piątek, 10 października 2014

Biblioteczka Nateczka: "Pożyczalscy idą w świat" - Mary Norton

   Otwierając tę książkę, otwierasz drzwi do krainy dzieciństwa. Do czasu, kiedy śniło się na jawie, kiedy wierzyło się w wiele niemożliwych rzeczy. Do czasu, kiedy w piwnicy kryła się Buka, na strychu straszaki, a zgubione przedmioty nigdy nie znikały tak po prostu - zawsze zabierał je Pan Bałagan. Ja spędziłam dzieciństwo na wsi, więc w pakiecie miałam jeszcze Topielca w studni. I nie miejcie tu złych skojarzeń, bo o żadnych straszydłach pisać Wam nie będę  - wręcz przeciwnie. Opowiem Wam o książce tak przesympatycznej, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. To niesamowita podróż do krainy realizmu magicznego, gdzie świat realny i baśniowy przenikają się nawzajem, gdzie nie sposób odnaleźć granicę między tym, co rzeczywiste, a tym, co jest wytworem naszej wyobraźni i marzeń. Bo może taka granica, gdy jest się dzieckiem, nie istnieje? I właśnie takie opowieści pragnę czytać mojemu synkowi. Choć przyznaję - tym razem oszukiwałam - gdy Natan usnął, jeszcze długo, bardzo długo sama sobie tę książkę czytałam. 
   "Pożyczalscy idą w świat" to drugi z pięciu tomów serii o losach rodziny malutkich ludzików stworzonych przez Mary Norton. To już klasyka powieści dziecięcej, bo cały cykl powstał jakieś 60 lat temu, jednak c a nic nie trąci myszką, nic a nic nie przynudza i treści w tych książkach zawarte wcale się nie zdezaktualizowały - możecie mi wierzyć. Jedyne, co świadczy o tym, iż mamy do czynienia z wiekową literaturą jest język. I nie ma w tym nic złego - wręcz przeciwnie, czytanie takich śpiewnych fraz, zdań z lekką nutką egzaltacji, z dyskretnym zdrabnianiem (tu rączka się autorce zdrobni, tam nóżka) i pewnego rodzaju "świętego oburzenia" i "naiwniutkiego zdumienia" może być dla dzisiejszych czytelników nie lada wartościowym doświadczeniem. To taki język, jakim się kiedyś rozmawiało z dziećmi w dobrych domach - ciut nauczycielski, deko pobłażliwy...
   No dobra, kim są Pożyczalscy wiecie? Jeśli nie, to powiem Wam, że to malutkie ludki, które pomieszkują bokiem gdzieś pod podłogą w ludzkich domach. Przy czym, co ważne, muszą być to domy czyste, uporządkowane, gdzie wszystko ma swoje miejsce - łatwiej im wtedy wyruszać na "pożyczanie". Pożyczanie? Ano tak, bo przecież kradzieżą bym tego nie nazwała, krzywdy przecież nikomu nie uczyni brak jednej nakrętki od butelki, starej wystruganej kredki czy skarpetki nie do pary. Więc nie ma o co robić awantury. A, jeszcze okruszki - Pożyczalscy żywią się okruszkami właśnie, a chyba o brak okruszka żaden człowiek nie dba. 
   Mary Norton zaczarowuje codzienność, a świat przez nią wykreowany przyciąga nas do siebie swym ciepłem, życzliwością i niepowtarzalnością. Magia. Ja z wypiekami na twarzy odkrywałam malowane przede mną słowami przez autorkę mikroświaty. Taką rzeczywistość z zupełnie innej perspektywy, z punktu widzenia powiedzmy: myszy czy nie wiem, ptaków, wron na przykład. Bo Pożyczalscy są malutcy - mieszczą się w ludzkiej kieszeni, mogą mieszkać w bucie, sypiać pod skarpetką; kłosy zbóż miały dla nich wielkość porządnie wypchanych mąką worków, a rżysko pozostałe po żniwach jawiło się im niczym nieprzebyta dżungla. Zmuszeni byli toczyć boje z trzmielami, ślimakami i gawronami, jakby to były smoki. Zafascynowana byłam strasznie otoczeniem Arietty, Dominiki i Strączka (bo tak nazywają się główni bohaterowie powieści, czego wcześniej Wam nie napisałam); z wielką niecierpliwością wyczekiwałam kolejnych niuansów, jakie zafunduje mi Norton na płaszczyźnie ich przedmiotów codziennego użytku, takich mini-wynalazków, którymi będą się posługiwać. A te trzeba przecież wymyślić i stworzyć z tego, co dostępne w świecie ludzi. Trochę to przypomina tworzenie domku dla lalek, kombinowanie z czego by tu wannę zrobić, z czego łóżko, zlew czy czajniczek. Cudownie... 
   Super smaczkiem, który bardzo mnie rozbawiał podczas czytania są świetnie wykreowane charaktery małżeństwa Pożyczalskich i ich córki Arietty. Dominika to typowa staromodna gospodyni domowa, troszkę gderliwa, posłuszna mężowi, ale mająca też swoje zdanie i kiedy trzeba potrafiąca błysnąć intelektem. Strączek to wynalazca, zdobywca, erudyta i inteligent. Wciąż przy czymś majstruje, coś poprawia i ulepsza; jednocześnie to z jego ust padają tak wyszukane słowa, jak: aprowizacja czy kości zostały rzucone. No i Arietta. Młoda, zwariowana i zbuntowana, ale też posiadająca skłonność do snucia głębokich refleksji. To właśnie pod jej postacią autorka serwuje nam romantyczne przesłanie o umiłowaniu wolności: "Czy naprawdę, tak, jak wbijają mi stale do głowy rodzice, lepiej żyć pod podłogą w ciemności i nie mieć żadnych innych pragnień?" (s.82). Tak, Arietta kocha wolność, pragnie przygód, co staje się często motorem napędzającym akcję i przyczyną licznych tarapatów. Świetna jest ta mieszanka i sprawia, że czytanie upływa nam na wielu humorystycznych sytuacjach, spowodowanych ścieraniem się tych charakterów, czy może raczej charakterków. 
   Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o cudownych ilustracjach. Kto czyta mojego bloga wie, że wprost uwielbiam to, jak dla dzieci maluje, wróć!, czaruje Emilia Dziubak. Bo czary to są, panie. Zaiste czary. Przyznać się Wam do czegoś? Gdyby nie fakt, że to właśnie ta pani zilustrowała Pożyczalskich, zapewne po dziś dzień żyłabym w nieświadomości, że taki cykl w ogóle istnieje. Skoro więc ilustratorka "reklamuje" klasykę, przyciąga do niej czytelnika, to musi coś w tym być. 
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Dwie Siostry, Warszawa 2014.
Ilustracje: Emilia Dziubak
Przekład: Maria Wisłowska
Tytuł oryginału: The Borrowers Afield
Data powstania: 1955. 
Ilość stron: 304.
Moja ocena: 5/6