miłości, bo matkę i ojca całkowicie pochłania kryzys w ich związku; mimo, iż jej starsze rodzeństwo zdaje się ją ignorować, zajęte swoimi poważniejszymi sprawami, ona szczęśliwa jest w swoim własnym świecie. Świecie w którym niepodzielnie królują niania Maria i kucharka Isabel, w świecie, gdzie snują się zapachy, gdzie miarowo stuka nóż, gdzie bucha para z garnków. Kuchnia to azyl małej chroniący ją od przestrzeni Olbrzymów, której zasad, jako karzełek nie rozumie i która jest dla niej szorstka i nieprzyjazna. Jednak najlepiej Adri czuje się w oazie własnej wyobraźni - to ona jest osobistym i bezludnym rajem bohaterki. Dziewczynka nocami żegluje po morzach dywanu na papierowej łódeczce, tropi zbiegłego z obrazu jednorożca, wspina się na niebosiężne szczyty Miasta Szaf i pławi w przepaściach ułożonych z zatęchłych, niepasujących płaszczy. Ma też swoich wyimaginowanych przyjaciół: latarnika i Trzech Króli.
   Adri żyje w świecie rodem z baśni Andersena, w którym kolejne obrazy rozbudzonej dziecięcej wyobraźni przesuwają się niczym kompozycje w kalejdoskopie. Nic w nim nie jest dosłowne, magia funkcjonuje w nim na mocy rzeczywistości a pobrzmiewające z daleka echa trudnej sytuacji państwowej, wkradające się podstępnie, przemycone na ustach praczki Tomasy wieści o atakach na klasztory i mnichów, mieszały się z powolnymi, uspokajającymi dźwiękami pozytywki, które je oddalały, oddalały, oddalały... Do tego właśnie bezpiecznego świata wkroczył pewnego dnia z właściwym sobie impetem, potrząsając burzą złotych loków mały Rosjanin, Gawryła.
   Gawryła przybył wraz ze swoją matką, tancerką baletową z Rosji uciekając przed szalejącą tam rewolucją. Chłopiec znał osamotnienie, porzucenie i obojętność najbliższych tak samo dobrze, jak Adri i chyba to sprawiło, iż wywiązała się między nimi bardzo mocna i niezwykła więź. Rozumieją się bez słów, czują pełnię szczęścia tylko w swojej obecności, w ukryciu kulis zabawkowego teatrzyku powierzają sobie najboleśniejsze tajemnice i największe sekrety, rozumieją się bez słów... W mieszkaniu na poddaszu, pod okiem życzliwego, kochającego dzieci całym sercem Teo, Adri zrozumiała czym jest bliskość drugiego człowieka, czym jest miłość. Odnalazła tam swoje miejsce na ziemi.
   Czaj roztaczał nieznaną woń, aromat baśni, smutnej i pięknej historii o dzikich łabędziach, haftowanej przez Teo na błyszczącym, błękitnym jedwabiu. Po czaju ponownie kładliśmy się na dywanie i wracaliśmy do lektury. I znowu po kolei wznosiły się ze stronic miasta, zamki, puszcze, jeziora.. I morze. Morze, którego wtedy jeszcze nie znałam. Do dziś, kiedy czytam to słowo, powraca do mnie smak herbaty. A raczej czaju.*
   "Bezludny raj" to literatura po części wspomnieniowa. Lecz motywy autobiograficzne autorki z całą pewnością bliskie są każdemu czytelnikowi. Każdy posiadający kilka lub nieco więcej wiosen na karku oraz mniej lub bardziej wypchany bagaż doświadczeń z całą pewnością zrozumie uczucia, jakie wypełniają tę książkę. Uczucia tęsknoty za minionym, za ludźmi, których już nie ma, a mimo to ich opowieści i aura bezpieczeństwa, która ich otaczała snuje się wokół nas i towarzyszy nam w każdej chwili naszego życia. 
   Powieść Matute to swoista refleksja nad przemijaniem, nad utratą i tym, co ponadczasowe i czego nigdy nic nas nie pozbawi. To pamięć i wspomnienia. A jak każdy wie, zostają tylko te najlepsze, bo usłużna pamięć szlifuje je i ugładza niczym diamenty. Myślę, że odbiór "Bezludnego raju" zależy w dużej mierze od doświadczeń każdego czytelnika. Książka wygrywa bowiem na emocjach przeróżne melodie, i tylko od wnętrza odbiorcy zależy, czy usłyszy elegię, czy radosną odę. 
   Adri u boku Gawryły dorasta, uczy się latać, wspina się przez okno do nieba, by z hukiem spaść, gdy nieubłagany los podetnie jej skrzydła, by poznać piekło utraty. Powieść snuje się niespiesznie od wspomnienia do wspomnienia, od refleksji do przemyślenia by pod samym końcem porazić niespodziewanym zwrotem fabuły. Jeszcze przez kilka stron nie mogłam uwierzyć w radykalizm autorki wobec jednego z bohaterów, było mi żal, rodził się we mnie bunt... Ale przecież to nie Matute tak rozwiązała tę kwestię, tak obchodzi się z ludźmi życie. 
   Lektura "Bezludnego raju" pozwala powrócić do dzieciństwa, do czasu gdyśmy "(...) znali mnóstwo bajek, chociaż nie potrafili czytać"** i spojrzeć na świat jeszcze raz naiwnymi oczyma dziecka, zobaczyć magię codzienności i ucieszyć się z najprostszych rzeczy. Pozwala też dorosnąć, skonfrontować się z nieuniknionym. Prowadzi nas za rękę do tego miejsca w duszy, gdzie znajdują się pilnie strzeżone skarby naszej przeszłości w postaci wywołujących kręcące się w oku łzy wspomnień. Piękna.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
*s. 193-194.
**s. 109.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: W.A.B, Warszawa 2011.
Wydanie: I.
Ilość stron: 367.
Przekład: Wojciech Charchalis.
Tytuł orginału: Paradiso inhabitado.
Język orginału: hiszpański.
Data powstania: 2008.
Moja ocena: 5/6.
Wyzwanie: Bracie, siostro... rodzino.

sobota, 17 grudnia 2011

Stosiki dwa zaległe dość :)

 
1) Mądrość głupców - Idries Shah - od portalu Sztukater.pl i wydawnictwa Drzewo Babel, malutka książeczka zawierająca mądrość starożytnych mędrców wyłożoną w postaci krótkich przypowiastek; coś do czytania niespiesznego, do przemyśleń...
2) Niepokorna córka - Xuan Phuong, Daniele Mazingarbe - kupiona w Biedronce za zawrotną kwotę 8 zł coś tam gr. A ja uwielbiam takie prawdziwe historie made in China
3) Miłość Peonii - Lisa See - jak wyżej, również "biedronkowy zakup"
4) Dom Kalifa. Rok w Casablance - Tahir Shah - do recenzji od Wydawnictwa Literackiego; póki co nie czytam innych recenzji tej książki, by nie psuć sobie lektury. Oczekuję czarownej opowieści o wiciu gniazda w kraju dżinnów (dobrze myślę? jeśli ktoś jest po przeczytaniu niech napisze tylko TAK lub NIE ;) ),
5) Meksyk - Jan Gać - od Sztukatera z serii Poznaj Świat
6) Na szczyt góry - Arne Dahl - kryminał od MUZY; podobno autor dobrze rokuje, a odkąd czytam kryminały szukam w tej materii czegoś dla siebie i czuję, że może to być coś, co mi się spodoba
7) Listy do dzieci - Takashi Nagai - również od Sztukatera; opowieść o bombardowaniu atomowym, utracie najbliższych i życiu z śmiertelną chorobą. Podobała mi się.
8) Pokochaj mnie mamo - Cassie Harte - jedna z moich ulubionych serii, mianowicie Pisane przez życie. Szokujące, ale jakże prawdziwe treści. Od czasu do czasu trzeba przypomnieć sobie o złu na świecie, czasem trzeba podsycić wrażliwość
9) Okaleczona - Cathy Glass - czytałam już "Skrzywdzoną" tej autorki i pewne sceny utkwiły mi w pamięci po dziś dzień. Ciekawa jestem tej opowieści, jej zakończenia (trzymam kciuki za happy end)
10) Bombaj. Maximum city - Suketu Mehta - chyba każdy fan reportażu powinien znać tę książkę; jeśli dodatkowo nakłada się na to żywe zainteresowanie Indiami (a tak jest w moim przypadku), to już pozycja obowiązkowa
11) Demaskatorka - Kathryn Bolkovac, Cari Lynn - od MUZY, reporterskie śledztwo dotyczące handlu żywym towarem... interesujące
12) 1Q84. T3 - Haruki Murakami - egzemplarz do oficjalnej recenzji dla LubimyCzytać.pl. Trochę dziwnie tak zaczynać czytanie od ostatniego tomu, niemniej postanowiłam, iż z opublikowaniem wrażeń na blogu poczekam do czasu, gdy przeczytam dwa poprzednie. Tak dla porządku, choć Murakami jest Murakamim, i nie ważne czy czyta się go tak czy wspak ;)
13) Nie wygłoszę tu mowy - Gabriel Garcia Marquez - czytałam już Rzecz o mych smutnych dziwkach Marqueza i powiem, że była nie najgorsza. Poza tym uwielbiam realizm magiczny, pora więc poznać jego ojca. Tym razem zbiorek mów od MUZY
14) Naga cytra - Shan Sa - opis na okładce sprawił, że zapragnęłam znaleźć się w tej opowieści, zapragnęłam ją przeżyć. Wydaje mi się mistyczna i pełna magii; styl autorki też mi odpowiada, jest bardzo finezyjny i pełen artyzmu. Do recenzji dla LC
15) Suttree - Cormac McCarthy - od kiedy przeczytałam "Drogę", stwierdziłam, że muszę poznać wszystkie dzieła McCarthy'ego. Ze swoim światem antyutopii i mocną, męską tematyką hipnotyzuje mnie i rozbudza to, co nie do końca sfeminizowane. Uwielbiam jego oszczędny język, jego rozmiłowanie w brzydocie. Również od LC.
16) 15 blizn - antologia opowiadań grozy - czytałam w okresie Święta Zmarłych, lub jak kto woli Halloween:) Atmosfera sprzyjała lekturze:)
17) Marzenie Celta - Mario Vargas Llosa - arcydzieło, mój ukochany Llosa pokazał klasę. Powieść godna mistrza, Nobel wybroniony (recenzja dla LC)
18) Gorączka. W świecie poszukiwaczy skarbów - Tomek Michniewicz - wybitna rzecz na tle znanej mi literatury podróżniczej. Życzę Panu Tomkowi jak najlepiej, dziękuję za pełne życzliwości maile i, jak już napisałam, czekam na więcej:) A Wam wszystkim polecam!!!

sobota, 3 grudnia 2011

Trwoga dawkowana - "15 blizn" - antologia opowiadań grozy

   Strach jest jak narkotyk. Mimo, że nas paraliżuje, ogranicza, dezorganizuje... mimo to wszystko lubimy się bać. Pragniemy tego stanu buzującej adrenaliny, tego napięcia, uczucia gęsiej skórki, przejmujących dreszczy, pracującej na najwyższych obrotach wyobraźni. Stąd wszystkie horrory, stąd niesamowite i przerażające opowieści - ludzie poszukują sytuacji, w których te skrajne uczucia nimi zawładną, prowokują konfrontację z nimi. To, czego się boją paradoksalnie przyciąga ich jak magnes, hipnotyzuje. W "15 bliznach" przestraszyć nas spróbują czołowe postaci świata literatury grozy oraz pisarze stawiający w tej dziedzinie dopiero pierwsze kroki. Do dyspozycji mają formę tak nieprzejednaną i surową jak opowiadanie. Czy obudzą nasze demony? 
Zielińska, Campbell, Darda, F. Paul Wilson, Joe Hill oraz Łukasz Śmigiel byli najbliżsi poruszenia struny przerażenia w mojej duszy. To oni wraz z ich całkowicie różnorodnymi historiami, zupełnie odmiennie położonymi akcentami i zgoła innym podejściem do tematu pozostawili w moim umyśle tytułowe blizny, zasiali w głębi umysłu ziarno niepewności, dostarczyli wyobraźni dodatkowe bodźce do snucia koszmarnych majaków. Konstatacja? W mojej pamięci utkwili zarówno autorzy polscy, jak i zagraniczni. Wniosek? Polska literatura grozy to proza ambitna, kunsztowna i trzymająca wysoki poziom.
Muszę wyróżnić jedyną przedstawicielkę płci pięknej w tym zbiorze, która w moich oczach zabłysła swym fenomenalnym "Ostatnim kuszeniem Ewy Betulev" – Aleksandrę Zielińską. Pomysł delikatnie nasuwa mi mgliste  i raczej nie wychodzące poza sferę nastroju skojarzenia z "Mistrzem i Małgorzatą" Bułhakowa, niemniej jednak Kraków został w nim wystylizowany niemalże na przedsionek piekła, bohaterowie na żądne krzywdy innych kreatury, a kościoły zostały przemienione w sądy, w których jurysdykcję sprawuje sam szatan. Wszystko to wykute w materii dojrzałego i  świadomego języka.
Zaraz za Zielińską plasuje się w moim rankingu Śmigiel i jego "Mściciel krwi". Tworzy on świat w stanie rozkładu, opisuje krwawe święto Moru, w czasie którego dochodzi do rytualnych morderstw, brutalnych zabójstw starców i kalek, pośród dekoracji stworzonych z pozszywanych szczątek ludzkich. Swym bohaterem natomiast czyni im podobnego Capelbota i jego równie odrzucającego towarzysza Przerazę, plądrującego nekropolię w poszukiwaniu "części wymiennych" dla przyjaciela. Przyjdzie im rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci trzech panien von Lipitz i stawić czoła siłom nadprzyrodzonym, a wszystko to przy akompaniamencie niewybrednego, rubasznego i mocno czarnego humoru oraz nastroju ponurej groteski.
Zaimponował mi, choć już nie kreacją świata przedstawionego, a umiejętnością stopniowania napięcia do granic wytrzymałości, Stefan Darda. Stawia on czytelnika w niekomfortowej sytuacji – zmusza do dokonywania wraz z bohaterem wyboru, gdy tak naprawdę wyboru nie ma. Zaskakuje bardzo nieprzewidywalnymi zwrotami akcji, jątrzy wzburzoną psychikę nieoczekiwaną pointą.
F. Paul Wilson to również zwolennik ostrej niczym hak pointy, również ceni sobie akcenty psychologiczne, które u niego graniczą już z nadprzyrodzonymi zdolnościami. Wilson jednak postawił na wyrazistsze i bardziej spektakularne sylwetki bohaterów, stworzył mroczniejszy nastrój wielkiej posiadłości pełnej tajemnic.
Campbell jako jedyny nie ujął mnie literacko niczym szczególnym, a najautentyczniej przestraszył. Dotknął moich największych lęków, wprowadził mnie w sferę duchów, dał czuć ich oddech za plecami, a to mnie przeraża i paraliżuje. Mimo, że jego opowiadanie było typowe, wręcz kliszowe i szablonowe, to czytając je naprawdę się bałam. On pozostawił w mojej wyobraźni swój ślad.
Nie mogę nie docenić również Joe Hilla - jego "Twitterowanie z Cyrku Umarłych" było fenomenalnym przykładem na wielką moc przemilczeń, na paraliżujące działanie tego, co dopiero kołacze się w naszej wyobraźni. Również forma - rejestr rozmowy przez komunikator Twitter - wyróżnia tekst tego autora spośród pozostałych. Wielka jest jego sztuka gry na emocjach, na codziennych animozjach; wielka, a wręcz terapeutyczna. I żałuję, że najpierw przeczytałam notkę biograficzną, w której zdradzono, iż prawdziwe nazwisko autora to King. Z tych Kingów. To jednak zobowiązywało, ale spokojnie, Hill się wybronił.
Talentu prozatorskiego nie mogę odmówić również Mastertonowi. Opowiadanie Mastertona miało w sobie wszystko, co dobre opowiadanie grozy mieć powinno: ciekawy koncept, fenomenalne opisy słownych "efektów specjalnych" (fajerwerki elektryczności sprzężone z wybuchającymi zwłokami towarzyszące pojawieniu się mitycznego Iblisa), wartką akcję z kilkoma trupami po drodze i momenty, kiedy czytelnik zastyga zdjęty trwogą. Jednak w moim odczuciu trąciło ono nieco zbyt mocno klasyką gatunku, opierało się na zbyt już zużytym motywie demonicznym; autor przyjął w nim za proste rozwiązanie, jakim było osadzenie w roli głównej uniwersalnego i wdzięcznego bohatera, taksówkarza.
Opowiadanie Palińskiego chętnie bym poddała amputacjom i dosztukowaniom. Sic! Ujęłabym przydługi początek opisujący spacer autostopowicza w deszczu, natomiast pociągnęłabym fabułę dalej, uraczyła czytelnika jeszcze kilkoma wybrykami głównego bohatera, mocniej ponaciągała żądne skrajnych emocji czytelnicze nerwy. Tymczasem zanim tak naprawdę coś zaczęło się dziać, opowiadanie się skończyło, pozostawiając po sobie zawieszone w literackiej próżni, acz przewidywalne, niedopowiedziane zakończenie. Podobnie u Cichowlasa - były tu naprawdę dobre momenty, które wybroniły ogólne przekombinowanie, przysłoniły miszmasz wątków zgrabnie łącząc całość motywem inwazji kosmitów i puentując niezaprzeczalnym przesłaniem o złej kondycji ludzkości.
Największy zawód? Chyba Ketchum. Wiadomo, upadek boli dotkliwiej, gdy spada się z dużej wysokości, a w świetle wielu pochlebnych recenzji ostatniej książki tego autora („Jedyne dziecko”) oczekiwałam naprawdę dużo. Co dostałam? Satyrę, przeżute zrzędliwości, antybohatera, któremu koniec końców, niczym ślepej kurze, trafia się ziarnko. Opowiadanie było do przeczytania, projekcje myśli bohatera były nawet zabawne, ale przecież ja się chciałam bać...
Również zapadające w pamięć, ale pochodzące chyba z nieco innej bajki, jest dziełko Edwarda Lee - ta sama szuflada: wstawki kipiące erotyzmem, odrobina krzywego zwierciadła, szczypta fantastyki na fundamencie toksycznych i radioaktywnych odpadów, pozawieszane enigmatyczne sensy, których rozszyfrować niepodobna... Epatowanie odrazą? – owszem. Na strach miejsca tu niestety nie starczyło.
Pozostałe opowiadania nie pozostawiły na mnie najmniejszej blizny, ba, nawet draśnięcia. Przemknęły i zapadły w niepamięć z różnych powodów. Przekombinowanie, przesadzona enigmatyczność, chęć niesienia niejasnych przesłań... Kain wprawdzie kusi mnie surrealistyczną alegorią wizji apokaliptycznego ludzkiego losu, jednak przesłanie to, przy całej obudowie, jest zbyt proste. Kazimierz Krycz Jr. sięgnął po najbanalniejszy z motywów - motyw nieszczęśliwej miłości, a w to wplótł jeszcze bardziej wysłużonego bohatera: psychopatę maniaka. Z takiego nagromadzenia banału nie mogło być porządnej grozy. Ocenę opowiadania Rostockiego pozostawię w zawieszeniu, gdyż jest ono kontynuacją, czy może raczej retrospekcją, dla prozy zamieszczonej w „11 cięciach”. Motyw aniołów zła wydaje się chwytliwy, jednak całość jest pozbawiona wyrazu. Walka dobra ze złem, czy może większego zła z mniejszym też mnie nie porwała. Jako osobna całość, opowiadanie raczej mnie nie poruszyło, ale może w zestawieniu z drugim członem miałoby pozytywniejszy wydźwięk. Mort Castle również poszumiał w rozwinięciu swego popisu, całość natomiast zbyt krótkim, rzeczowym, lecz niezbyt spektakularnym zakończeniem. Zakończeniem, w świetle którego całość jest przegadana i wydaje się być watą słowną upychaną, byle czymś ją wypełnić.
Umrzeć ze strachu się nie dało. Zbiorek jest nierówny literacko. Jednak chyba z założenia miał być parabolą skrajnych emocji i różnorakich wartości literackich, treści w stylu „dla każdego, coś dobrego”. Sam dobór nazwisk niejako predestynuje antologię do stania się polem popisu zarówno dla „wyjadaczy” gatunku, jak i dla jego debiutantów. Zaskakuje mnie jednak fakt, iż niejednokrotnie uczniowie przyćmili swym talentem mistrzów. Czyżby szło nowe?
 Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla portalu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Replika, Kraków 2011.
Wydanie: I.
Ilość stron: 424.
Przekład: Marcin Kiszela, Bartosz Czartoryski, Zygmunt Halka
Moja ocena: 4/6.

środa, 30 listopada 2011

Tomek i gorączka złota - "Gorączka. W świecie poszukiwaczy skarbów" - Tomek Michniewicz

        Któż z nas nie marzył, by odnaleźć zakopany w ziemi, ukryty na dnie morza lub w mrocznych czeluściach jaskini kufer, wypełniony po brzegi mieniącym się złotem, rubinami i szmaragdami? Ileż to razy będąc dziećmi wyruszaliśmy z prowizoryczną mapą na poszukiwanie bogactw w zakamarkach swych podwórek pełni nadziei, że kilka ruchów łopatką odkryje przed nami nieprzebrane bogactwa? Później dorośliśmy. Poszliśmy do pracy ciułać grosz do grosza zapominając o swych marzeniach. Nie wszyscy jednak straciliśmy tę dziecięcą wiarę w cuda... Niektórzy podrośli, zmienili osprzęt, realia, lecz w ich głowach nadal kołacze się marzenie o ukrytym gdzieś skarbie. To ich tropem podążył Tomek Michniewicz.    
  "Gorączka" to opowieść o wielkich namiętnościach, obsesjach wręcz; o balansowaniu na granicy obłędu, o marzeniach, dla spełnienia których pewni ludzie gotowi są dzień w dzień ryzykować życiem. Autor dotarł do ludzi, którzy znają te uczucia z własnej autopsji. 
   Rozmawiał z człowiekiem, dla którego nieprzemyślana i spontaniczna wyprawa po wielki skarb z szemranym kapitanem Knightem skończyła się długotrwałym pobytem w wietnamskim więzieniu, ba, omal jej nie przypłacił życiem. Przedostał się na zaplecze kasyna w Las Vegas, by poznać tajniki "nabijania w butelkę" naiwniaków, którzy wierzą, że dane im będzie rozbić bank. Przemierzał meksykańskie pustynie tropem skarbów ukrytych przez hiszpańskich osadników, omijając najwymyślniejsze i najbardziej wyrafinowane pułapki, które mimo upływu czasu, nadal strzegą skarbu przed dostaniem się w niepowołane ręce. Nurkował w poszukiwaniu zatopionego w XVII wieku hiszpańskiego statku Atochy, która pochowała w wodnych odmętach wykradziony Indianom i przetopiony na złote artefakty skarb. Skarb wart dziś ponad miliard dolarów. W Afryce kontaktował się z zama zama, nielegalnymi wydobywcami złota z oficjalnych jaskiń, którzy dosłownie ładują ten drogocenny kruszec na taczkę. W końcu przyczynił się do ujęcia mafii kłusowników i handlarzy kością słoniową, których ofiarą padało wiele niewinnych zwierząt, brutalnie mordowanych tylko dla ich ciosów.  Tego wszystkiego autor doświadczył na własnej skórze, to sprawia, że jego książka pełna jest autentycznych emocji.
   Słowem: krócej byłoby wymieniać, gdzie autor tej książki nie był i z kim nie rozmawiał. To daje pojęcie o ogromie pracy i zaangażowaniu, z jakim podszedł Tomasz Michniewicz do obranego przez siebie celu. Myli się bowiem ten, kto myśli, iż wystarczyło pójść i poprosić, wyrazić swoje zainteresowanie, a rzeczone osoby opowiadały mu zaraz od a do zet o swojej, nieraz nielegalnej czy utrzymywanej w największej tajemnicy działalności. Mogę się założyć, że autorowi zdarzało się góry poruszać, by zamienić kilka słów z osobami, których historie opowiada nam w swojej doskonałej publikacji.  
   Opowiada i to jak opowiada. Zazdroszczę i pełna jestem podziwu dla umiejętności Michniewicza w zakresie operowania słowem - lepi z niego niczym z plasteliny... Co on zrobił z wstawkami historycznymi!!! Zamiast wynudzić czytelnika zlepkiem  suchych faktów i dat stanowiących background jego opowieści on reżyseruje nam tam historię na miarę "Titanica". Dosłownie! Czytając opis katastrofy morskiej hiszpańskiej floty zwożącej skarby dla Europejskiego monarchy z jego amerykańskich kolonii czułam się jak na projekcji tego oscarowego filmu, wcale nie przesadzam. Podobnie było z wszystkimi historycznymi przerywnikami mającymi wyjaśnić pochodzenie skarbów, których teraz namiętnie poszukują rozmówcy Tomasza - za każdym razem fabularna historia, wyposażona w wartką akcję, portrety charakterologiczne jej historycznych bohaterów. Za każdym razem pasjonująca i wciągająca opowieść. I ta jego bujna wyobraźnia, którą poruszy może najmniejszy bodziec, to przywiązywanie wagi do detali, które kryją za sobą wielkie tajemnice. Coś wspaniałego!
   "Trzymałem w ręku przedmiot, który spędził czterysta lat pod wodą, zagrzebany w piachu. To był świadek sztormu, który zatopił Atochę. Może ta prochownica należała do któregoś z przerażonych żołnierzy? Może cisnął ją na pokład, bo zawadzała mu, gdy w panice próbował przywiązać się do masztu, który i tak niebawem miał pęknąć z trzaskiem i zwalić się do morza, ciągnąc nieszczęśnika za sobą? Aż usłyszałem huk fal i wrzaski na pokładzie, który rozpadał się na kawałki. John kontynuował wyjaśnienia, dźwięki sztormu odpłynęły gdzieś, niknąc powoli..."*
   Muszę w tym miejscu schylić czoła również mrówczej pracy Michniewicza w zakresie resercherskiego zaplecza jego książki i jej zgodności z faktami historycznymi w najmniejszych detalach (nawet kolor sukni pewnej damy, która utonęła w katastrofie Atochy, czy rysy osobowościowe bohaterów sprzed kilkuset lat są tam naukowo potwierdzone) - dla osoby nie zajmującej się na co dzień historią zgromadzenie takiego zasobu informacji pozwalającego swobodnie operować tym materiałem to jednak przedsięwzięcie wiążące się z niemałym wysiłkiem... 
   Urzekła mnie w "Gorączce" też bliskość i brak dystansu autora do jego czytelników. Było to widoczne szczególnie, gdy w Afryce musiał zmieniać "na gorąco" plany swej podróży, by dostosować je do profilu książki. "To już nawet nie byli poszukiwacze skarbów, to byli po prostu etatowi ich zbieracze. (...) Umówmy się, że nie przelecieliśmy dziesięciu tysięcy kilometrów, żeby kopać rowy."** - napisał Michniewicz i zabrał czytelników ze sobą na wędrówkę po pustynnych wertepach. Mało się tam działo, ale był czas tak zwyczajnie pogadać z czytelnikiem, przemycić trochę survivalu... W ogóle często autor wprowadza czytelnika na zaplecze swojej książki. To jest fajne. Czułam się jakbym jechała z nim i jego przyjacielem długaśnymi amerykańskimi autostradami gawędząc niezobowiązująco. Super zabieg. 
   Tolerancja i otwartość na świat - to cechy, które bardzo cenię u autorów książek podróżniczych. Zaplusowują w mnie z miejsca osoby wyzbyte awersji do inności, ciekawe świata i posiadające szacunek do wszystkiego i wszystkich. Tych cech Tomaszowi Michniewiczowi na podstawie tekstu i moich odczuć podczas jego lektury odmówić nie mogę. Jego ufność i wiara w człowieka, jego wrażliwość nie pozwalały mu uwierzyć w brutalną walkę rasową w Johannesburgu; nie pozwalały jednoznacznie zaklasyfikować kłusowników, jako złych ludzi (szukał dla nich usprawiedliwienia; jednak nie znalazł). Podoba mi się wielka pokora Michniewicza wobec natury, wobec stworzenia. Tylko tacy ludzie potrafią dostrzec piękno świata i przekuć je w tekst nic zeń nie ujmując. 
   "Zdarzają się takie momenty w podróży, które nie tylko pamięta się do końca życia, ale i przeżywa ciągle na nowo. Krótkie i ulotne chwile niebycia sobą, a bycia gdzieś daleko, kiedy udaje się dotknąć świata tak naprawdę. Przez chwilę pod palcami miałem szorstką sierść dzikiej lwicy..."***
   Nie mogę nie zwrócić w tym miejscu uwagi na zdjęcia... Są piękne, duże, czytelne, znakomicie oddają klimat miejsc, w których przebywał autor ze swoimi przyjaciółmi. Jednak nie to mnie w nich najbardziej zachwyciło. Największe wrażenie zrobiła na mnie umiejętność przewidywania autora: czytam sobie "Gorączkę", czytam i myślę "ciekawe jak to wyglądało". Odwracam stronę, a tam bach!, kolorowe na lśniącym (bo papier publikacji też niczego sobie), mam podane jak na tacy zdjęcie ilustrujące ciekawe miejsca, osoby, znaleziska. To sprawia, że lektura książki dostarcza jeszcze większych wrażeń. Na medal zasługuje szczególnie jedno zdjęcie - zdjęcie zrobione kłusownikom i handlarzom kością słoniową, którego zrobienie mógł Michniewicz w niesprzyjających okolicznościach przypłacić życiem. 
   Michniewicz "wymiata". W "Gorączce" widzi więcej, niż wielu innych autorów literatury podróżniczej razem wziętych. Nie wyznaje dewizy, że aby zyskać miano wielkiego podróżnika, wystarczy pojechać, pozachwycać się tudzież ponarzekać, wrócić i można już wydawać książki. Nie. Michniewicz przeżywa, angażuje się, doświadcza, interweniuje. I nic nie jest na pokaz - czuć autentyczność. Jego książka zadrukowana jest pasją. Pozwolę mu napisać jeszcze kilka książek, zanim okrzyknę go swoim prywatnym następcą Kapuścińskiego na miarę XXI wieku. Czekam na nie z niecierpliwością, Panie Tomaszu. 
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla portalu LubimyCzytać.pl
*s. 162-163.
**s. 250.
***s. 233.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Otwarte, Kraków 2011.
Wydanie: I.
Ilość stron: 368.
Fotografie: Tomek Michniewicz.
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 6/6.
Wyzwanie: Reporterskim okiem.

czwartek, 24 listopada 2011

Bo tylko przyjaciele wiedzą o czym marzysz - wymianka

   Kilka dni temu dostałam swoją wymiankową paczkę. Przypadek sprawił, że wysyłała ją do mnie Bujaczek z bloga Zapatrzona w książki, a prywatnie Irenka, moja bardzo dobra znajoma:) Oczywiście wiedziałam wcześniej, że niespodziankę dostanę właśnie od niej. Napisała mi o tym na gg:):):) a potem... zamilkła. I na nic się zdały moje prośby o zdradzenie tajemnicy, na nic się zdały podchody, na nic się zdały szantaże (no co, wszystkie ruchy dozwolone;)). Była nieugięta. 
   Na domiar złego, niemal zderzyłam się z listonoszem w drzwiach, gdy on wchodził do mieszkania a ja pędziłam załatwiać formalności związane z praktykami, które niedawno skończyłam. Sami rozumiecie, że w tej sytuacji męczyłam się niesamowicie... Paczkę odebrałam, ale otworzyć jej nie miałam czasu. Położyłam ją na półkę, leżała i kusiła swą enigmatyczną zawartością, a ja speszona i ciekawa do granic wytrzymałości poszłam wywiązywać się z obowiązków. 
   Warto było poczekać, poniecierpliwić się... :) Oto co przygotowała dla mnie Irenka (w trakcie robienia zdjęcia Mąż stał mi nad głową i pilnował batonika Krówkowego, bo uwielbia krówki i jeśli o nie chodzi, nie ufa nikomu; z drugiej strony natomiast Teść łakomym okiem spoglądał na czekoladę; wybaczcie więc brak większej ilości ujęć, cudem zrobiłam to jedno, w wielkim stresie:):):)
   Oczywiście żadna książka nie jest tu przypadkowa:) Irenka doskonale wiedziała, co lubię i na co ostrzę sobie ząbki:) "Język sekretów" chodził za mną już od dawna, zaintrygował mnie opis na okładce i bardzo chciałam go przeczytać. Lubię Schmitta i co jakiś czas wracam do jego twórczości - ostatnio czuję, że taki czas właśnie nadszedł, będę miała więc pod ręką "Trucicielkę" (swoją drogą - fenomenalna okładka). No i na koniec "Kobiety z Kabulu", o których kiedyś naszemu Bujaczkowi napisałam, że marzę:) No i mam. I jak tu nie kochać Bujaczka, no jak???
   Słodkości rozdzieliłam uczciwie pomiędzy domowników, kawki natomiast skitrałam sobie, a co:):):) Zakładka śliczna świąteczna, nawet z dzwoneczkiem, który cichutko podzwania, stanowi obiekt niesamowitego pożądania mojego syna Urwisa-Rozrabiaki. Nie wiem tylko gdzie zaplątała mi się śliczna widokówka z Twojej miejscowości.  
 Dziękuję Irenko:) 
Dziękuję też Dziewczynom za organizację wymianki. Brawa. 

czwartek, 17 listopada 2011

Przez Kongo i Amazonię w głąb ludzkiej duszy - "Marzenie Celta" - Mario Vargas Llosa

   Miałam pewne obawy sięgając po tę książkę. Dotyczyły one wpływu nagrody Nobla, otrzymanej przez Llosę w ubiegłym roku na "ponoblowską" twórczość autora. Nie wiedzieć czemu, szykowałam się na coś komercyjno-masowego, populistycznego, na produkt wysoce homogenizowany. Po przeczytaniu "Marzenia Celta" stwierdzam z czystym sumieniem - Llosa wielkim pisarzem jest; obronił Nobla w pięknym, mistrzowskim  stylu. Przypieczętował go powieścią mądrą, głęboką, napisaną z wielkim rozmachem, bardzo ambitną, a jednocześnie z dobrymi, poczciwymi llosowskimi akcentami.
   Przyznam szczerze, nie wiem od czego zacząć tę recenzję... "Marzenie Celta" po prostu trzeba przeczytać, by w pełni docenić jego głębię i przekaz. By znaleźć się na przełomie wieków XIX i XX; by pokłuć oczy swojej duszy i wyobraźni obrazami ofiar szalejącego ówcześnie kolonializmu i jego bestialskich nadużyć; by przemierzyć z Rogerem Casementem dziewicze dżungle Amazonii i Konga; by zastanowić się raz jeszcze nad istotą człowieczeństwa i najskrytszymi sekretami ludzkiej duszy. Trzeba je przeczytać, by przekonać się na własne oczy, jak wielkiego natchnienia może dostarczyć nobel; jak wysoko stawia się potem sobie poprzeczkę i jak ambitnym zadaniom można sprostać. Trzeba je przeczytać, by móc powiedzieć, że zna się dzieło na miarę Nobla. 
   Roger Casement, tytułowy Celt, to postać historyczna. Postać o tyle ciekawa, o ile kontrowersyjna; złożona ze sprzeczności, posądzana o perwersyjne skłonności, obudowana pełną niedomówień i luk skłaniających do snucia domysłów, legendą. Roger to zarazem humanista i pełen wrażliwości na innych ludzi syn rozumu i oświecenia, jak i oddany bez reszty i po grób swym marzeniom i ideom romantyk. To rzecznik humanitaryzmu, etyki i moralności; dyplomata i państwowy urzędnik, a zarazem uznany za zdrajcę i posądzany o pedofilię skazaniec. Prawda na temat jego osoby nigdy jednak nie ujrzy już światła dziennego - pokrył ją zbyt grubą warstwą historyczny kurz zapomnienia, przemilczeń i przekłamań. Cień Casementa już nigdy nie przyoblecze się w właściwy mu odcień szarości. Llosa stworzył mu więc obfitującą w możliwie najpełniejszą gamę odcieni czerni i bieli, twórczą biografię, pokusił się o własną interpretację jego czynów i motywów, które na nie wpłynęły. A wszystko to z szelmowskim uśmiechem człowieka znającego życie i ludzi, zdolnego zaakceptować ludzkie słabości i grzeszki. Noblista Casementa nie rehabilituje, nie sądzi... on po prostu wskrzesza jego legendę.
   W "Marzeniu Celta" Llosa stawia czytelnikowi filozoficzne pytanie - "unde malum?". "Skąd zło?". A w zasadzie stwierdzić można, że powtarza owe pytanie po swym mistrzu, Josephie Conradzie, którego zresztą czyni jednym z bohaterów powieści (Casement poznaje w Kongu Józefa Korzeniowskiego, trzynaście lat później czyta "Jądro ciemności" Josepha Conrada. Obaj mieli głowy pełne młodzieńczych ideałów, którymi się wymieniali podczas długich rozmów pod palącym, afrykańskim słońcem, ich obu Afryka nauczyła życia, obu pozbawiła złudzeń). Llosa uzupełnia kronikę cierpień ludzkości o wydarzenia z Amazonii podczas "epoki kauczuku", dodaje również przelaną podczas powstania wielkanocnego krew irlandzkich bojowników o niepodległość. Casement poszukuje odpowiedzi na nie w czasie swej dwudziestoletniej bytności w kolonizowanym Kongo oraz niespełna rocznego pobytu w Amazonii, gdzie pełni funkcję dyplomaty i konsula brytyjskiego. W czasie swych podróży widzi ludzkie okrucieństwo posunięte do granic wyobraźni, widzi szał zadawania bólu, rozmiłowanie w wymyślnych i wyrafinowanych torturach; ogląda zezwierzęcenie białego człowieka, który swą protekcje nad rdzennymi mieszkańcami kolonii wykorzystuje by pastwić się nad nimi.
   Zamykał oczy, a w zawrotnym wirze pojawiały się i znikały hebanowe ciała z wężykami czerwonawych blizn przecinających ich plecy, pośladki i nogi, kikuty obciętych ramion dzieci i starców, twarze wychudłe, podobne do trupich, jakby odpłynęło z nich życie, pozbawione tłuszczu i mięśni, powleczone tylko skórą, jakby pozostała im zaledwie czaszka oraz ten wyraz czy zastygły grymas wyrażający nie tyle ból, ile bezkresne zdumienie tym, co się dzieje. I stale to samo, te same fakty powtarzały się we wszystkich wioskach i wioseczkach (...).*
Kongo i Amazonia odkryły przed Casementem rąbka tajemnicy na temat zła tkwiącego w ludzkich duszach i umysłach. Dzieci kultury i cywilizacji, dzieci Europy zmieniały się w żądne krwi i zadawania cierpień bestie. Wypalanie znaku CA (skrót od nazwy firmy kauczukowego potentata), pal, dyby, spuszczanie z wysokości, miażdżenie genitaliów, powieszenie, zastrzelenie, utopienie w rzece, obcięcie kończyn czy oczu i uszu, zakuwanie w dyby, podpalenie, strzelanie do Indian jak do żywych tarcz - to tylko garść spośród rozlicznych metod uskutecznianych przez białych, aby wymusić na krajanach ślepe posłuszeństwo i zmobilizować do jeszcze cięższej pracy przy dostawach kauczuku.
Jeśli nauczyłem się czegoś w Kongu, to tego, że nie ma gorszej i bardziej krwiożerczej bestii, niż istota ludzka.**
Zamiast siać wśród  rdzennych mieszkańców chrześcijaństwo, postęp, technikę i krzewić cywilizacje, jak pierwotnie usprawiedliwiali swe kolonizacyjne działania, sami uwsteczniali się i dawali prym najdzikszym instynktom.
   Choć tak odległe od siebie (...) Kongo i Amazonię łączyła pępowina. Horror powtarzał się z nieznacznymi wariacjami, wywołany żądzą zysku, grzechem pierworodnym towarzyszącym gatunkowi ludzkiemu od jego zarania, tajnym inspiratorem niezliczonych bezeceństw. A może chodziło o coś innego? Czyżby diabeł wygrał już swoją odwieczną walkę?***
    Obserwując niedolę rdzennych mieszkańców Afryki czy Amazonii Casement zauważył w niej analogię do losów swojej ojczyzny, Irlandii, zniewolonej przez brytyjską potęgę. Irlandczycy również zostali skolonizowani przez Anglię, ich również Anglia wykorzystywała. Efektem owych przemyśleń była teza o konieczności zbrojnego przeciwstawienia się brytyjskiemu ciemiężcy, jako jedyna skuteczna droga ku wolności. Myśli te, zaprzątając Casementowi głowę, uczyniły zeń iście romantycznego i tragicznego bohatera, wyznawcę mesjanizmu, spiskowca i zdrajcę kraju, na łonie którego się wychował na rzecz wolnej Irlandii - jego marzenia. Marzenia Celta.
   Casementa poznajemy, gdy czeka w celi na wyrok, a w zasadzie na potencjalne ułaskawienie.  Świat zdaje się wówczas zapominać o jego zacnych czynach i olbrzymich zasługach w dziedzinie respektowania praw człowieka; sir Roger jest szykanowany i zniesławiony za sprawą odnalezionych przez Scotland Yard sekretnych dzienników, w których opisywał swe perwersyjne erotyczne poczynania i śmiałe lubieżne wizje. Równolegle autor wprowadza nas, poprzez skonstruowane naprzemiennie rozdziały, pozwalające śledzić losy bohatera właściwie od jego narodzin w tajniki życia Casementa; ukazuje jego troski, marzenia, przemyślenia. Odziera go przed czytelnikiem z tajemnic, obnaża kierujące nim motywacje, wskazuje skutki, a potem powoli, słowo po słowie, rekonstruuje ich przyczyny. Konstrukcja taka prowokuje do przemyślenia, jak złożoną i nieodgadnioną istotą jest człowiek; unaocznia nam również, jak często ludzkie postępki wymykają się jednoznacznej, obiektywnej ocenie. Że nie wspomnę już o tym, jak wspaniale i pasjonująco czyta się takie "powoli odkrywane karty".
   Oprócz wnikliwej analizy ludzkiej psychiki i poruszenia problematyki nieprzejrzanych otchłani ludzkiej osobowości  Llosa porusza w swej powieści również motyw kondycji ludzkiej na świecie. Jego Casement to gorący patriota, który zanim zapragnął zawalczyć o swój kraj był wiecznym wędrowcem, bezustannym tułaczem po morzach i lądach, niezwiązanym z jakimkolwiek miejscem na ziemi. Wszystko na świecie jest ulotne: zaszczyty, przyjaźnie, szczęście; jednego dnia Roger pławił się w pochwałach i odbierał zaszczytne tytuły, następnego natomiast oczekiwał w ciemnej celi o chlebie i wodzie na egzekucję. Nawet po jego śmierci doczesne szczątki Casementa przebyły długą drogę nim spoczęły w ziemi ojczystej. Llosa tak podsumowuje ów trop:
   [Casement] Nie czuł się nigdy przywiązany do jednego miejsca, bo taka była kondycja człowieka: przechodnia, wygnańca na tym padole łez, na tym etapie drogi, którą po śmierci mężczyźni i kobiety powrócą do zagrody, do źródła, gdzie będą żyć przez całą wieczność.****
"Marzenie Celta" to dzieło wybitne, dzieło na miarę Nobla. Z mojej strony - owacje na stojąco.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla portalu LubimyCzytać.pl
*s. 89. 
**s. 93. 
***s. 151.
****s. 354.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Znak, Kraków 2011.
Wydanie: I.
Ilość stron: 434.
Przekład: Marzena Chrobak.
Tytuł orginału: El sueno del celta.
Język orginału: hiszpański.
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 6/6.
Wyzwanie: Projekt Nobliści.

wtorek, 11 października 2011

Egzotyczna podróż z kosztorysem w tle - "Białe słonie, czyli niezwyczjna podróż zwyczajnych ludzi. Tajlandia, Birma" - Jerzy Opoka"

   Któż z nas nie marzy o dalekich podróżach w egzotyczne zakątki świata... Kto nie chciał by choć raz oderwać się od szarej codzienności i przenieść w huczący feerią barw krajobraz rafy koralowej czy naszpikowany cętkami i paskami dziki, afrykański świat. Najczęściej jednak pragnienia te pozostają w sferze marzeń, bo na ich zrealizowanie nie pozwalają nam czas, nieśmiałość czy najbardziej prozaiczne fundusze... Bzdura. Jerzy Opoka, autor "Białych słoni" pokazuje w swej książce namacalnie, że chcieć, to móc. 
   Liczyłam na kawał dobrej literatury podróżniczej opisującej zabytki, zwyczaje czy życie codzienne egzotycznych i orientalnych dla mnie krajów. Jednak chyba pomiędzy moimi oczekiwaniami jako czytelnika a intencyjnym odbiorcą, do którego autor skierował swój utwór zrodził się pewien dysonans. Krótko mówiąc - zamiast zachwytów pięknem i  majestatycznością Birmy i Tajlandii, które obrali za cel swej podróży Jerzy Opoka wraz z żoną, otrzymałam niemalże kosztorys tej eskapady wraz z garściami dobrych rad, które jednak dla polskiego czytelnika nie zamierzającego udawać się w dalekie wojaże nie zdadzą się na nic. Ja rozumiem, że książka, jak sam podtytuł nas informuje, opowiada o zwyczajnych ludziach, a zwyczajni ludzie z pieniędzmi się liczą; nie popadajmy jednak w skrajność - chyba tylko najbardziej znudzony podróżą człowiek, choćby nawet najzwyklejszy, zamiast rzucić się w szaleństwo zwiedzania i podziwiania ma czas i ochotę na tak skrupulatne notowanie cen. Jak więc widać, "Białe słonie" w swym zamyśle miały chyba być inspiracją dla czytelnika do wyruszenia po przeczytaniu śladami autora i to najlepiej jak najszybciej - w przeciwnym razie podawane ceny się zdezaktualizują i pozostaniemy zdani sami na siebie niczym dzieci we mgle.
   Nie wyczułam niestety w słowach autora podróżniczej pasji i otwartości na świat i inność. W moim, jak najbardziej subiektywnym odczuciu, autor w kontaktach z miejscową ludnością zachowuje pewną dozę nieufności i niezwykłą ostrożność - niech potwierdzeniem moich słów będą choćby sytuacje w których ironicznie (tak czułam) opisuje babcię, która prawdopodobnie utrzymuje się z pozowania turystom, bądź z miejsca "znielubia" jednego z przewodników za jego wygląd. 
   Brakowało mi w tej książce tego, co cenię w pozycjach literatury podróżniczej... Brakowało mi zachwytu, emocji, oczarowania, choćby posuniętego do granic naiwności, ale nie demaskującego egzotycznych atrakcji jako mało spektakularnych (jak się autorowi przydarzyło w przypadku skaczących kotów z klasztoru Nga Hpe Chaung) lub absurdalnej i niepraktycznej, mimo że będącej zwyczajem, któremu hołduje się od wieków (sytuacja z kobietami pagdaung, znanymi też jako kobiety żyrafy). Autor pisze w swojej książce następujące słowa:
  "Przed przyjazdem do Birmy obejrzałem dziesiątki zdjęć z Baganu i przeczytałem różne relacje i opisy, ale żadne, ale to żadne z nich nie są w stanie oddać tego, co się czuje, będąc tu, na miejscu. Nie ma takich słów, ani takich fotografii, choćby nawet najbardziej udanych, które odzwierciedlałyby jego skalę, bliskość i dostępność. To istna kraina baśni bądź też mityczne miejsce i aż trudno uwierzyć, że w XXI wieku pomiędzy zabytkami pamiętającymi początki birmańskiej państwowości a wysokimi palmami prędzej można spotkać duże stada wychudzonych w porze suchej krów, niż innego turystę."*
Żałuję wobec tego, że Jerzy Opoka nie dołożył wszelkich starań, by swoim odbiorcom przekazać choćby namiastkę tego piękna. Żałuję, że nie zrezygnował ze spisywania cenników i opisywania sfery logistycznej takiej orientalnej wyprawy na rzecz duchowych doświadczeń obcowania z egzotyką. Myślę, że to przydałoby uniwersalności jego publikacji. Powstała jednak nie literatura podróżnicza a metapodróżnicza, w której twórca instruuje zamiast opisywać, opiniuje zamiast przekazywać i doradza zamiast zachwycać. Bliżej "Białym słoniom" do poradnika podróżnika w stronę Birmy i Tajlandii (a zaryzykowałabym stwierdzenie, iż książka jest stricte poradnikiem, gdyż w końcowej partii tekstu autor zamieszcza przydatne adresy oraz słowniczek niezbędnych pojęć).
   Rzeczą, która mnie urzekła w "Białych słoniach" to przepiękne, genialnie wykonane fotografie. Oglądałam je zahipnotyzowana pięknem, które udało się autorowi w nich zamknąć i przemycić do Polski. Są fantastyczne! Urokliwe, pełne egzotycznego czaru, magii Wschodu... Są błyskiem na kartach tej książki. Wielkie brawa! Podobało mi się również, że Jerzy Opoka zrezygnował z przytłaczania odbiorcy nadmiernym, a pochodzącym z dostępnych powszechnie opracowań historycznym rysem obu państw, który niekiedy dominuje w tego typu publikacjach. Owszem, są historyczne dygresje i odwołania, ale nigdy nadmierne, a zawsze służące czemuś. 
   Reasumując: jeśli zamierzasz wyruszyć w kierunku Tajlandii i Birmy, w książce Jerzego Opoki znajdziesz multum przydatnych informacji, praktycznych porad i sprawdzonych rozwiązań. Pomoże ci ona ustrzec się również kłopotów natury komunikacyjnej czy gastronomicznej. Jeśli natomiast chcesz ją czytać dla pooddychania egzotycznym powietrzem poprzez zadrukowane strony... raczej nie pooddychasz. Gwarantuję natomiast ucztę dla oka.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
*s. 94-95
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Świat Książki, Warszawa 2011.
Wydanie: I
Ilość stron: 197.
Fotografie: Jerzy Opoka.
Moja ocena: 3/6

poniedziałek, 3 października 2011

Podaruj mi... księżyc z nieba - "Fonsito i księżyc" - Mario Vargas Llosa

  Urzekająca jest ta opowiastka napisana przez ubiegłorocznego noblistę z myślą o dzieciach. Króciutka, nieprzegadana, pozbawiona typowego dla tego rodzaju historii przeładowania metaforyzmem czy natrętnego moralizatorstwa. I choć autor kieruje ten swój króciutki utwór do małego odbiorcy, widać między wersami mrugnięcie okiem do dorosłego czytelnika - Llosa prowokuje nas w ten sposób do odkurzenia swych wspomnień sprzed lat, przywołania uczuć i emocji towarzyszących młodzieńczym czy przedszkolnym wręcz zauroczeniom, uświadomienia sobie, co się naprawdę liczy i co sprawia, że kręci się ten nasz świat. Historia małego Fonsita, który znajduje sposób, by dla swej ukochanej sięgnąć gwiazd wzrusza i wywołuje nostalgiczny uśmiech właśnie dzięki swej naiwności i prostocie.   
   Pamiętacie małego, przebiegłego chłopczyka, synka don Rigoberto z "Pochwały macochy" oraz "Zeszytów don Rigoberta"? Tytułowy Fonsito to właśnie on we własnej osobie, tyle że ugrzeczniony i pozbawiony swych perwersyjnych skłonności. Tym razem nasz mały bohater... zakochał się. Obiektem jego westchnień jest piękna, cud-miód szkolna koleżanka Nereida. Zapytana o zgodę na pocałunek dziewczynka żąda (ach te kobiety...) od swego amanta podarunku w postaci, nawet nie gwiazdki, a całego księżyca. Biedny Fonsito zdesperowany wpatruje się w księżyc, myśli, myśli, aż w końcu znajduje: najprostszy, banalny wręcz, acz wymagający niezwykłej przebiegłości sposób, jak ów księżyc Nereidzie sprezentować. 
   Ta kilku zdaniowa wręcz historyjka niesie ze sobą wielką wiarę w siłę uczucia, w możliwość spełnienia swych marzeń, a przede wszystkim ukazuje, jak wiele jesteśmy w stanie zrobić, by uszczęśliwić ukochaną osobę. Niebywałego, magicznego wręcz klimatu przydaje opowieści Llosy oprawa graficzna - piękne i niebanalne ilustracje tworzą aurę czarów i baśniową atmosferę. 
    Sięgając po tę książkę obawiałam się, iż Llosa otrze się o Exupery'ego, bądź zapuści się zbyt głęboko w las przypowieści. Nic podobnego. Noblista stworzył prostą, nie aspirującą do roli zmieniania świata na lepsze historię pewnej dziecięcej... nawet nie miłości. Dziecięcego zauroczenia. Wplótł w nią romantyczny pierwiastek księżycowej nocy i pierwszego pocałunku, i ponownie podbił moje serce. Minusy? Ta historia jest stanowczo, zdecydowanie za krótka.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla portalu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Znak emotikon, Kraków 2011.
Wydanie: I.
Ilość stron: 30.
Przekład: Marzena Chrobak.
Ilustracje: Katarzyna Borkowska.
Tytuł orginału: Fonchito y la Luna.
Język orginału: hiszpański.
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 4/6.
Wyzwanie: Projekt Nobliści.

czwartek, 29 września 2011

Stosik urodzinowy :)

 Tak, dziś przyjmuję życzenia :) Kolejny rok za mną, zmarszczek jeszcze nie mam, więc nie napiszę, że kolejne mi przybyły... :) Siwe włosy też mi jeszcze nie grożą (choć mój złośliwy Mąż uważa inaczej);) A mimo to ten rok, mój 24, niósł ze sobą przeogromne życiowe doświadczenie, które ma teraz siedem miesięcy, uśmiecha się przecudownie, gryzie bezlitośnie swymi czterema ząbkami, obudziło nas dziś o 4 rano i jest dla mnie Wszystkim. Mojego Natanka. Pamiętacie, jak w lutym pokazywałam Wam moje Maleństwo? Teraz tak mi pięknie urósł i jest dumą mamusi (mimo, że niezły z niego Urwis:)):
   Dziś moje Chłopaki dali mi taki cudny, przepiękny bukiet róż (pomijając fakt, że Natanek wolałby się nim zająć, niż dać mamie;)). Uwielbiam takie ciemnoczerwone róże, cudne są:) Dziękuję Kochanie :*
 
1) Cukiereczki - Mian Mian -to prezent urodzinowy od Kochanego Bujaczka:) Bardzo to miłe, tym bardziej, że świetnie trafiłaś w mój gust. Wiesz, co lubię:) Dziękuję, dziękuję, dziękuję:)
2) Siostro, siostro - Oksana Zabużko - również z serii z miotłą, opis na okładce obiecuje rozprawę na temat kobiecości, w której odnajdziemy elementy wielu mitów, wzorców kultury i motywów wędrownych. Mam nadzieję, że się nie zawiodę...
3) Zwykły człowiek - Paul Rusesabagina - znów tematyka rwandyjska, której na moim blogu dość dużo. Na podstawie tej książki nakręcony został godny polecenia film Hotel Rwanda, to historia jednego z Hutu, który nie uległ panującemu szałowi śmierci, zamiast tego pomagał skazanym na eksterminację Tutsim w czasie masakry w Rwandzie.
4) Sztuka wskrzeszania - Hernan Rivera Letelier - do recenzji od MUZY - specyficzna rzecz, rodzaj apokryfu, kronika urojeń chilijczyka, który uważał się za mesjasza. Garść absurdu i szczypta groteski... to lubię.
5) Hotel słodko-gorzkich wspomnień - Jamie Ford - do recenzji od Świata Książki 
6) Białe słonie, czyli niezwyczajna podróż zwyczajnych ludzi. Tajlandia, Birma - Jerzy Opoka -do recenzji od LubimyCzytać.pl i Świata Książki - literatura podróżnicza mnie fascynuje, dzięki niej można przenieść się do egzotycznych miejsc na świecie i zobaczyć na fotografiach bądź poczytać o tym, czego być może nigdy nie uda nam się zobaczyć na własne oczy. A zdjęcia przepiękne, jestem pod wrażeniem.
7) Aniołowie zniszczenia - Keith Donohue - również do recenzji od LubimyCzytać.pl - kiedyś chorowałam wręcz na "Skradzione dziecko" tego autora, nie dane mi jednak było go przeczytać. Kiedy więc tylko zobaczyłam tę książkę pomyślałam, że to doskonała okazja do zapoznania się ze stylem i możliwościami literackimi Donohue.
   Jeszcze raz serdecznie dziękuję za prezent Bujaczkowi mojemu Kochanemu:) Kartka jest prześliczna, a liścik (tak, jakoś się doczytałam) rozbawił mnie do łez. I tysiąc lat z Tobą wytrzymam:) Cmok, cmok, cmok:)
   A teraz książeczki mojego Malucha, które póki co recenzuję sama, ale kiedy mój Skarb podrośnie wiele ciekawych i mądrych rzeczy z nich wspólnie wyczytamy:) Mam nadzieję, że uda mi się choć trochę zarazić go miłością do literatury:) Choć odrobinkę:)
8) Oceany i morza
9) Niezwykłe zwierzęta
10) Przyroda była pierwsza
11) Zwierzęta morskie
12) Zwierzęta świata- wszystkie powyższe książeczki otrzymaliśmy do recenzji od MUZY:) Nie wiem, kto miał większą radochę z ich oglądania - my czy Natuś - bo on, nie dając rady ich zjeść porzucił je na lepsze czasy, podczas gdy my z mężem z radością otwieraliśmy okienka (ale o tym przy okazji recenzji wkrótce), patrząc, co się pod nimi kryje. Jak dzieci...
13) Gdyby jajko mogło mówić - Renata Piątkowska - od portalu Sztukater.pl - opis polskich obyczajów i świąt w formie przystępnej dla dzieci. Świetna lekcja tradycji i polskiej kultury. 
   No i jeszcze do swoich stosików z wielką ciekawością dokładam 4 ebooki wygrzebane na stronie RW2010. Mam nadzieję wkrótce się z nimi zapoznać, choć z reguły nie czytam prozy polskiej (choć może to błąd i staram się to zmienić, niech więc to będzie pierwszy ku temu krok). Oto co zwróciło moją uwagę i mnie zainteresowało: 
   "Umrzeć w deszczu" - Aleksander Sowa - z nadzieją, że zostaną zatarte złe wspomnienia wywołane czytaną przeze mnie wcześniej książką autora pt. "Gorzka miłość". Poza tym o tym utworze czytałam sporo dobrego i pozytywnego w sieci i ciekawa jestem czy mnie pan Sowa tu do siebie przekona. Okładka obiecuje dość dużo...


   "Trzy" - Piter Murphy - blog Piotra czytuję dość często (może nie zawsze komentuję, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie;) ). Muszę stwierdzić, że okładka coraz bardziej mnie do siebie przekonuję a jeśli rozpatrywać ją na tle innych, które się przewijają na RW2010 powiedziałabym nawet, że jest wybitna. Trzymam kciuki za dalszą literacką drogę Piotra, mam nadzieję na wiele miłych wrażeń z lekturą jego debiutanckiej (mam rację?) książki.





   "Ogród" - Paweł Marek Bronicki - oczywiście skusiła mnie okładka, już tak mam, że oceniam książkę po okładce, nic nie poradzę... Fantastyka inspirowana wielkimi twórcami gatunku stworzona w roku moich narodzin, czyli 24 lata temu... Motyw drugiej strony rzeczywistości... Ciekawa jestem co się kryje za takim przedsięwzięciem.






  "Pierwsza z Rodu. Znajda" - Joanna Łukowska - tutaj sprawę przesądził opis, obiecuję sobie po nim bardzo intrygującą podróż po mroczno-atawistycznej krainie wyobraźni autorki. Choć do miłośników fantastyki zdecydowanie się nie zaliczam, dokonania polskich twórców w tej dziedzinie mnie w jakiś sposób kuszą i skłaniają do poznania. Mam nadzieję, że nie skończy się to poczuciem zmęczenia czy czytania już czytanego... Póki co podchodzę do tej książki dość entuzjastycznie.

czwartek, 22 września 2011

Koszmarne deja vu - "Milczenie" - Jan Costin Wagner

   Kryminałów z reguły nie czytuję, jednak w przypadku książki Wagnera pomysł konstrukcyjny zainteresował mnie do tego stopnia, że po powieść sięgnęłam. I nie żałuję, autor mnie zaskoczył, pod koniec powieści wszystkie moje przypuszczenia okazały się błędne, wszystkie teorie - mylne. Wagner wikła czytelnika i swoich bohaterów w wyrafinowaną grę; tworzy specyficzny nastrój przygnębienia i dekadencji, nie epatuje krwią i mordem, a hipnotyzuje tajemnicą i niedopowiedzeniami. Wyrafinowana proza, warto zwrócić na tę pozycję uwagę.
   Finlandia. W 1974 roku ofiarą mordercy-pedofila pada nastoletnia Pia Lehtinen, w zeznaniach świadków przewijają się obrazy porzuconego na poboczu drogi roweru oraz małego, czerwonego samochodu. Zwłoki dziewczynki zostają znalezione po kilku miesiącach w jeziorze; sprawcy nigdy nie odnaleziono. Trzydzieści trzy lata później koszmar powraca - nieopodal krzyża upamiętniającego Pię leżą rower i torba Sinniki Vehkasalo. Wszelki ślad po dziewczynce zaginął. Sprawą ponownie zajmują się policjanci Kimmo Joentaa i Antsi Ketola, którzy zaangażowani byli również w poprzednie, bezowocne i nurtujące ich przez wszystkie te lata śledztwo. 
   Jego podobieństwo do sprawy sprzed lat jest tak uderzające, iż śledczy wierzą, że kluczem do odkrycia prawdy o przypadku Sinniki, jest wyjaśnienie sprawy Pii. Analogie nie dają również spokoju jednemu z sprawców, żyjącemu teraz w zaciszu domowego ogniska i otoczonemu kochającą go rodziną. Uruchamiają one lawinę wspomnień destrukcyjną dla mężczyzny, przyciągają w miejsce dawnej zbrodni, każą szukać odkupienia, zadośćuczynienia za winy sprzed lat; w końcu jednak doprowadzają do obłędu.
   "Milczenie" to opowieść o winie i karze, to historia z nutką grozy, pełna napięcia i emocji buzujących pod powierzchnią niewypowiedzianego. Narracja prowadzona jest w sposób fragmentaryczny, pozwala na towarzyszenie równolegle wszystkim bohaterom, podglądanie ich poczynań, lustrowanie myśli. Wiele rozgrywa się tutaj w sferze niedopowiedzeń i przemilczeń.  
   "Rozmowy o (...) jej śmierci, o jego dalszym życiu często polegały na milczeniu"*
Czytelnik sprawcę poznaje na właściwie na samym początku, autor podaje mu opis zbrodni jak na dłoni, łącznie z nazwiskami sprawców i okolicznościami. A wiedza ta jedynie potęguje ciekawość i wprowadza jeszcze więcej niejasności, kiedy w toku akcji okazuje się, iż zabójca Pii nie ma z tą ponowną zbrodnią nic wspólnego. Kto więc uprowadził Sinikkę? Dlaczego? Odpowiedź na te pytania będzie z pewnością niemałym zaskoczeniem; dla mnie była...
   Powieść niemieckiego prozaika przenosi nas w nostalgiczne i melancholijne krajobrazy okolicy finlandzkich  Helsinek i Turku. Autor umyślnie chyba tworzy nastrój wspomnień, rozliczeń z przeszłością i piętna śmierci, która chucha bohaterom na kark (jak choćby poprzez ciągłe wspomnienia Joenty o jego zmarłej żonie, które urastają do rangi obsesji niemal). Jest też ziarno szaleństwa, są postaci noszące w sobie mroczne tajemnice, postaci przytłoczone życiem. Jest wyobcowanie, żałoba, szarość a na tle tego wszystkiego tajemniczy czerwony samochód, zwiastun ekspresji, wyrwania z letargu, symbol zbrodni - samochód-wykrzyknik. Do tego świetne zakończenie (może zbyt szczęśliwe pod pewnymi względami, ale z pierwiastkiem zawieszenia, pauzy i śmiechu, chichotu losu, który dla cieszących się pomyślnym zakończeniem może mieć jeszcze złośliwą niespodziankę...
Tekst stanowi recenzję napisaną dla serwisu Czyta(nie)szkodzi.pl
 
*s. 67
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Akcent, Warszawa 2011.
Wydanie: I
Ilość stron: 244.
Przekład: Beata Moryl.
Tytuł orginału: Das Schweigen.
Język orginału: niemiecki.
Data powstania: 2007.
Moja ocena: 5/6

środa, 21 września 2011

W łóżku z Carollem... - "Łóżko" antologia opowiadań

  Łóżko to chyba jedyny mebel codziennego użytku, który ma wspomnienia i tajemnice. Jest świadkiem narodzin, powiernikiem nastoletnich sekretów, świadkiem miłosnych rozczarowań, nocy namiętnych bądź bolesnych i pełnych samotności. W końcu żegna nas swym żałosnym skrzypieniem, gdy odchodzimy z tego świata. Nic więc dziwnego, że w każdej niemal kulturze łóżko stało się synonimem, metaforą, symbolem bądź przenośnią rozmaitych aspektów ludzkiego życia. 
   Taki również  - życiowy, wrący od emocji i szczery - jest zbiór 16 opowiadań wybitnych współczesnych twórców, zarówno polskich, jak i zagranicznych. Tę swoistą paradę miniformy prozatorskiej otwiera tekstem z pogranicza jawy i snu, o tyleż groteskowym, co eterycznym i subtelnym, Jonathan Carroll. Słowa - tajemnice na prześcieradle, rozdzielające kochanków i nie pozwalające się spleść ich dłoniom, a tym samym pojednać duszom... piękne, magiczne.
Dalej jest Viewegh i jego, a właściwie jego bohaterki olbrzymi nochal, rosnący w tempie wprost proporcjonalnym do wygasania uczucia między małżonkami; jest Anna Janko z perwersyjną miłością, nabuzowaną hormonami młodością i przytłaczającą utratą. Etgar Keret zabiera nas do krainy, w której nasze kłamstwa ożywają i żyją według scenariusza, który piszemy im naszymi kolejnymi wymówkami. Jurij Andruchowycz pokazuje czytelnikowi Paryż, miasto miłości, seksu i zbrodni; Natalia Śniadanko zapoznaje z kobietą, która jest za piękna, za mądra i za bogata, by zdobyć mężczyznę oraz z mężczyzną, który mając dość takich właśnie kobiet postanawia... co? tu odsyłam Was do tekstu ukraińskiej autorki, przeczytajcie sami.
   Marsha Mehran wspomnienia cudownego życia w Iranie, któremu kres położyła rewolucja i emigracja, przyobleka w kształty łoża z różowym baldachimem; Zachar Prilepin natomiast zaskakuje stwierdzeniem, że nigdzie nie spało mu się tak dobrze, jak na czeczeńskim froncie. Oksana Zabużko snuje opowieść o destrukcyjnej sile kobiecej zazdrości na przykładzie dwóch pań Żurawnickich, Tomasz Piątek przy zupie (między literkami unosił się jej zapach, czułam go) demaskuje kondycję narodu i stosunek rządzących do jego problemów. Jan Jakub Kolski opowiada o zepsuciu, zniszczonym życiu i słowach, których wypowiedzenie mogłoby skreślić całe zło, a które nigdy nie zostaną wypowiedziane, bo blokuje je impas wspomnień o miłości nieszczęśliwej. Dan Lungu w sposób fantastyczny i dosłownie kosmiczny wytłumaczy nam rozstanie i porzucenie swego bohatera; Dawid Rosenbaum wkradnie się do wielu mieszkań na całej kuli ziemskiej by sfotografować ich mieszkańców wraz z ich troskami, lękami, wspomnieniami i marzeniami, podczas gdy wskazówki jego zegarka wskazywać będą godzinę 22. Rei Kimura zaczaruje nas mistyczną i orientalną opowieścią o japońskiej miłości zakazanej łamiącej tabu społeczne i obyczajowe; Rina Frank raz jeszcze przypomni, że najlepsze są te marzenia, które się nie spełniają; Johanna Nilson natomiast pokaże jak błahe wspomnienia i ledwie namacalne ślady mogą wskrzesić miłość, nawet wbrew nam samym, o ile pozostała w nas jej iskierka, choćby ukryta głęboko w sercu. 
   16 różnych twórców, 16 opowieści, mnogość odsłon miłości, istny literacki róg obfitości. Perełka. Każde opowiadanie to inny prozatorski świat, każdy twórca stara się nas sobie zjednać, oczarować swoją opowieścią, pokazać się z jak najlepszej strony, zaprezentować swój popisowy numer. Czytelnik jest w tej publikacji rozpieszczany, kokietowany przez autorów, może wybierać, przebierać. Ma w czym.
   "Łóżko" jako takich minusów nie ma; przynajmniej ja się owych nie dopatrzyłam. Trudności może nastręczać "przeskakiwanie" ze stylu w styl, z realiów w zgoła odmienne realia, ale po kilku takich czytelniczych "skokach" staje się to zaletą, ożywia lekturę. Pozycja znakomita na zapoznanie się z poszczególnymi pisarzami - przeczytanie opowiadania pozwala już bowiem wyrobić sobie pogląd na twórczość jego autora, może zasugerować, na kogo warto zwrócić uwagę, a kto nam całkowicie nie odpowiada (ja po lekturze wiem, że zdecydowanie zechcę bliżej poznać Carrolla, Kereta i Rosenbauma). Natomiast w przypadku twórców już znanych sympatycznie jest odnaleźć podczas lektury ich charakterystyczne motywy, sposoby prowadzenia narracji, coś, co w nich lubimy (w moim przypadku przyjemnie było ponownie spotkać Prilepina, Mehran czy Kimurę, tym razem w krótkiej formie). 
   Teksty tworzące antologię to teksty głębokie, zawsze z przekazem, zawsze przemyślnie skonstruowane, za każdym razem posiadające ukrytą gdzieś miedzy linijkami tekstu czy kolejnymi akapitami prawdę o życiu. Znajdziemy w nich bliskie naszym doświadczeniom blaski pierwszej miłości, łzy utraty, bóle rozstań. Znajdziemy to wszystko co znamy już niejako z autopsji, choć może osadzone w realiach fantastycznych czy w rzeczywistości Japonii sprzed kilku wieków. Miłość jest przecież uniwersalna i ponadczasowa... 
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla portalu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Bluszcz.
Reszta danych dotyczących książki po jej wydaniu :)
Moja ocena: 5/6

sobota, 17 września 2011

KSIĄŻECZKI NATANKA: "Gdyby jajko mogło mówić" - Renata Piątkowska

   Mój syn ma wprawdzie dopiero siedem miesięcy i jego zdaniem książki służą do gryzienia (tak skończyły się wszelkie próby jego z literaturą obcowania), postanowiłam jednak już go do czytania przyzwyczajać (z różnym skutkiem, bo to baaaardzo żywe dziecko:)), sama jednocześnie mając przy tym okazję do zorientowania się, co rynek książki dziecięcej ma do zaoferowania. 
   Dzięki portalowi Sztukater.pl, miałam prawdziwą przyjemność, raczej póki co sama, niż z Natankiem, przeczytać bardzo przyjemną książkę dotyczącą tradycji i zwyczajów polskich bądź tych, które się w Polsce przyjęły i zadomowiły (mam tu na myśli Walentynki). Narratorami swych opowieści pani Piątkowska czyni dzieci, z którymi mali czytelnicy mogą się identyfikować. Swoich bohaterów otacza ciepłą, rodzinną atmosferą, w której niezwykłą wagę pełni rozmowa pełna treści, która zdaje się zanikać w dzisiejszej rzeczywistości cyfrowej. A szkoda, bo rozmowa to czas na wspomnienia, na przekazywanie tradycji i opowieści o dawnych czasach, to czas bliskości. 
   Mikołajki, Wigilia, Andrzejki, Marzanna, Śmigus-Dyngus, Prima Aprilis, Pisanki, Walentynki, Sylwester i Nowy Rok - sfabularyzowane omówienia takich świątecznych dni z Polskiego kalendarza zawiera książeczka. Opowieści te są pretekstem do przemycenia genezy tych obyczajów i przekazania ich dzieciom w sposób pośredni, poprzez zabawę i przystępnym językiem. Każde święto opracowane jest starannie, porusza wiele aspektów i sprzężonych z nim obrzędów, jak choćby techniki malowania jaj, sposoby wróżenia w Andrzejki czy pomysły na spreparowanie Marzanny. W niektórych momentach sama otwierałam oczy ze zdziwienia, myśląc: "Ciekawe, nie wiedziałam...". Interesujące są zwłaszcza momenty, kiedy o dawnych czasach opowiadają dziadkowie - tu sama zamieniałam się w dziecko, przenosiłam się do czasów, kiedy to mi tak opowiadano i... ach, rozmarzyłam się:) 
   Książeczka Renaty Piątkowskiej oprócz przybliżenia polskiej tradycji propaguje również umacnianie więzów rodzinnych, podkreśla rolę babci i dziadka jako skarbnicy ciekawych opowieści, umiejętności i życiowej mądrości:  
   "Dziadek jest najważniejszy, bo tylko on potrafi wydrapać na jajku nożykiem śliczny wzorek i jakimś cudem skorupka nie pęka. Palce też ma całe i nie musi owijać ich plastrem. Dlatego gdy zbliża się Wielkanoc, lubię siedzieć z dziadkiem przy stole z miską ugotowanych na twardo jaj i malować na nich esy-floresy"*
    "Gdyby jajko mogło mówić" z całą pewnością nie miałoby już nic do dodania, bo autorka tematy ukazała zwięźle, ale wyczerpująco. Książeczka posiada dużą czcionkę ułatwiającą samodzielne czytanie starszym dzieciom. Podział na poszczególne rozdziały umożliwia wracanie do konkretnych opowieści i przypominanie o nich w czasie oczekiwania na dane święto - aktualne tematy powiązane z tym, co przeżywa, mogą lepiej dziecku zapaść w pamięć; jednak lektura całej książki również zdaje się być ciekawym pomysłem na spędzenie wspólnego czasu, dzięki sfabularyzowaniu poszczególnych opowieści, dodaniu do nich przygód małych bohaterów i dużej dozy humoru.
   Całości uroku dodają zabawne i kolorowe obrazki, które zainteresują zwłaszcza młodsze dzieci, które mają jeszcze problem z długotrwałą koncentracją nad słuchaniem czy czytaniem dłuższych partii tekstu. 
   Polecam, bardzo przyjemna i mądra książeczka, wprowadzająca dziecko poprzez zabawę w przestrzeń kultury, wyjaśniająca zasadność celebrowania danych świąt, genezę danego zwyczaju i przekazująca w przystępny sposób dorobek kulturowy.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Bis i portalu Sztukater.pl
*s. 56. 
**ilustracje pochodzą z książki i są sporządzonymi przeze mnie fotografiami
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Bis, Warszawa 2011.
Wydanie: I
Ilość stron: 82.
Moja ocena: 4/6
Ilustracje: Artur Nowicki
Przedział wiekowy: 6+