czwartek, 29 maja 2014

Nie tylko raz się żyje - "Przywróceni" - Jason Mott

   Pomysł na tę książkę zbił mnie z nóg już od pierwszego przeczytania o niej w zapowiedziach. W myślach wielokrotnie gratulowałam autorowi, bo oto w dobie, kiedy teoretycznie wszystko już było, kiedy wymyślenie czegoś nowego graniczy niemal z cudem, a autorzy w ogromnej mierze zamiast wymyślaniem nowych tematów dla swoich książek zadowalają się eksploatowaniem mnogości sposobów ujęcia tych już podjętych, Mott, debiutant (co należy podkreślić), "wyskakuje" z czymś tak świeżym, odkrywczym i niespotykanym. Powroty umarłych na ziemię, bo o tym jest książka, kupiły mnie z miejsca. I nie ma powieść Motta nic wspólnego z apokalipsą zombie czy innymi tego typu bzdurami (bez urazy dla kogokolwiek - wyrażam tu bezpośrednio moje osobiste preferencje). Zmarli wracają ot tak, po prostu, nie ruszeni zębem czasu niezależnie od tego, jak dawno odeszli z tego świata. Wracają w wieku, w którym przecięta została nić ich żywota i pragną dalej żyć tak, jakby nigdy nic się nie wydarzyło; jakby przebudzili się z drzemki, a nie powrócili po 50 latach bycia martwymi. Czy można oprzeć się obietnicy takiej opowieści? Dla mnie pomysł niesamowity. Przejdźmy teraz do wykonania. I tu zaczynają się schody...
   Powieść nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jakiego się po niej spodziewałam. Krótko mówiąc; temat - bomba, wykonanie już bez fajerwerków. Czy jednak znaczy to, że się rozczarowałam? A skąd, bynajmniej. Zawiodłam? Nie, nic z tych rzeczy. "Przywróceni" to, jak na debiut, nawet więcej niż porządnie napisana książka. Jest ciekawie, opowieść Motta wciąga, trzyma w napięciu i zmusza do refleksji. Prowokuje do zadawania sobie pytań, na których odpowiedzi często nie chcemy i boimy się poznać. Do odkrywania i definiowania siebie samych. Do rozliczania z przeszłością. Nie mogę w tym miejscu nie nadmienić, jak bardzo osobista i intymną rzeczą jest dla autora ta powieść. To nie jest zwykła fikcja - mimo, że wydarzenia tworzące fabułę "Przywróconych" są dziełem wyobraźni, to to, co czai się między wierszami zahacza o bardzo wrażliwą strunę duszy autora. Dotyczy jego straty i pewnego snu. Snu, w którym rozmawiał ze swoją zmarłą przed dwunastu laty mamą. Wizja ta bardzo Motta nurtowała, stała się też punktem wyjścia do rozważań, co by było, gdyby można było cofnąć czas, a przynajmniej odwrócić nieodwracalne. Owocem tych przemyśleń stała się niniejsza książka. 
   Euforia. A Wy jakie uczucie odczuwacie bezpośrednio po usłyszeniu, iż Wasz bliski zmarły niebawem stanie w drzwiach Waszego domu, by dalej być przy Was i dzielić z Wami radości i troski dnia codziennego. Nagle wszystko to, czego nie zdążyliście sobie powiedzieć będzie mogło być wyartykułowane; dostaniecie szansę, by rozpocząć wszystko od nowa. Problemy rodzą się dopiero później. Początkowo niezauważalne znaki zapytania wychodzą z najciemniejszych kątów i niepokojąco rosną, a w końcu nas przytłaczają. Bo czy da się zmienić bez żadnych konsekwencji porządek świata? Czy osoba, która powróci "zza grobu" będzie tą samą osobą, którą była przed śmiercią? Co zrobić z nagłym wzrostem ziemskiej populacji (wszak nie my sami jesteśmy szczęściarzami (?) cieszącymi się powrotem utraconego bliskiego)? I w końcu, czy aby na pewno tego właśnie pragniemy? Czy w naszym poukładanym życiu jest wciąż miejsce dla osoby, która opuściła nas, powiedzmy 30 lat temu?
   Podobne dylematy targają małżeństwem Hargrave'ów, głównych bohaterów powieści Mott'a oraz większością mieszkańców Arcadii, powieściowego miasteczka z perspektywy którego oglądać będziemy "powroty". Lucille i Harold Hargrave to para staruszków, którzy przed pięćdziesięciu laty stracili swoje jedyne dziecko, ośmioletniego syna Jacoba, który utopił się w rzece. Pewnego dnia siedemdziesięcioparoletni Harold otwiera drzwi, w których stoi jego utracony syn. Podobne wydarzenia stają się udziałem ludzi na całym świecie. I tu pojawia się moje pierwsze zastrzeżenie odnośnie prowadzenia fabuły przez tego amerykańskiego debiutanta - a mianowicie: niczym (chyba poza próbą ukazania ogromnej skali zjawiska i jego różnorodności) nie uzasadnione mnożenie "przywróconych". Kończy się rozdział książki i nagle bach, trach imię i nazwisko kolejnego zmarłego, opis okoliczności jego powrotu, próba opowiedzenia, kim był przed śmiercią - całość totalnie oderwana od głównej linii fabularnej "Przywróconych", taki przerywnik, w który nim zdążysz się w nim połapać, już się kończy. I pół biedy jeszcze, gdyby gdzieś w dalszej opowieści była o danej postaci choćby wzmianka. Nic podobnego... Jak dla mnie trochę to bezsensowne i obnaża brak warsztatu niepozwalający autorowi gładko wpleść tych epizodów w fabułę i doprowadzić do jakiegokolwiek finału. Takie czytanie dla samego czytania, takie trochę zapychanie.
   Drugi minus to według mnie dobór głównych bohaterów - no bo jakie możliwości rozwijania akcji daje staruszek cierpiący na obezwładniające ataki kaszlu, czy staruszka, którą łamie w kościach... Powiem szczerze liczyłam na coś bardziej spektakularnego, lecz niestety, nie zdradzając zbyt wiele z akcji mogę Wam powiedzieć, że historia snuta przez Mott'a ociera się w pewnym momencie o groteskę i tonie w kontrastach pomiędzy osobowościami bohaterów, a tym co każe im robić, mówić i myśleć autor. Strasznie są według mnie pewne epizody (szczególnie w końcowych rozdziałach powieści) przerysowane, żeby nie powiedzieć śmieszne. Może się czepiam szczegółów, wszakże jednak to w nich tkwi diabeł. Nie żebym dyskryminowała kogokolwiek ze względu na wiek, lecz jeśli autor pragnął tak, a nie inaczej poprowadzić fabułę, mógł dobrać nieco inne postaci. Lub wybierając takie - "uładzić" nieco fabułę. Rozdźwięk między jednym a drugim w przypadku mojego odbioru książki był uderzający.
   Sporo u Mott'a nieścisłości i wyraźnie czuć, że w pewnych momentach tematyka, jaką sobie obrał zagnała go w mentalny kozi róg; że znalazł się w ślepym zaułku pytań, na jakie musi odpowiedzieć, by gładko prowadzić fabułę. O ile autor skupia się na nakreśleniu sytuacji społecznej, jaka powstała wskutek powrotów i na tej płaszczyźnie porusza się bardzo zwinnie, o tyle fundamentalne kwestie jego historii, na które ja, jako czytelnik, chciałam poznać pomysł twórcy "Przywróconych" leżą, kwiczą i kurz się na nich zbiera. Ok, nie lubię opowieści gdzie autor czytelnikowi wszystko niczym krowie na rowie wykłada, lubię mieć szerokie pole wolności interpretacyjnej, Mott niestety zdaje się zapominać dać mi do tego podstawowe narzędzia. Wątpię w celowość tego zabiegu, jeśli jednak tak jest, to musi pan wiedzieć, panie Mott, wielce jest to irytujące i niedosyt pozostawia. 
   Rzecz kolejna, której się wrednie tu czepiać zamierzam to wrażenie, jakoby akcja została mi zreferowana, zamiast rozgrywać się na moich wirtualnych oczach. Mierził mnie sprawozdawczy ton autora w tak nabrzmiałej przecież emocjami tematyce. Książka i tak jest już wciągająca (choć nota bene to, do czego odkrycia ja wytrwale dążyłam, zakryte przede mną niestety z woli autora pozostało), to gdyby tak zagęścić akcję, przekuć w dialogi to, co Mott serwuje nam w formie suchych opisów czy monologów wewnętrznych głównych bohaterów, zrobiłoby to według mnie książce bardzo dobrze. W ogóle cała fabuła przypomina mi czekanie w napięciu na coś, co nie ma nastąpić; podsycanie ciekawości czytelnika, b y w rezultacie uzyskany już efekt oczekiwania spalić na panewce bardzo słabym zakończeniem. Myślę, że skala wydarzenia, jaką sobie autor obrał do opisywania, skala światowa zjawiska powrotów, zaczęła go w pewnym momencie przerastać, tak że sfinalizował ją tylko w lokalnym wymiarze, w "ogródku" głównych bohaterów; zasięg światowy potraktował już bardzo po macoszemu, ograniczając się do zwykłego "tak bo tak".  
   Moim zdaniem pomysł na książkę stanowił ogromny potencjał, który Mott wykorzystał bardzo, ale to bardzo skromnie. Zdaje sobie sprawę, że moje zarzuty wobec niej są mocno subiektywne, wszak wiele z nich opiera się na moim czytelniczym guście i moich osobistych preferencjach. Zdaje się być może niektórym, że zapominam, iż mam do czynienia z debiutantem. Muszę też przyznać, że nie wdaję się w powyższym tekście w opisywanie lokalnej fabuły, wydarzeń dotyczących mieszkańców Arcadii, ich nadziei i rozterek związanych z powrotami. Nie piszę o pastorze Petersie i pewnej tajemniczej dziewczynie, nie piszę o jednym z zagorzałych przeciwników przywróconych, Fredzie Greenie, który za wszelką cenę starał się kłaść kres powrotom na wszelkie możliwe sposoby i o jego chwytającej za serce historii. Nie piszę też o rodzinie Wilsonów, okrutnie wymordowanej przed laty, której członkowie są zarazem jedynymi świadkami zbrodni, która wstrząsnęła Arcadią i przez lata nie doczekała się wyjaśnienia. Nie wspominam o tym wszystkim, choć naprawdę przyjemną to tworzy całość i serdecznie zachęcam Was do poznania tej niezwykłej opowieści. Ja jednak kończę swoją przygodę z "Przywróconymi" niedosytem. Bo trzeba było mnie widzieć jak zszokował mnie ten niesamowity pomysł na powieść. Trzeba było widzieć, jak się na książkę rzuciłam i pożerałam ją wzrokiem szukając odpowiedzi na pytania, których nie było mi dane znaleźć. Być może przerosły mnie własne oczekiwania. Przeczytajcie i sami osądźcie.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu Lubimy Czytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Mira (Harlequin), Warszawa 2013.
Wydanie: I.
Ilość stron: 396.
Tytuł oryginału: The Returned.
Przekład: Barbara Budrecka.

Moja ocena: 4/6

czwartek, 8 maja 2014

Biblioteczka Nateczka: Książeczka, co uśmiech wywołuje - "Uśmiech dla Żabki" - Przemysław Wechterowicz, Emilia Dziubak (ilustracje)

   Spotkali się kiedyś, gdzieś mężczyzna z cudowną opowieścią w głowie i kobieta, która umie czarować, lecz nie różdżką, a kreską; umie ożywiać baśnie. Gdzie się spotkali? Nie wiem, ale podoba mi się wyobrażanie sobie, że może w uroczej kawiarence, a może na ławce nieopodal emanującego zwariowaną dziecięcą energią placu zabaw. Kiedy się spotkali? Może w mżysty poranek... Albo zaraz po burzy, gdy ziemie jeszcze pachniała deszczem. Spotkali się i postanowili stworzyć opowieść, która wywołuje uśmiech. 
   Literacki duet Wechterowicz i Dziubak zna chyba każdy rodzic i osoba, która ma w swoim otoczeniu dziecko. A jeśli ktoś taki ich nie zna, radzę szybko te braki nadrobić, bo zaręczam, że umykają Ci dwa ważne dla literatury dziecięcej nazwiska. Ja niestety nie miałam okazji poznać dwóch pozostałych książek autora i ilustratorki osobiście, ale kiedy oglądam  na stronie wydawnictwa Ezop ich dwie pozostałe pozycje - "W pogoni za życiem" oraz "Proszę mnie przytulić" - przyznam szczerze, serce mi bije szybciej. Oczywiście mają oni na swoim koncie wiele indywidualnych prac, jednak razem stanowią naprawdę zgraną parę artystyczną i cudeńka tworzą. 
   "Uśmiech dla żabki" to historia pewnej smutnej, małej Żabki, której nie mógł rozśmieszyć Okoń, ani Paź Królowej; nie mogło jej rozśmieszyć Słońce. Co było przyczyną jej smutku? Otóż nie było przy niej mamy. Jednak mama, nawet gdy jest daleko, myśli o swoim dziecku; tak samo mama Żabki - intuicyjnie wyczuła, że jej córeczce dzieje się coś złego i postanowiła posłać jej uśmiech. Lecz, jak wszystkie mamy, które są w pracy, ona również nie mogła opuścić sklepu, poprosiła więc o pomoc  swych klientów - leśne zwierzęta. Czy uśmiech dotarł do małej adresatki? Tego dowiecie się czytając tę uroczą książeczkę - jeśli dysponujecie dzieckiem w wieku lat trzech, tak jak ja - po raz pierwszy, siódmy czy dziesiąty. 
   Ta opowieść, mimo całej swej prostoty, a może właśnie dzięki niej, ma wielką terapeutyczną moc. Uśmierza tęsknotę i daje nadzieję, jak słońce, które w ponury dzień wyłania się zza chmur. Sprawia, że lżej nam na duszy. Nie lekko, ale lżej. Jest to historia tak subtelna, że kwintesencję jej przekazu zrozumie tylko dziecko, które nagle stanie przed koniecznością rozstania się na jakiś czas z rodzicami oraz rodzic właśnie, który będzie zmuszony pozostawić pod czyjąś opieką swój największy skarb. To dla nich zarezerwowane jest drugie dno tej błahej z pozoru bajeczki. To na dzieciaki i ich rodziców owa książeczka ma szanse podziałać jak kojący balsam. Poza tym książka ukazuje dzieciom jak ważne jest to, by móc na kogoś liczyć oraz, co za tym idzie, jak ważne jest to, by nie zawieść osób, które nas poprosiły o pomoc. Przypomina o tym, jak ważni są przyjaciele, bo za ich pomocą można dokonać wielkich rzeczy. 
   Ilustracje w "Uśmiechu" są oszałamiające. Zachwycają. Cały akapit recenzji, który planuję poświęcić opisaniu, jak bardzo mnie one urzekły, wystarczyłoby zamienić na dwa słowa: Emilia Dziubak, a każdy, kto miał kiedykolwiek do czynienia z twórczością tej pani, od razu zrozumiałby, o co mi chodzi. Widać, że lubi ona przyrodę, a przyroda kocha jej styl. Zwierzaczki i owady, które wychodzą spod jej ręki są pełne życia i przesympatyczne. Fantastycznie potrafi ona oddać ich emocje - moje dziecko, gdy tylko zobaczyło okładkę książki, kompletnie nie wiedząc o czym ona jest, zapytało: " Mamo, a cemu zabka się smuci?" No widać tę historię na obrazkach, a przy książkach dla maluchów to ważne - same sobie przecież nie przeczytają, a oglądać będą mnóstwo razy. Oglądać i rozumieć. Do tego piękne barwy - takie żywe, nasycone. I operowanie światłem, cieniami, które daje niesamowitą wielowymiarowość. I te liście, trawy, powoje układające się koncentrycznie wokół sceny - jak dla mnie cecha charakterystyczna twórczości Dziubak - one sprawiają, że mam wrażenie, iż bohaterowie opowieści wydają mi się być na wyciągnięcie ręki. Czytając mam wrażenie, jakbym ich podglądała zza drzewa. A stamtąd już tylko krok, by wkroczyć w opowieść...
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać. pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Ezop, Warszawa 2014.
Ilustracje: Emilia Dziubak.
Wydanie: I.
Ilość stron: 36.
Moja ocena: 5/6