wtorek, 18 grudnia 2012

"Okrutne oskarżenie" - Fern Michaels

   Smaka wielkiego na tę książkę miałam, no i niestety smakiem się obeszłam. Nie liczyłam wprawdzie na wielką literaturę, ale usatysfakcjonowałaby mnie przynajmniej wciągająca, porządnie napisana historia, która dostarczyłaby mi nieco emocji, rozrywki, wątpliwości i potrzymała w napięciu. Jeśli i Wy macie podobne oczekiwania wobec tego tytułu muszę Was uczciwie rozczarować. 
   Sam pomysł na fabułę osnutą wokół sytuacji postawienia w stan oskarżenia mężczyzny przez bliską mu dziewczynkę, zarzucającą mu molestowanie seksualne jest, zarówno w literaturze, jak i w kinematorafii, pomysłem mocno wyeksploatowanym  Aby książka nie zaginęła w natłoku podobnych pozycji autorka musiałaby bardzo się postarać, wyposażyć swoją twórczość w coś odkrywczego  pójść jakimś nowym tropem... Tymczasem Michaels zapina się w schemat po samą szyje i całkiem jej w nim wygodnie. Zresztą wszelkie niedociągnięcia i zmarszczki, jakie mogłyby czytelnika "zaniepokoić" (czytaj: zbudować napięcie) wygładza usłużnie sam wydawca, streszczając na okładce dobre pół fabuły, łącznie z tym, jak się zakończy proces. Przestrzegam więc: dla własnego dobra nie czytajcie opisu z okładki.  Jest też coś irytującego w tym, jak autorka konstruuje i prowadzi swą opowieść. Opisywane przez nią sceny, szczególnie w pierwszej partii  powieści, są wybrane i ułożone bardzo tendencyjnie, by w łopatologiczny wręcz sposób ukazać pełnię szczęścia Rocketów (Kate i Alexa, który padł ofiarą tytułowego oskarżenia) i skontrastować ją z napięciami, kłótniami i nieporozumieniami, a wręcz nienawiścią, jaka panuje w rodzinie Winterów (rodziców dziewczynki, która stawia zarzut). Michaels tak prowadzi narrację, że czytelnik nie ma wielkiego wyboru, musi polubić jednych bohaterów i znielubić innych, nie ma żadnej alternatywy; przy okazji jednak nie ma też pola do domysłów, wszystko już na wstępie jest oczywiste. 
   Równie tendencyjnie co fabuła, kreowane są postaci. Autorka zachowuje się jakby dopadła białą i czarną kredkę i mogła posłużyć się tylko nimi. Brak tu jakichkolwiek szarości. Jest krystaliczny Alex, "sól tej ziemi" i otyła, odpychająca, wredna i złośliwa Sara. Jest uwielbiająca gotowanie, naturalna i wyluzowana Kate, oraz sterylna, znerwicowana i przebiegła Debbie. Rzekłabym nawet, że postaci Debbie i jej córki Sary są przerysowane, wręcz groteskowe, co daje wrażenie niezwykle komiczne i negatywnie wpływa na odbiór całości, która traktuje przecież o ważkiej problematyce. Nie wiem, jak wiele można w tej kwestii zrzucić na tłumacza, jednak ja byłabym tu ostrożna i winę przypisała bardziej warsztatowi autorki, bo chyba zamierzone to nie było. Gdyby pogłębić portrety psychologiczne bohaterów, dodać im barw, wielowymiarowości, a tu i ówdzie dorzucić jakiś nagły i nieoczekiwany zwrot akcji, powieść mogłaby być całkiem ciekawa, tymczasem jest całkowicie przewidywanie, a co za tym idzie, po prostu nudno.
   Dalej na mojej liście najbardziej irytujących skłonności Fern Micaels plasuje się lubość autorki do wodolejstwa. Albo pisarka cierpi na zaniki pamięci, albo podejrzewa o to czytelnika, nie znajduję bowiem innego wytłumaczenia dla ciągłych i niekontrolowanych powtórzeń tych samych myśli innymi słowami, których zagęszczenie na przestrzeni kilku kolejnych stron miejscami sięgało zenitu. Czytelnik zmuszony jest przedzierać się przez lasy pustosłowiu szczególnie w tej części powieści, w której Kate snuje swoje plany odwetu na Winterach. Jest to skądinąd najgorzej według mnie napisana partia "Oskarżenia", przez którą autorka brnęła w pocie czoła nie mając na nią chyba do końca sprecyzowanego pomysłu. To się czuło. Rozwiązania niektórych ścieżek fabularnych (aż mnie skręca, że nie mogę napisać, co mam konkretnie na myśli) w tejże części opowieści były tak mocno nieprzemyślane, że zakrawały na mało śmieszny żart i pojęcia nie mam dlaczego ujrzały światło dzienne. Jakby tego było mało, cała książka okraszona jest licznymi potknięciami autorki raz popadającej w przesadną egzaltację, innym razem szastającą na lewo i prawo sloganowymi hasłami typu: "Kate miała misję" czy "(...) miała mnóstwo hackerskiej roboty". Autorka bezskutecznie próbuje uchylać się przed romansowo-sielską konwencją i stworzyć coś ambitnego, ale ta dopada ją na każdym niemal kroku, a fragmenty a'la sensacyjne budzą jedynie śmiech i politowanie; jak dla mnie zbyt infantylnie i zdecydowanie za słodko, a co nie słodko, to i nie szczerze. Oliwy do ognia mojego rozczarowania dolewa jeszcze punkt kulminacyjny powieści, który skomentować mogę  jedynie słowami: wiele krzyku o nic. 
   Książkę da się przeczytać, co mniej wymagający czytelnik być może stwierdzi, iż dostarczyła mu ona w jakimś stopniu rozrywki. Mnie osobiście wyżej wymienione aspekty stylu, warsztatu i strategii narracyjnej Michaels mocno zirytowały, a sama powieść wniosła niewiele pozytywów do mojego czytelniczego doświadczenia. 
Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Świat Książki
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Świat Książki, Warszawa 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 270.
Przekład: Magdalena Krzyżosiak.
Tytuł orginału: Betrayal.
Język orginału: angielski.
Data powstania: 2011.
Moja ocena: 3/6.

wtorek, 4 grudnia 2012

"Wiadomość od nieznanej chińskiej matki" - Xinran

   Ta książka złamała mi serce, podeptała światopogląd i wycisnęła łzy. A ja nie płaczę, ani na filmach, ani przy książkach. Niemiłosiernie wytargała tę wewnętrzną strunę mojej duszy z napisem "macierzyństwo", bo jako matka  pewne kwestie w niej zawarte odbierałam ze zdwojoną przynajmniej siłą. To świadectwo osoby, a właściwie osób, bo Xinran, jej autorka, mówi głosami wielu kobiet, które żyją w państwie, gdzie prawo w połączeniu z tradycją wydają wyroki śmierci na miliardy nowo narodzonych istnień. Chore prawo i tradycja ciemnogrodu, zamierzałam napisać; jednak po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że z takim podejściem nie odkryję przed Wami nawet zarysu przekazu płynącego z "Wiadomości...". Bo ideą Xinran nie jest negować, a akceptować i ułatwiać chińskim matkom ocalenie życia ich dzieci, nawet za cenę ich porzucenia; jej ideą nie jest ukazywać absurdalność i okrucieństwo chińskich władz i rodzin, ona obiera sobie za zadanie wykrzesanie iskry miłości nawet z najbardziej opornych i pozornie pozbawionych jej kamieni...  
   Chiny to państwo cierpiące, bo tak to trzeba nazwać, na nadmierny przyrost demograficzny. Zamieszkuje je ponad 1,3 miliarda ludzi, co daje niemal 20% całej ziemskiej populacji. Na kilometrze kwadratowym tłoczy się tam około 140 osób; nie sposób więc nie przyznać, iż jest to problem bez dwóch zdań palący. Aby zapobiec dalszemu utrzymywaniu się tej tendencji w latach 70. XX wieku wprowadzono w Chinach politykę jednego dziecka, którą surowo się egzekwuje po dziś dzień (na pary wyłamujące się z tych zasad nakłada się sankcje finansowe, stosuje zwolnienia z pracy, gdzie na odchodne dostają "wilczy bilet", są izolowane od społeczeństwa). Prawo to kłóci się jednak z tradycją ludową nakazującą posiadanie potomka płci męskiej, który podtrzymywałby ogień na ołtarzu pamięci przodków. Chcąc więc pozostać w zgodzie z prawem i tradycją chińskie rodziny znalazły makabryczne rozwiązanie - "sprzątanie dziewczynek".
   Topienie w wiadrze pomyj, płacenie akuszerce, by rozwiązała dyskretnie palący a wstydliwy problem danej rodziny czy w końcu porzucanie dziecka na środku ulicy lub na dworcu kolejowym na pastwę losu - jeśli chodzi o sposób pozbycia się niechcianego potomka płci żeńskiej wyobraźnia ludzka nie zna granic, tak samo, jak obce jej są jakiekolwiek hamulce moralne. "Wiadomość..." nie powstała jednak po to, by epatować okrucieństwem i przemocą, ona ma za zadanie naświetlić rzeczywistość, ukazać pełnię tego dramatu, poprzez naszkicowanie jego najdrobniejszych elementów składowych, a są nimi choćby sytuacje w sierocińcach, gdzie panuje przysłowiowy bród, smród i ubóstwo; szalejąca machina adopcji za pieniądze, szykana rodzin wobec kobiet nie mogących dać im męskiego potomka, zakaz udzielania pomocy medycznej rodzinom nie posiadającym pozwolenia na dziecko, i wiele, wiele innych przytłaczających obyczajów i praw. Czytając książkę przeżywa się masę skrajnych emocji, od niedowierzania i oburzenia, że niemal każdy Chińczyk ma na rękach krew niemowlęcia, poprzez próby postawienia się w sytuacji tamtejszych kobiet, aż po odrobinę zrozumienia i współczucia. Na odnalezienie w sobie tych ostatnich wpływ ma również obszerny aneks książki, w którym autorka zamieściła listy od matek adopcyjnych  przepisy chińskiego prawa adopcyjnego oraz notę o samobójstwach Chinek. Tak obszerna dokumentacja wiele wnosi do opowieści, dodaje jej wielowymiarowości i dużej dozy obiektywizmu. 
   Książka Xinran to rzecz przez którą brnie się ze zdziwieniem, przerażeniem i bólem. Uczucia te potęguje autentyczność opisywanych przez autorkę historii, fakt naoczności, bo Xinran pisze o tym, co sama widziała, co zostało jej opowiedziane bądź co stało się jej udziałem. Dziesięć historii opowiedzianych przez chińską dziennikarkę, to tylko kropla w morzu życiorysów matek naznaczonych nieukojonym bólem i wieczną tęsknotą; to tylko kropla w morzu nieustających pytań, na które nigdy nie dostaną odpowiedzi ich córki; jeśli miały szczęście przeżyć, rzecz jasna. Wyłaniają się z nich przeróżne oblicza tej samej tragedii,  zupełnie niepojętej dla ludzi przynależących do innych kręgów kulturowych, ciężkich do zaakceptowania również dla samej autorki, która osobiście podejmuje nierówną walkę z systemem o adoptowane dziecko. Wie więc o czym pisze, zna te uczucia.
   Tym bardziej więc na uwagę i podziw zasługuje według mnie profesjonalizm autorki, która w wielu sytuacjach, w których nie sposób nie stracić głowy, starała się zachować postawę dziennikarskiego obiektywizmu. Dzięki temu możemy bez ogromnej dozy uprzedzeń i wielkiej dawki potępienia poznać stanowisko drugiej strony - matek, które oddawały bądź godziły się na uśmiercenie ich córeczek; całych rodzin, w których zabicie dziewczynki było zjawiskiem tak powszechnym i akceptowalnym, jak nie przymierzając, wyniesienie śmieci. 
   Ta książka to przerażający dokument, w którym zarejstrowano co dzieje się z ludźmi, żyjącymi w wiecznym konflikcie z państwem, tradycją, społeczeństwem i sobą samym. To namacalny dowód na szkodliwość kulejącego systemu wartości i przedkładania dobra państwa nad dobro jednostki, niewystarczającej edukacji oraz skostniałych norm i braku dialogu. Ale to też świadectwo siły uczuć macierzyńskich, których wszystko to razem wzięte nie zdoła przyćmić. Smutna, ale i piękna...
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki

Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Świat Książki, Warszawa 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 270.
Przekład: Joanna Hryniewska.
Tytuł orginału: Message From An Unknown Chinese Mother. 
Język orginału: przekład z angielskiego.
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 5/6.

czwartek, 29 listopada 2012

"Krzykacz z Rwandy" - Warren FitzGerald

   "Krzykacz" to opowieść o bólu. Zarówno tym fizycznym, gwałtownym i rozdzierającym, jak i tym ukrytym głęboko w ludzkiej duszy i drążącym ją w ciszy, niczym robak. To opowieść o ludziach, którzy się z tym bólem zmagają i nie ważne, czy żyją w skażonym cywilizacją Londynie, czy są mieszkańcami rajskiej, dziewiczej Rwandy; cierpienie pod różnymi obliczami dotyka ich wszędzie. Historia ta brzmi milionem melodii ludzkich życiorysów, a spośród nich najgłośniej skandują swe losy trzydziestodziewięcioletni Anglik, Ashley Bolt oraz  dziesięcioletnia słodka i niewinna Rwandyjka - Clementine Habimana. Z ich poruszającego dwugłosu FitzGerald tka czytelnikowi niczym eteryczny woal opowieść o tlącej się nadziei i potrzebie szukania drugiego człowieka, który by ją na nowo rozpalił. 
   O ludobójstwie (używam tego terminu z pełną premedytacją) w Rwandzie przeczytałam całkiem sporo książek, jednak "Krzykacz" poraził mnie sposobem ujęcia tematu. Autor bowiem nie skupił się na samym konflikcie, nie ograniczył się do epatowania okrucieństwem (choć nie da się ukryć, że powieść zawiera wiele drastycznych scen); on posłużył się wydarzeniami 1994 roku dla zobrazowania panoramy zła, które jest udziałem ludzkości. Zestawił dwa pozornie kontrastujące ze sobą światy, uzupełniając w rzeczywistości i dopowiadając jednym drugi. 
   Rozpoczynając lekturę "Krzykacza" pierwszym, co rzuca się w oczy są skomponowane naprzemiennie rozdziały, w których funkcję narratora przejmują wymiennie Ashley i Clementine. Puzzle zupełnie nie chcą się układać; no bo o co niby może chodzić? Co niby ci ludzie mają ze sobą wspólnego i do czego potrzebne jest ich współistnienie w tej powieści? 
   Ashley Bolt to bowiem rodowity Anglik, nieodrodne  dziecko cywilizacji europejskiej chore na wszystkie możliwe spowodowane przez nią choroby. Prowadzi pozbawione sensu życie domorosłego nauczyciela muzyki, dorabiając sobie na boku szmuglowaniem narkotyków i lecząc wszelkie kompleksy, stresy dnia codziennego oraz zakorzenione w dzieciństwie traumy za pomocą zimnego ostrza kuchennego noża. Do grona jego przyjaciół zaliczają się między innymi tranwestytk/a Lola, tatuażysta i diler Jimmy oraz młodociany przestępca Levi; słowem, ludzie dający się określić wspólną etykietką życiowych wykolejeńców. Clementine natomiast, cóż, żyje w kochającej się rodzinie, bawi się z przyjaciółką Janette, przedrzeźnia brata Pio, uczęszcza do szkoły, a wieczorami wymusza na Tacie opowiadanie jej baśniowych historii podróżując na jego ramionach w drodze do cabaretu, gdzie ten pozwala jej się odprowadzić. Jak więc widać, trudno o większą rozbieżność w kreacji głównych bohaterów. Jednak jak w życiu, tak i w powieści FitzGeralda, wiele zbiegów okoliczności oraz zrządzeń ślepego losu nakładających się na siebie sprawi, że te dwa kontrastujące ze sobą światy połączą się, a każde z bohaterów odegra w życiu drugiego ważką rolę. 
   Nie ukrywam, że początkowo z większą ciekawością śledziłam losy Clementine i jej rodziny; rozdziały traktujące o życiu Bolta nieco mnie nudziły, a nawet irytowały. Ciężko było wręcz uwierzyć, że oba światy materializujące się w mojej wyobraźni wyrastają z fundamentów pióra tego samego autora. Bardzo zręcznie i sprawnie ukazuje FitzGerald mechanizm  rozprzestrzeniania się zażewia wydarzeń 1994 roku w Rwandzie. Ogranicza do minimum szastanie faktami, odrzuca wszelkie przejawy dydaktyzmu, pamiętając cały czas, by wszelkie potrzebne czytelnikowi informacje wpleść niepostrzeżenie w fabułę, czyniąc z nich pełne znaczeń tło - wstawanie w klasie członków poszczególnych plemion na wezwanie nauczyciela, rewelacje dotyczące krzewienia nienawiści międzyplemiennej płynące z radia, drukowanie w gazetach 10 przykazań Hutu; to wszystko wtapia się w codzienne życie Clementine tworząc naturalną genezę katastrofy. Jednak szczyt maestrii osiąga autor moim zdaniem później, sięgając po formę baśni dla opisania wydarzeń, których doświadczyła mała Rwandyjka, a dla których ciężko znaleźć odpowiednie słowa. Clementine opowiada baśń, obsadzając w rolach okrutnych morderców goblinów i smoki, a swych bliskich czyniąc pozytywnymi bohaterami dziecięcych opowieści, księżniczkami, rycerzami czy królami. Konsekwentnie i umiejętnie ukazuje dramat, który rozegrał się w tym pięknym afrykańskim kraju z perspektywy dziecka, które jednego dnia nie znało znaczenia słów Tutsi i Hutu, a kolejnego mogą one przesądzić o jej życiu lub śmierci, i nie wykracza przy tym poza jej możliwości percepcji i interpretacji faktów. 
   Warren FitzGerald roztacza przed czytelnikiem krwawą historię Rwandy, ale na tym nie poprzestaje. W swej powieści dobudowuje on, ja przynajmniej tak to odczytałam, okruszek metafizycznego sensu dla cierpień, które miały miejsce w tym małym afrykańskim państewku. W myśl przekonań, iż przelana krew wsiąkając w ziemię daje owoc, tragedia jaka dotknęła Clementine stała się punktem zwrotnym w życiu Ashley'a; dzięki niej doznaje swoistego katharsis. To pierwsza próba literackiego ukazania rwandyjskiej masakry w kontekście z jakim się zetknęła i, moim zdaniem, próba udana.     
   Jeśli miałabym coś książce zarzucić, to może zbytnią spektakularność końcowych scen, które czytało się niemal jak scenariusz do efekciarskiego, że tak to określę, filmu sensacyjnego. Ja oczekiwałam większego wyciszenia... Jednak ostatni akapit rekompensuje mi to z nadwyżką, pięknymi i mądrymi słowami, a brzmią one tak: 
   "Kilka tysięcy mil na wschód  kilka tysięcy mil na południe i jesteśmy nad Nyamata, chociaż z tej wysokości wszystko wygląda tak samo... zadrukowany podkoszulek owinięty wokół Ziemi jest tutaj tylko trochę bardziej czerwony niż brązowy, a kształty nie mają tak prostych krawędzi... czerwony, złoty i zielony, kolory Interahamwe.  Ale wkrótce ta koszula zostanie zerwana z pleców Rwandy. Paul Kagame i jego armia prowadzona przez Tutsi przejmują kraj. Mszczą się? Podkręcam muzykę zanim zobaczę rzeki, tym razem pełne ciał Hutu.  Oddalam się jeszcze bardziej, aż widzę zachwycające kształty kontynentów wyrzeźbione przez błękitne morze wokół nich, ale już bez krajów i granic stworzonych przez człowieka. "* 
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Mała Kurka
*s. 268 -269.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Mała Kurka, Piastów 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 271.
Przekład: Agnieszka Śmieja
Tytuł orginału: T
he Go - Away Bird
Język orginału: an
gielski
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 5/6

wtorek, 20 listopada 2012

Wojenna przysięga - "Przysięga Gertrudy" - Ram Oren

   Jakkolwiek wiele książek traktujących o II wojnie światowej już powstało, jakkolwiek wiele bym ich przeczytała, wciąż trafiam na kolejne odkrywające nieznane mi dotąd oblicza czasu apokalipsy. Wyłaniają się one z wydawniczego niebytu niczym feniksy z popiołów wspomnień i niosą ze sobą takie obrazy tego konfliktu, jakimi widziały je oczy bohaterów. Dla nas, dzieci pokoju i szerzącego się kosmopolityzmu, to tylko kolejne świadectwa wzburzonej historii. Szokują, przerażają,  zadziwiają, może coś czasem komuś uświadomią, ale przeważnie dostarczają, tak, nie boję się tego napisać, po prostu rozrywki... Im to chyba jednak nie przeszkadza. Dla ocalałych, jak mniemam, najbardziej liczy się fakt, że one są, bo w ich prywatnym wymiarze, jest to swoisty manifest zwycięstwa; potwierdzenie ich triumfu nad zapędami agresora, stawienia czoła wszechobecnej niesprawiedliwości i wykrzyczenie światu prawdy.  
   Kim była owa Gertruda, że pisze się o niej w książkach? No więc, była nikim. A ściślej pisząc - nikim nadzwyczajnym. Była zwykłą, szarą kobietą. Nauczycielką, z którą los obchodził się po macoszemu i której życie nie szczędziło do czasu, aż została opiekunką do dziecka w domu Stołowickich, warszawskiego biznesmena żydowskiego pochodzenia i jego żony Lidii. Odrzuciwszy, nie bez trudu, wszelkie uprzedzenia wykwitłe z antysemickiej atmosfery panującej w Polsce w przededniu wojny, zaprzyjaźniła się ze swoimi chlebodawcami a ich syna, a swego podopiecznego, małego Michałka, pokochała prawdziwą, głęboką miłością, która wkrótce miała zostać poddana okrutnej próbie. 
   "Przysięga Gertrudy" to fabularyzowana biografia Gertrudy Babilińskiej, Polki, katoliczki, Sprawiedliwej wśród Narodów Świata, wybawicielki Michała z szalejącej machiny zagłady, ale przede wszystkim jego kochającej i oddanej opiekunki; mamusi, jak ją nazywał. Do życia na kartach swej powieści wskrzesił  ze strzępów wspomnień pisarz Ram Oren, przyjaciel Michaela Stolowitzkiego, a uczynił to tak przekonująco i sprawnie, że czyta się "Przysięgę" jak   dobrą powieść, pełną niespodziewanych zwrotów akcji. Autor dołożył wszelkich starań, by z relacji nielicznych świadków i skąpej dokumentacji ocalałej z wojennej pożogi (bo przecież pięcioletni Miki niewiele mógł z tego pamiętać) odtworzyć obraz opływającego w luksusy  życia w przedwojennej rezydencji Stołowickich w Alejach Ujazdowskich czy oddać w tak dbających o detal relacjach specyfikę interesów biznesowych Jakuba, pracodawcy Gertrudy. Ucieczka Gertrudy wraz z Lidią i Michałem do Wilna, gdzie szukali azylu; znajomość Gertrudy z żydowskim lekarzem Bermanem; rozłąka Stołowickich spowodowana podróżą Jakuba w interesach niemająca się nigdy zakończyć z powodu wybuchu wojny czy choroba Lidii na uchodźstwie zakończona tragicznym finałem, którego owocem była złożona pracodawczyni tytułowa przysięga - wszystkie te wydarzenia prowadzone są przez Orena narracją pozbawioną niepotrzebnego patosu i sentymentalizmu; językiem prostym, który jako jedyny jest w stanie oddać to, jakim człowiekiem była, jak żyła i czego dokonała niania Gertruda. 
   Książka Orena wyróżnia się z dotychczas przeze mnie poznanych relacji ocalałych kilkoma nieznanymi mi dotąd aspektami dotyczącymi zarówno sytuacji Żydów w czasie Holocaustu, jak i okresu następującego po wyzwoleniu czy dużo późniejszych latach. Mam tu na myśli cały wileński epizod opowieści Orena, mam na myśli wątek "Przysięgi", w którym Gertruda za wszelką cenę usiłuje odbyć morderczą podróż pociągiem w celu przedostania się do Rosji i skutki tejże eskapady. Nie byłam świadoma również powojennych losów członków nacji semickiej - znakomicie przybliżyła mi to historia pobytu Gertrudy i Michała w obozie dla ocalałych czy karkołomny rejs "Eksodusu" do Palestyny, który musiał mierzyć się z angielskimi niszczycielami chcącymi plany powrotu Żydów do ojczyzny za wszelką cenę udaremnić. Nie uważam się bynajmniej za ignorantkę w temacie II wojny światowej, jednak novum wniesione w moją świadomość dzięki lekturze powieści Orena obrazuje znakomicie tezę postawioną przeze mnie na początku mojej opinii - nie było jednej wojny, każdy toczył własną. Zarówno ze światem, jak i samym sobą. Gertruda wygrała obie.
   Równolegle do historii Gertrudy autor snuje również opowieści o losach innych ludzi, sprawnie przeplatając je ze sobą, czym ożywia fabułę. Poznajemy również Karla Rinka, Niemca, jego żonę Mirę i córeczkę Helgę. Obserwujemy poprzez ich życie mechanizm zdobywania władzy przez partię narodowosocjalistyczną w Niemczech, śledzimy etapy zaciskania się pętli hitlerowskiej ideologii na szyjach nieświadomych rzeczywistych intencji swego przywódcy zwolennikach, jesteśmy świadkami destrukcji ich żyć, którą nieomalże sami sobie zgotowali. Tragizm Rinka polegał na jego rozdarciu pomiędzy partią a miłością do rodziny, którą tworzył z Żydówką. Nietrudno się domyślić, że taki konflikt interesów musiał mieć swoje katastrofalne zwieńczenie... Jakie? Tego nie wyjawię. Mogę tylko powiedzieć, że dzięki zapętleniu się życiorysów Gertrudy i esesmana Rinka powieść Orena zyskała głębię, wzbogaciła się o swoisty dwugłos, jaki tworzą relacje bohaterów którzy pozornie znajdują się po przeciwnych liniach metaforycznego frontu. 
   Znakomitym uzupełnieniem historii Gertrudy dopieszczonej piórem Orena są zamieszczone na końcu książki archiwalne fotografie, przedstawiające niemal wszystkich głównych bohaterów "Przysięgi". Na pierwszy rzut oka, przed rozpoczęciem lektury, zdjęcia te niczym nie różnią się od innych starych obrazów z zamierzchłych czasów. Jednak po zgłębieniu losów postaci, które z nich na nas spoglądają, zaczynają do nas przemawiać. Dla mnie przynajmniej było wyjątkowym doświadczeniem spojrzeć w oczy Karla Rinka, wiedząc, jak potoczyły się jego losy; zobaczyć jeszcze uśmiechniętą Mirę Rinka w czasach beztroski i wczesnego macierzyństwa czy patrzyć jak u boku Gertrudy dorasta Miki. Podpisy pod zdjęciami miały niestety ambiwalentne znaczenie dla lektury - z jednej strony, dokładnie opatrzone datami, czyniły lekturę jaśniejszą i znakomicie ją ilustrowały; z drugiej natomiast rozładowywały napięcie, uprzedzały fabułę i odpowiadały na pytania o dalsze losy bohaterów. 
   Opowieść o losach Michała i Gertrudy zapada w pamięć. Nie ma tam jakichś spektakularnych scen, nie ma epatowania okrucieństwem, brak chwytających za serce wzruszeń. Jest za to dużo prozy życia; jest prawdziwa miłość i niezrażona niezłomność głównej bohaterki. Gertruda przysięgła Lidii Stołowickiej na łożu śmierci ocalić jej synka przed zagładą i bezpiecznie zawieźć do Palestyny. I dotrzymała obietnicy. Zrobiła nawet więcej, bo przecież kochać go nie musiała...
Tekst stanowi oficjalną recenzją napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 292 + 16 stronic wklejki z fotografiami
Przekład: Maciej Nawariak
Tytuł orginału: GERTRUDA'S OAK: A Child, a Promise and a Heroic Escape During World War II.
Język orginału: angielski.
Data powstania: 2007.
Moja ocena: 5/6

poniedziałek, 5 listopada 2012

Blask rozjaśniający mroki ludzkich dusz - "Księga ogni" - Jane Borodale

   "Księga ogni" to opowieść o zmaganiu z życiem obwarowanym społecznymi konwenansami i skostniałymi obyczajami dyktowanymi przez hipokrytów. To opowieść o świecie zepsutym do cna, w którym człowiek człowiekowi wilkiem, a o szczęściu nikt nie marzy, musząc bezustannie walczyć o swoją godność, w cieniu złowrogiej szubienicy. Muszę przyznać, że Borodale swym debiutem postawiła wyraźną kropkę nad i swego literackiego jestestwa. Powieść może nie zachwyca, może nie prezentuje sobą jakichś wielce nowatorskich jakości, ale jest porządnie napisana, ma wszystko, co dobra powieść mieć powinna. Jest jakaś. To historia, która potrafi zainteresować czytelnika i nawet przez jakiś czas zakotwiczyć się w jego pamięci, co znaczy bardzo wiele, jeśli weźmiemy pod uwagę jej prostotę i skromność.     
   Borodale przenosi nas XVIII-wiecznego Londynu, a  swą główną bohaterką czyni nastoletnią Agnes Trussel, wieśniaczkę pochodzącą z, pisząc lapidarnie, zabitej dechami angielskiej prowincji. Głód, chłód i ubóstwo - te słowa znakomicie szkicują ponurą i nieciekawą sytuację dziewczyny, wychowującej się w wielodzietnej rodzinie prostych ludzi, której "głowa" nie stroni od kieliszka, a matka praktycznie nie przestaje rodzić kolejnych dzieci. Nic więc dziwnego, że gdy młodzieńcza niefrasobliwość Agnes owocuje ciążą, dziewczyna niewiele myśląc postanawia opuścić dom rodzinny i pójść szukać swego miejsca na świecie, bo jakie by ono nie było, woli to rozwiązanie od dzielenia losu matki i okrycia hańbą swych bliskich. Agnes dociera w końcu przypadkiem do domu Johna Blacklocka, gdzie udaje jej się zdobyć pracę asystentki w jego pirotechnice. Dziewczyna tka sobie biografię z kłamstw; szybko zresztą zaczyna rozumieć, że oszustwo to jej jedyny sprzymierzeniec w tym bezlitosnym świecie, wikła więc kolejne intrygi i nagina moralność, byle tylko złowieszczy dzwon, obwieszczający szubieniczną śmierć nieszczęśliwców nie zabił w końcu dla niej.      
    Wydaje mi się uzasadnionym w świetle dalszych zwrotów fabuły, których tu jednak z wiadomych przyczyn przytaczać nie będę, pogląd, że autorka hojnie zainspirowała się kreując losy swej bohaterki baśnią o Kopciuszku. Tak tu, jak i tam pracowitość i sumienność, piękna dusza i urodziwe ciało, zostają dostrzeżone i czarują los, by był przychylny ich posiadaczce. Tyle tylko, że w przypadku panny Trussel, jest to o wiele bardziej skomplikowane i złożone. 
   Co bardzo przypadło mi do gustu w powieści angielki, to pewna sprawność i wyjątkowa dbałość o zarysowanie tła społeczno-obyczajowego świata przedstawionego powieści. Mimo, że autorce nie jest obca estetyka turpizmu, odmalowane przez nią krajobrazy nędznej chaty wiejskiej, gdzie śpi się na barłogach w towarzystwie przemykających myszy, czy też środowiska miejskich żebraków odzianych w łachmany, trawionych odrażającymi chorobami mają w sobie coś przekonującego i hipnotyzującego, mrocznego. Bardzo wzbogacają powieść, tworząc aurę niepokoju i dekadencji. Warto przy tym zaznaczyć, iż Borodale nie poświęca obfitych akapitów odmalowywaniu tego tła, a czyni to migawkowo; mimochodem wkomponowuje w fabułę kilkuzdaniowe obrazki, co sprawia że rzeczywistość XVIII-wiecznego Londynu naturalnie spowija nas swoją atmosferą, niepostrzeżenie wchłania czytelnika do swego świata.  Świata zaludnionego ludźmi, których dusze i umysły utytłane są w błocie zepsucia, niemoralności i rozpusty; niemal wszyscy bohaterowie stworzeni piórem Borodale to postaci odstręczające i do cna obłudne. Popełniają oni liczne występki, ulegają swoim chorym żądzom, sprzedają swe ciała, by zaznać materialnego luksusu, nadużywają alkoholu, oszukują w interesach, a następnie zjawiają się pod szubienicą, by wymierzać sprawiedliwość tym, którzy kradli z głodu. To oni właśnie krzyczą najgłośniej, to oni są najbardziej spragnieni męczeńskiego widowiska, sami czyniąc wszystko pod płaszczykiem rzekomej moralności i w myśl zasady, że wolno robić co się chce, byleby nie zostać na tym przyłapanym.
   Nic więc dziwnego, że ulepiona z takiej gliny Agnes podejmuje wiele mniej lub bardziej etycznie chwiejnych decyzji. Mimo, iż czytelnik znajdzie zapewne liczne powody, by potępiać młodą dziewczynę, przyznać musi, że żyjąc w świecie tak nieprzychylnym, wrogim wręcz, kryształowa bohaterka byłaby co najmniej nie na miejscu. Mnie podoba się ta kreacja angielskiej pisarki, podobają mi się cienie, które położyła na życiorysie swej głównej bohaterki, bo czynią ją one autentyczniejszą, a całą powieść bardziej przekonywującą. Jednak i na tej płaszczyźnie dopatrzyłam się kilku nieścisłości. Otóż irytowało mnie zawsze, ilekroć czytałam oszlifowane zdania i całkiem logiczne spostrzeżenia autorstwa Agnes, które wypowiadała podczas częstych dyskusji ze swoim pracodawcą dotyczących ich zawodu oraz spekulacji na temat sposobu uzyskania kolorowych sztucznych ogni. Kwestie pasujące co najmniej do absolwenta jakiejś wyższej szkoły z zakresu chemii padają z ust chłopki, która dotąd tkała i karmiła świnie... Nie podoba mi się to i nieco burzy wiarygodność tejże bohaterki, jakiegokolwiek by ona w tym fachu talentu nie miała. 
   Jeśli o minusach powieści mowa, nie mogę nie wspomnieć o przesadnym moim zdaniem wdawaniu się autorki w szczegóły dotyczące sztuki tworzenia fajerwerków, ich rodzajów, substancji potrzebnych do ich preparowania, ich właściwości, czy fizycznych i chemicznych komponentów. Według mnie Borodale bez szkody dla swej historii mogła wiele takich szczegółów pominąć bądź też zastąpić akcją. Choć z drugiej strony można poczytać jej na plus, iż dopracowała ona swoją książkę do najmniejszego szczegółu, można przyznać, że przygotowała się do poruszanej tematyki i pochwalić ją za duży zasób wiedzy, ja jednak uczciwie przyznaję: nużyło mnie to. Miałabym również pewne zastrzeżenia dotyczące zakończenia powieści, które jak na mój gust było nieco zbyt w świetle całej powieści wygładzone, wydumane i nieprawdopodobne. Nie wiem, czy Borodale nie miała pomysłu na zwieńczenie swej opowieści, czy może poszła tropem spektakularnych finałów, a może zwiodły ją na manowce baśnie, których się w dzieciństwie naczytała... Dość, że zakończenie odstaje swą wymową i klimatem od reszty fabuły i to działa według mnie na niekorzyść "Księdze...". 
   Czego by się jednak o debiucie tej autorki nie powiedziało uczciwie przyznać trzeba, że "Księga ogni", to porządna rzecz społeczno-obyczajowa okraszona sowicie magicznym pierwiastkiem, jaki wnosi do powieści wątek fajerwerków, ich klimatycznych pokazów. Ponadto wydatny kontrast dla tej eterycznej magii tworzą bohaterowie wykreowani w konwencji groteskowej. Borodale stworzyła baśń o Kopciuszku wprost z XVIII-wiecznej angielskiej ulicy rodem z powieści Dickensa, a pomiędzy te schematy, na których się oparła, raczkując przecież w pisarskim fachu, tchnęła dwa współegzystujące ze sobą światy - demoniczny, upadły moralnie świat londyńskiej rzeczywistości poza oraz mistyczny, pełen czarownego blasku świat w warsztacie Blacklocka, wszystko to spajając głęboką ciszą. Ja sama mam nadzieję, że tak właśnie, jak cisza przynosi cudowne rozbłyski na niebie, tak ta powieść Borodale przyniesie za sobą kolejne, jeszcze lepsze; bo chętnie powróciłabym do jej wirtualnych rzeczywistości.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Mała Kurka, Piastów 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 447.
Przekład: Katarzyna Mikulska.
Tytuł orginału: The Book Of Fires.
Język orginału: angielski.
Data powstania: 2009.
Moja ocena: 5/6

środa, 19 września 2012

Zachwyca czy nie zachwyca? - Nawiedzony dom. Opowiadania zebrane - Virginia Woolf

   Ta recenzja jest bluźniercza. Nie zdziwię się jeśli za moment na mą głowę posypie się grad kamieni. Jednak chcąc być w zgodzie z własnym sumieniem orzec muszę: nie podobało mi się. Już dawno się tak nie wynudziłam, już dawno mnie żadna książka od siebie tak nie odtrącała. Nieraz zamiast śledzić fabułę, która gdzieś mi umykała po kilku pierwszych linijkach każdego opowiadania zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak, że zamiast "ochać" i "achać", bo przecież Woolf, bo klasa sama w sobie, ja zaczynam liczyć strony do końca. Brnęłam jednak dzielnie przez książkę, bo może jeszcze jedno opowiadanie i doznam olśnienia; jednak nic takiego nie nastąpiło... Doceniam warsztat autorki, jej zachłanność wobec życia i umiejętność obserwowania ludzi... Niestety, z odrobiną nieśmiałości, gdyż niecodziennie zdarza mi się krytykować klasyk, stwierdzić muszę, iż najwidoczniej nie to ładne, co ładne, lecz co się komu podoba.
   Na palcach jednej ręki niemalże zliczyć bym mogła opowiadania, które mnie zainteresowały. Marna to statystyka, jeśli w zbiorze "Nawiedzony dom" zawarto ich 47. Przyjrzyjmy się może pokrótce tym, które wyróżniają się na tle całości. "Dziennik pani Joan Martyn" to z pewnością opowiadanie szczególne. Autorka opowiada w nim o osobliwym znalezisku pewnej archeolożki, jakim był dziennik krewniaczki jej gospodarza. Twórczyni tego pamiętnika żyła i przelewała na papier swe emocje i spostrzeżenia w okolicach (bagatela!) 1480 roku. Woolf opowiada nam tu baśń z XV-wieczną Anglią w tle; całość czyta się jak średniowieczny epos rycerski, z zamkami i księżniczkami. Urokliwe. Kolejnym opowiadaniem, którego tytuł jest dla mnie znaczący, i nie muszę pobieżnie przeglądać tekstu, by przypomnieć sobie treść, jest "Niebieska zasłona" - Woolf puszcza tu samopas wodze swej wyobraźni ożywiając zwierzątka będące jedynie nadrukiem na tytułowej zasłonie. Na krótką chwilkę obdarowuje je życiem, nadaje im autonomię; tym samym odpowiadając na pytanie, które z pewnością nurtowało niektórych z nas w dzieciństwie, a mianowicie, co dzieje się z rzeczami/zabawkami, gdy śpimy. "Wdowa i papuga: historia prawdziwa" to również pocieszny utworek. Woolf serwuje nam pod tym tytułem opowieść stylizowaną nieco na przypowieść o biednej wdowie, która otrzymuje spadek po bracie i odtąd zmagać się musi z losem, który igra ze staruszką. Jak się jednak okazuje pozorna jego nieprzychylność w efekcie jest dla kobiety zbawienna, również dobroć staruszki odgrywa w finale znaczącą rolę. Zakończenie tego opowiadania było istną wisienką na torcie zajmującej całości. Ciekawe wydaje mi się opowiadanie "Dama w lustrze: refleksja" - jeśli już przebrniemy przez właściwe Woolf rozgadanie, czy przegadanie nawet, dotrzemy do ciekawej pointy rodem z Alicji po drugiej stronie lustra, tyle że ta "Alicja" jest nieco leciwsza, a jej kraina czarów spowita jest bardziej dekadencką atmosferą. Metafizyczny i wzbudzający wiele refleksji jest staw z opowiadania "Czym fascynuje staw", w którym wyobraźnia Angielki pobudza do życia mgliste wspomnienia odwiedzających go ludzi i ich egzystencjalnych trosk na przestrzeni wieków, to swoista elegia za minionym, a jednocześnie pean ku czci istnienia utrzymany w nieco balladowej konwencji. Interesujące były również opowiadania oparte na zabiegu tragedii pozorów, w których w trakcie odkrywała się przed czytelnikiem zgoła inna, niż mogłoby się zdawać, prawda - "Trzy obrazy" oraz "Spadek". Wspomnę jeszcze o opowiadaniu może nie tyle dobrym i satysfakcjonującym, co przyjemnym w odbiorze, a mianowicie "Kundelka Gipsy" - tu przejednała mnie niebywała osobowość zwierzęcej bohaterki, odmienna od całej reszty utworów tematyka oraz zgrabne i symboliczne zakończenie. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o ranking opowiadań, które są ciekawe, inne, a przynajmniej "mogą być". Cała reszta jest według mnie nudna, jednolita i zlewa się ze sobą jak rozgotowany ryż.
   Woolf w centrum swoich zainteresowań literackich stawia człowieka i wszystko, co z nim związane. Rozbiera ludzką naturę na czynniki pierwsze, prześwietla człowieczą psychikę, ogląda ją pod mikroskopem swej wnikliwej analizy. Nic jednak odkrywczego w niej nie zauważa, bo jaki człowiek jest, każdy widzi. Czasem udaje jej się błysnąć jakimś odkrywczym wnioskiem czy zaskoczyć czytelnika trafną myślą; zdarza się to jednak tak rzadko i jest tak niezwykle ulotne, że nie daje satysfakcji z obcowania z prozą angielki; umyka nam zanim zagłębimy się w kolejną opowieść. 
   Autorka piętnuje ludzkie przywary, obnaża niedoskonałości, traktuje swój tekst niczym kanon moralności, do którego przykłada ludzi wszelkich stanów, zawodów i poglądów, niemal się ciesząc, gdy coś odstaje, bo ma wtedy pole do rozważań. A może ciesząc się również na fakt, że nie ona jedna jest w wiktoriańskim rozumieniu ówczesnej, purytańskiej wręcz etyki, przeżarta zepsuciem? Wszak nie trzeba dużo szukać, by odnaleźć różne niuanse w jej biografii, które nie świadczą zbyt pozytywnie o jej własnej osobowości - życie w cieniu choroby psychicznej, echa molestowania seksualnego w dzieciństwie i podejrzenie skłonności homoseksualnych to chyba nader wystarczający bagaż życiowego niedopasowania, by stać się siewcą skandalu... A ona nam tu pisze o herbatkach, szpilkach i broszkach... I jeszcze dodaje, iż "(...)  literatura jest zapisem naszego niezadowolenia."* Cóż za powściągliwość, co za umiejętności kamuflowania tego, co w jej duszy gra, cóż za nieszczerość... Kłamiesz, oj kłamiesz Virginio! Ja tego nie kupiłam.
   Dodatkowo całość podzielona jest na cztery części wyznaczające czas powstania danych opowiadań (opowiadania wczesne, lata 1917-1921, 1922-1925 oraz lata 1926-1941), co dla mnie nie było w zasadzie wyznacznikiem niczego, nie zaobserwowałam bowiem jakichkolwiek zmian w warsztacie pisarki, czy w zakresie poruszanej przez nią tematyki. Monotonia, monotonia i jeszcze raz monotonia. Długie opisy, jeszcze dłuższe przemyślenia, skomplikowane aż do granic nieczytelności metafory - tak jest na początku zbioru, tak samo jest na jego końcu. Brak tu jakiegokolwiek progresu, próżno szukać innowacji. Swoisty, przyciężkawy styl autorki przetacza się niczym walec po treści jej utworów miażdżąc ich sensy, ucinając im skrzydła i mącąc odbiór. 
   Na domiar złego atmosfera u Woolf jest gęsta od egzaltacji, a całość trąci stęchlizną poglądów, jest sztywna niczym zasznurowany gorset i przesycona zaduchem prababcinej szafy. Tułamy się więc między kolejnymi salonowymi nasiadówkami, proszonymi obiadami i niedzielnymi popołudniowymi herbatkami, co byłoby znośne, gdyby autorka nie kazała nam wałkować tego do znudzenia, zmieniając tylko nieco temat i odrobinę inaczej szkicując detale bohaterów. Irytująca była również maniera językowa autorki przejawiająca się w nadużywaniu pewnych zwrotów i utartych powiedzonek oraz niemożebny jazgot narracyjny, liczne myślowe przeskoki, miotanie się między tematami i wplatanie dygresji, co zaiste jest kobiece, ale mnie tylko dezorientowało.
    Woolf pisze o życiu, filtruje ludzkie postawy wobec istnienia, w jej prozie daje się usłyszeć echa ówczesnej sytuacji politycznej - I wojna światowa, czasy międzywojenne. Doskonale zdaje ona sobie sprawę, z niemożności konfrontacji wielu ludzi z obiektywną prawdą, sama jak się wydaje również miała z tym niemały problem; widzi maski i pozory, jakie przybiera ludzkość. Życie stanowiło dla tej zagadkowej osobowości trudny orzech do zgryzienia, i mimo sporego doświadczenia, wiele było przed nią jeszcze nieodkrytego. A pisze o tym tak:
  Bo jeśli życie da się w ogóle do czegoś porównać, to chyba tylko do pędu przez tunel metra z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, skąd na drugim końcu wypada się bez jednej szpilki we włosach! Ląduje się nago u stóp Boga! Koziołkuje się po asfodelowych łąkach, jak te paczki w szarym papierze po zsuwni na poczcie. Włosy rozwiane, jak ogon wyścigowego konia. Tak, to chyba oddaje raptowność życia, te nieustanne utraty i wytchnienia; a wszystko takie przypadkowe, takie nagłe...**
Tak. Czego by się nie powiedziało o twórczości Woolf, nie można odmówić Virginii wielkiej pokory, jaką przejawia wobec swego istnienia i wszelkich z nim związanych spraw.W jej prozie często spotykamy wątki świadczące o przekonaniu o znikomości człowieka we wszechświecie. Mnie osobiście ułamki prozy tej pani zawarta w zbiorze "Nawiedzony dom" nie przekonały do jej twórczości, jednak w konfrontacji z jej biografią sprawiły, że zainteresowała mnie ona jako osoba. Osoba, która mimo swoistej etykiety, jaką narzucała na nią jej epoka, potrafiła zachować do wszystkiego dystans, a nawet pewną dozę humoru. I choć nie mogę się z nią zgodzić, iż (...) umarli piszą świetnie(...) ***, to sama Virginia wyciąga do mnie pojednawczo rękę z kolejnego cytatu, z tego samego bodajże opowiadania, i: "(...) przyznaję, że we współczesnym pisarstwie jest niewiele zachwycających rzeczy. - W tej sprawie zgadzam się absolutnie. **** Cóż, nic dodać, nic ująć.


 Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
 
*s. 145.
**s. 119.  
***s.146.
****s. 142.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 462.
Przekład: Magda Heydel
Tytuł orginału: A Hannted House. The Complete Shorter Fiction.
Język orginału: angielski. 
Data powstania: 1917-1941
Moja ocena: 2/6.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Uczta w sadzie owoców zakazanych - "Głos serca" - Jodi Picoult

   Debiut. I to debiut podwójny - Jodi Picoult jako pisarki i mój jako jej czytelniczki. Jak mogłam do tej pory nie zapoznać się z jej twórczością? Nie wiem, może znaczący był fakt, że do rzeczy zachwalanych przez wszystkich podchodzę zawsze z dystansem. Tym razem ów dystans okazał się jednak całkowicie zbędny, bo w powieść Picoult, wydaną nota bene dobrych 20 lat temu, weszłam jak nóż w masło i było mi w niej bardzo dobrze czytelniczo. Przyznam jednak szczerze, że cały czas szukałam między zapisanymi stronami fenomenu tej pisarki, nie znalazłam jednak niczego szczególnego, co mogłoby powodować, że trafia ona w gusta tak szerokich rzeszy odbiorców. Stawiam więc na to, iż podbiła ona serca czytelników pewną typowością i swojskością, bo jakby nie patrzeć, każdy może odnaleźć w jej opowieściach kwestie, które nie są mu obce. Po drugie, Picoult najwyraźniej stawia na uniwersalizm, pisze o problemach, które mimo upływu lat się nie dezaktualizują. W jej powieściach pulsuje krew, w jej powieściach tętni życie.
   Sieć relacji bohaterów Picoult jest aż gęsta od wzajemnych zależności i animozji, co tylko ubarwia fabułę i przydaje jej mocy. Jest nieszczęśliwa żona i mąż, którego największą i jedyną pasją jest praca. Jest zaniedbana przez ojca córka, która akurat wchodzi w trudny wiek dojrzewania i pierwszych miłości. Jest brat kochający swą siostrę uczuciem bezgranicznym, ale jednocześnie dość osobliwym. No i są oddani przyjaciele, Sam i Hadley, żyjący w swej idyllicznej, pachnącej jabłkami i kwieciem spowitej samotni, których przyjaźń zostanie zagrożona przez ich namiętności. Tę misternie utkaną pajęczynę wzajemnych relacji bohaterów autorka wciąż naciąga, wrzucając tu i ówdzie ważkie i mające niebagatelny wpływ na teraźniejszość wydarzenia z przeszłości. Ponury cień rzuca więc, i mocno determinuje małżeństwo Jane jej pełne przemocy i upokorzenia dzieciństwo w patologicznej rodzinie, będące jednak zarazem nierozerwalnym spoiwem jej miłości do brata. Kolejną kością niezgody, ale też próbą, przez którą przebrnął zwycięsko związek Jane i Oliviera była katastrofa lotnicza, z której cudem ocalała ich córka. Również w grzebiąc w życiorysach dwóch dwudziestopięciolatków, Sama i Hadley'a, można by odnaleźć ziarna wszystkich ich ówczesnych zahamowań czy uprzedzeń. Wszystkie wybory bohaterów autorka znaczy tragizmem, w jego starożytnym rozumieniu - jej postaci mają dwa lub więcej wyjść, przy czym żadne nie może zostać uskutecznione bez opłakanych konsekwencji; nie ma dobrego rozwiązania, może być tylko mniejsze zło. Nic więc dziwnego, że napięta do granic lina wzajemnych uzależnień bezustannie się zacieśnia, tworząc swego rodzaju pętle na szyjach bohaterów. Komu uda się wyjść bez szwanku, a kto polegnie w tej próbie sił, będącej mieszaniną pogoni za marzeniami i walki z własnymi demonami? Wydaje mi się, że to nie kwestia poznania faktów, a w wielu przypadkach jedynie ich interpretacji.
  Konstrukcja książki Picoult pomyślana została tak, by symulować życie najbardziej autentycznie, jak tylko się dało. Co mam na myśli? Brak ciągu chronologicznego w prezentowaniu wydarzeń idealnie odzwierciedla typową dla ludzi niemożność oderwania się od przeszłości i zaprzestania życia tym, co minione. Przeszłość tworzy przyszłość, a często bywa dla niej również siłą destrukcyjną. Picoult to rozumie i daje  temu wyraz w swej powieści. Tu zaznaczyć muszę, że umieszczenie przełomowego, wydawać by się mogło, wydarzenia gdzieś w środku fabuły nie było najlepszym posunięciem konstrukcyjnym, choć może z drugiej strony, zamysłem autorki było przeniesienie akcentu, uwypuklenie innych wątków kosztem budowania napięcia... Drugim zabiegiem, podobno typowym dla Picoult (wiem tylko ze słyszenia, nic innego jej pióra jeszcze nie czytałam) jest ukazywanie tych samych wydarzeń z perspektywy poszczególnych bohaterów. To zadziwiające, ale zarazem jakże prawdziwe, jak bardzo fakty, poddane subiektywnej obróbce indywidualnego punktu widzenia ulegają odkształceniom i deformacjom, tworząc niejednokrotnie swoje przeciwieństwa czy zaprzeczenia w zależności od oczu, które na nie patrzą. Psychika ludzka jest niezgłębiona; nie ma również jednej prawdy absolutnej, bo rzeczywistość tworzą u Picoult, tak jak w życiu, zsumowane prawdy wszystkich bohaterów. Autorka dokłada wszelkich starań, by czytelnik mógł je ze sobą skonfrontować i sam ocenić.  
   Jeśli nawet powieści Picoult nie da się określić inaczej niż mianem czytadła, co zapewne dla wielu z nas konotuje pejoratywne znaczenie tego słowa, to zaraz trzeba dodać, iż jest to czytadło z aspiracjami. Autorka stawia sobie poprzeczkę dość wysoko, wyposażając powieść w bardzo ciekawą konstrukcję i tworząc jej niewybredne psychologiczne zaplecze. Bez tego wszystkiego banalna historia, jaką obrała sobie amerykanka na "kręgosłup" swojej opowieści mogłaby być na jednej półce z "harleqinami" kładziona. Usilnie ucieka Picoult od zbytniej melodramatyczności i romansowej konwencji, nie udaje jej się jednak do końca od niej odejść, zdarzają się niezbyt chyba przemyślane i nienajszczęśliwsze zwroty ku rozpowszechnionym w popkulturze wzorcom powieści obyczajowej pod znakiem spódnicy. Początkowa antypatia bohaterów, która przeradza się w pałające uczucie, to motyw tak wyświechtany, że aż żenujące było czytanie o nim. W ogóle miałam jakoś wrażenie, że sceny romantyczno-miłosne były dla autorki nie lada wyzwaniem i nie zawsze udawało jej się uciec banałowi. Niemniej powieść jak na debiut autorki młodej, bo 25letniej wówczas pozwala mi na udzielenie jej za te schematy rozgrzeszenia.    
   "Głos serca" to powieść drogi, zarówno tej, którą trzeba przebyć geograficznie, by odnaleźć własne szczęście, jak i tej odbywanej w głąb siebie, by zrozumieć, czym to szczęście właściwie jest, by móc je zdefiniować. Interesującym zabiegiem jest też element epistolarny obecny w powieści pod postacią listów wysyłanych do Jane przez jej brata Joley'a, mających instruować ją na dalszą podróż, ale również zawierających intymne, nieraz bolesne wspomnienia z ich dzieciństwa. Myślę, że powieść Picoult ma niejakie właściwości terapeutyczne, człowiek czytając o problemach innych ludzi doznaje swoistego uczucia katharsis; stwierdza, że może nie jest mu jednak w tym jego życiu aż tak źle. Dodatkowo mogę z radością stwierdzić, że autorka nie napisała nam tu bajki. Choć nie odrzuca całkowicie nadziei i nie odwraca się plecami do wiary w lepsze jutro, to jeśli miałabym określić w kilku słowach, o czym traktuje opowiedziana przez nią historia, powiedziałabym, że jest to dramat złamanych żyć. 
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl

Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 557.
Przekład: Agnieszka Barbara Ciepłowska 
Tytuł orginału: Songs Of The Humpback Whale.
Język orginału: angielski. 
Data powstania:1992.
Moja ocena: 5/6.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Indie - okrutna macocha swych dzieci - "Niebieski notatnik" - James A. Lewine

   Sięgając po tę książkę absolutnie nie spodziewałam się tego, o czym w niej przeczytałam. Nie byłam w najmniejszym stopniu przygotowana na treści, które zawiera i wciąż jeszcze na wspomnienie znajdujących się w niej opisów i fragmentów fabuły mam dreszcze grozy. W świetle wszystkich przeczytanych dotąd przeze mnie publikacji traktujących o Indiach książka Levine'a wnosi nowe, przerażające jakości do mojego zbudowanego z lektur obrazu tego kraju. Temat dziecięcej prostytucji i seksualnego wykorzystywania małoletnich, o ile wcześniej był gdzieś poruszany, to jakoś tak z pewnym skrępowaniem i tylko półgębkiem. Tymczasem autor "Notatnika" roztacza w nim całą ponurą i bezwzględną panoramę tych praktyk, łącznie z towarzyszącym im wyzyskiem dzieci, traktowaniem ich jako narzędzi do bogacenia się i zabijaniem, gdy sprzeciwią się swym nadzorcom. A wszystko to przy braku jakiejkolwiek interwencji, a często nawet przy cichym przyzwoleniu i udziale władz. Przerażająca, smutna ale też i piękna opowieść. 
   Bohaterką powieści jest wspomniana już wcześniej przeze mnie Batuk, piętnastolatka egzystująca w "klatce" (bo tak nazywa swą obskurną klitkę wielkości toalety, która jest jej mieszkaniem) i sprzedająca swe ciało na rozkaz zwierzchników różnej maści klientom, chcącym "piec z nią słodkie ciasto". Dziewczyna udostępnia nam swój pamiętnik, pozwala go czytać przez ramię. Wyjaśnia w nim, jaka kręta droga, usiana rozczarowaniami i bólem przywiodła ją do tego miejsca; opowiada o swym wcześniejszym życiu, o srogiej matce i pobłażliwym, kochającym ojcu, opowiadającym jej baśnie, dzielącym z nią jej dziecinne marzenia, który w końcu ją sprzedał złym obcym ludziom. Odtąd ciało Batuk stało się towarem. Skorzystać mógł z niego każdy, kto zapłacił; a jak korzystał, to już jego sprawa. Nic co ludzkie nie było więc tej dziewczynie obce, poznała też całą fizjologię łącznie z jej ewenementami, gwałty, przemoc, zwierzęcą chuć, upokorzenie - wszystko to opisuje w swym pamiętniku, tworząc w ten sposób azyl z własnych myśli i przeżyć. 
   Mocną stroną powieści jest według mnie pierwiastek realizmu magicznego, którym opowieść nastoletniej prostytutki jest subtelnie przetykana. Nie tylko kunsztownie zdobi on konstrukcję zapisków Batuk, ale również wydobywa na zasadzie kontrastu piękno baśni (rozmowy z wielkim drzewem, czy też wypchanym tygrysem) oraz całe plugastwo świata rzeczywistego. Dzięki temu zabiegowi relacja dziewczyny jeszcze mocniej przemawia do czytelnika, choć i tak ciężko czyta się o okrucieństwie i nieludzkim traktowaniu, jakie było jej udziałem. 
   Powieść jest fikcją literacką, jednak czytając Posłowie, w którym autor opisuje genezę swojej książki nasunęła mi się myśl, że James Levine skondensował w niej uniwersalną rzeczywistość bombajskiej ulicy. Dziewczynka mieszkająca przy słynnej złą sławą Ulicy Klatek natchnęła go, przybierając postać książkowej Batuk, do opowiedzenia martyrologii (użycie tego słowa w kontekście nie będzie chyba nadużyciem) indyjskich dzieci zmuszanych do prostytucji, już nawet nie za kawałek chleba, a jedynie za perspektywę uniknięcia tortur i przeżycia. Kiedy czytałam fragmenty poświęcone naszkicowaniu rzeczywistości indyjskich dzikich sierocińców oczy mi się coraz bardziej otwierały ze zdziwienia. Zastanawiałam się gdzie jest policja, która nie interweniuje, gdzie jakieś organy prawa i czemu na to pozwalają. Jednak przeczytawszy w którymś fragmencie o policjantach okaleczających swą pałką prostytuującego się chłopaka w czasie zabaw z nim zobaczyłam jak na dłoni całą beznadzieję tej sytuacji.
   Książka, przy całym swym emocjonalnym ładunku i przy swej konwencji epatowania okrucieństwem, jest pisana tak wysublimowanym językiem, inkrustowana tak wymyślnymi metaforami, nie wspominając już o jej szkatułkowej kompozycji, która predysponuje ją do roztaczania przed czytelnikiem baśni niczym z księgi Tysiąca i jednej nocy, iż kontrast ten zaskakuje i czyni powieść bardzo wyrafinowaną stylowo. Bo sztuką jest, jak wnioskuję na podstawie moich doświadczeń z tego typu literaturą, szokować ze smakiem, raczyć czytelnika wybuchową mieszaniną negatywnych emocji serwując mu przy tym literacką przyjemność na poziomie formy. Tym bardziej zdumiewa jedno ze zwierzeń autora zamieszczone w Posłowiu, a dotyczące jego pracy nad książką. Levine bowiem twierdzi, iż powstała ona jako efekt jego filozofii osiągania zamierzonych celów poprzez ich fragmentaryczne realizowanie. Cóż... trudno mi w to uwierzyć, bo albo autor urodził się z lekkością pióra i niemałym talentem opowiadania, albo ktoś tu nieskromnie ubarwia rzeczywistość. "Niebieski notatnik" bowiem, jak na debiut pióra lekarza z zawodu, prezentuje się nad wyraz dojrzale, przemyślanie a nawet, rzec można magicznie i bynajmniej do głowy by mi nie przyszło, iż autor tworzył go zapisując określoną ilość stron dziennie.
   Język ten właśnie to zarazem jedyny minus powieści, jaki mogę wskazać. Jednak bynajmniej nie mam na myśli jego niedojrzałości, wręcz przeciwnie. Ciężko uwierzyć, iż małoletnia prostytutka mogłaby tak formułować zdania, posługiwać się taką stylistyką... Szczególnie widać to w metaforach z atramentem i gliną, są przepięknie poprowadzone, lecz  bynajmniej nie dają się włożyć w usta, czy może raczej w pióro piętnastoletniej dziwki. Wierzę mimo to, że gładkie i piękne słowa były tej książce potrzebne, bo przy całej ostrej fabule tworzą rodzaj balsamu na czytelnicze oczy i wyobraźnię.
   "Niebieski notatnik" to moim zdaniem świetny debiut. Łączy w sobie ważki temat, przemyślaną konstrukcję i lekkie pióro autora. Historia opowiedziana przez Levine'a będzie długo mi towarzyszyć i z całą pewnością Indie, obok całego swego piękna i majestatu odtąd kojarzyć mi się będą z wyrodną macochą swych dzieci, szczególnie tych z nizin społecznych. Bo choć historia Batuk jest przerażająca, sam autor stwierdza,  że "[...] to tylko okruchy tragicznej prawdy, ale na więcej nie mogłem się zdobyć"*.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
*s. 219. 

Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Książnica, 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 229.
Przekład: Barbara Korzon.
Tytuł orginału: The Blue Notebook.
Język orginału: angielski. 
Data powstania: 2009.
Moja ocena: 5/6.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Monotonnie cytra brzmi - "Naga cytra" - Shan Sa

   Mam o tej książce dość ambiwalentne poglądy - z jednej strony jest to powieść napisana bardzo porządnie; ma solidnie zarysowane tło wydarzeń, wyrafinowany i bogaty styl, piękny, eteryczny język i dopracowanych bohaterów. Teoretycznie nie ma się w niej do czego przyczepić. Jednak w praktyce czytanie jej szło mi bardzo opornie; długo nie mogłam się wciągnąć w tworzoną przez Shan Se fabułę, często i gęsto wręcz się nudziłam. 
   Co więc poszło nie tak? Co zepsuło mi przyjemność lektury tej, podkreślam, od strony technicznej, dość dobrej książki? Przede wszystkim głównym winowajcą jest opis na okładce, w którym jakiś nadgorliwiec streszcza mniej więcej 80% fabuły. Czytając ma się więc już wrażenie powtarzalności, braku możliwości odkrywania zwrotów akcji, odtwarzania zamiast tworzenia opowieści w swojej wyobraźni. Kiedy już "wyszłam" podczas swojej lektury z obszaru przybliżonego mi mimowolnie przez nazbyt usłużnego "okładkotwórcę" czytało mi się "Nagą cytrę" o wiele przyjemniej i ciekawiej; cóż jednak z tego, skoro pozostało mi tylko około 50 stron i zdążył mnie zaskoczyć już tylko jeden fabularny wątek... Konkluzja? Jeśli nie chcesz zepsuć sobie przyjemności czytania, absolutnie daruj sobie czytanie okładkowych niuansów. Najlepiej nawet tej książki nie odwracaj (wiem, że kierując się zasadą przekory i tak to zrobisz, niemniej - ja ostrzegałam).
   Obok popisu okładkowego wirtuoza słabymi punktami powieści są według mnie przesadna opisowość zafundowana czytelnikowi kosztem dialogów, których w książce jak na lekarstwo oraz rozbudowane, skomplikowane i dla laików takich, jak nie przymierzając ja, często zupełnie nieczytelne wstawki historyczne. Najbardziej jednak irytowało mnie machanie bujnie obrodzonymi gałęziami drzew genealogicznych chińskich dynastii przed oczami - nic z tego nie wynikało, akcji to nie popychało ani o wers do przodu, a mnie nużyło niesamowicie. Być może miało to inkrustować tło historyczne, wyjaśniać ówczesną sytuację społeczno-polityczną... Nie wiem, dla mnie tylko wprowadziło większy zamęt. Kolejnym aspektem nie ułatwiającym czytelnikowi obcowania z opowieścią Shan Sa jest konstrukcja utworu - fabuła rozgrywająca się na dwóch przestrzeniach czasowych jest ze sobą niemożebnie przemieszana bez żadnego sensu, logiki i żadnej myśli przewodniej. Ot, po prostu żeby było pozornie wymyślniej, zdaje mi się. Wyszedł z tego niestety straszny bałagan, przybierający formę i dający się usprawiedliwić jedynie w partii końcowej. Poza tym do znudzenia skaczemy w czasie niemal o dwa wieki, kiedy równie dobrze moglibyśmy poznać wydarzenia według ich chronologii, czyli najpierw historię Młodej Matki, a potem ucznia mistrza cytry, Shen Fenga.
   Poza wymienionymi przeze mnie gorszymi momentami "Nagiej cytry" powieść posiada też wiele plusów. Znaleźć w niej można wszystko, co powinno zainteresować szerokie grono czytelników, tych interesujących się historią zwłaszcza. Mamy tu intrygi i spiski, walkę o tron, krwawe wojny; mamy zdradę i zamachy stanu. Jest mowa o zakazanej miłości rzezimieszka do mniszki, są publiczne egzekucje, jest nawet okradanie wiekowego grobowca królowej. Jednak wszystko to jakoś tak pobieżnie, bez polotu i bez rozmachu. Shan Sa powinna moim zdaniem położyć akcenty na tych wydarzeniach, przydać książce polifonii poprzez poszerzenie narracji choćby i oddanie głosu większej ilości bohaterów, zamiast skupiać się na mało spektakularnych zajęciach przyszłej Cesarzowej, jak na przykład malowanie czy urządzanie kolejnych pałaców. Niestety wszystko co mogło być siłą "Nagiej cytry" przebrzmiewa echem wśród ciszy, posępności i monotonni jej fabularnych murów.
   Bardzo dobre za to, wręcz popisowe jest zakończenie powieści. Posiada szczyptę mistycyzmu, sporą garść zaskoczenia, czuć w nim pasję i przekaz, polot. Moment połączenia kapłanki Czystość Pustki i Shen Fenga kipi zmysłowością i poetyckością, do tego stopnia, iż sprawia wrażenie, jakby całość pisana była li i jedynie po to, by ten ornamentacyjny punkt kulminacyjny wyeksponować. Rozdział kończący powieść, podczas którego dokonujemy olbrzymiego przemieszczenia w czasie stworzony jest chyba tylko w celu postawienia kropki w dowodach popierających tezę autorki o uniwersalizmie, magicznej mocy i ponadczasowości muzyki... Innej racji bytu dla niego nie znajduję. Śliczne to i słodkie, wzruszające, ale mało zasadne.
   Książka nie porywa. Przynajmniej mnie nie porwała. Jest bardzo poprawna, jest dobra, ale nie wciąga, nie daje zasmakować uczuć towarzyszących bohaterom. Czytanie przypomina oglądanie dna zamarzniętego jeziora - treść majaczy zamglona rozwlekłymi opisami i udziwnioną konstrukcją. Duży plus za zakończenie, jednak nie ukrywam, iż kilka razy miałam wątpliwości, czy w ogóle do niego dobrnę.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: MUZA,  Warszawa 2011.
Wydanie: I.
Ilość stron: 271.
Przekład: Krystyna Sławińska.
Tytuł orginału: La cithare nue.
Język orginału: francuski.
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 3/6

wtorek, 10 lipca 2012

Wakacyjne wymianki - Wakacyjne podróże ze smakiem w tle :)

Zaszalałam i postanowiłam wziąć udział w obu grupach wakacyjnej edycji. Obie paczki już otrzymałam, mogę więc pochwalić się Wam moimi skarbami kuchenno-podróżniczymi. 

   Najpierw zaprezentuję Wam moją paczuszkę ze smakiem w tle:) Dotarła ona do mnie już jakiś (dość długi - przepraszam:)) czas temu. Jaką radość mi sprawiła pisać Wam chyba nie muszę, kto bierze udział w wymiankach, ten wie, jak cieszą; kto nie, ten niech żałuje... Tę uroczą paczuszkę przygotowała dla mnie panipoirot z blogu Moja czytelnia. Serdecznie dziękuję!!! Dzięki Tobie będę mogła dokonać nowych, już czuję, że inspirujących odkryć, na terenach, na które się dotąd nie wypuszczałam, zarówno kulinarnie, jak i literacko. Gdzie konkretnie? Przyjrzyjcie się zawartości mojej niespodzianki - odpowiedź gotowa:)
    Aha, nie wiem skąd wiedziałaś, że musli to to, co tygryski lubią najbardziej;) Maseczka też bardzo szybko została zużytkowana i dała mi porządnego kopa witalnego w to gorące popołudnie:)
   Oprócz słodkości i przepysznych lektur moja partnerka wymiankowa zrobiła specjalnie dla mnie uroczą i pełną nieznanych mi dotąd przepisów książeczkę, której motywem przewodnim jest herbata w asyście bazylii. Iście niewiarygodne połączenie, czeka mnie wiele nowych doznań; aż ślinka cieknie...
Dziękuję serdecznie panipoirot za uczucie i trud, jakie włożyła w przygotowanie paczuszki z myślą o mnie.


   Druga paczuszka, podróżnicza, dotarła do mnie z Gliwic od witaaminkii. Ostatnio miałam bardzo intensywny tydzień - wyjazdy i spotkania ze znajomymi. W tym harmidrze nie miałam czasu podzielić się z Wami radością, jaką sprawiła mi swoją paczką witaaminkaa. W pośpiechu więc prezentuję Wam moje skarby. Tobie Kochana dziękuję za starania, jakie włożyłaś w niespodziankę dla mnie. Wprost zasypałaś mnie podróżniczymi lekturami z wielu fascynujących mnie części świata. Jestem zachwycona. Tak oto prezentowała się paczuszka w całości po wyjęciu z pudełka:
 
A oto już same podróżnicze książki w całej okazałości. Trzy Blondynki (na Kubie, Tao i na Czarnym Lądzie), Martynka w Wietnamie, książka o Indiach oraz przewodnik pełen ciekawostek o naszym kraju. Z pewnością odbędę z nimi wiele inspirujących i pasjonujących podróży w domowym zaciszu:)
 Witaaminkaa nie zapomniała również o wykonaniu zadania specjalnego - dziękuję za interesujące informacje na temat Gliwic - po przeczytaniu przygotowanego przez Ciebie folderu nabrałam wielkiej ochoty na podróż w Twoje strony i zwiedzenie chociażby Palmiarni. Zazdroszczę również Ruin Teatru - bardzo klimatyczne i tajemnicze miejsce:):):)
Nie zabrakło też smakowitości. Batonik musli o smaku cappucinno to megaodkrycie. Strzał w 10 mojego gustu:) Herbatki czekają na chłodniejsze wieczory:) Mniam mniam.
Witaaminkoo naprawdę wielkie, wielkie dzięki. Sprawiłaś mi wielką radość swoją paczuszką.
Buziaczki dla Sabinki naszej kochanej.
Pozostali uczestnicy - już można zazdrościć:);)