środa, 25 lutego 2015

Pijąc kawę z demonami przeszłości - "Niewybaczalne" - Isabel Wolff

   Po prostu oderwać się od tej historii nie mogłam. To jedna z tych książek, w których zatopić się można po uszy. Tych, w których kartki przewracamy gorączkowo. Coraz szybciej oczami po zadrukownych stronach wodzimy i z drżącym sercem, spragnieni poznania tajemnicy wgryzamy się w nowy rozdział. "No jak to było? Co się wydarzyło?"- pytamy każdej nowej strony. Ale autorka tylko podsyca naszą ciekawość niespiesznie odsłaniając kolejne fakty. I tak aż do samego zakończenia prawie nasze pragnienie poznania tajemnicy jednej z bohaterek pozostaje niezaspokojone. 
   Powieść Isabel Wolff to rzecz o winie, o tajemnicach, tragediach z przeszłości i samotności w borykaniu się z wyrzutami sumienia. O stracie, wyobcowaniu i niezrozumieniu. O tym, jak bardzo przeszłość może determinować nasze życie, jeżeli tylko jej na to pozwolimy. Akcja powieści toczy się dwutorowo - a nawet, jakby się uprzeć, trzy przestrzenie czasowe da się w niej odnaleźć. Fundamentami powieści są dwie tragedie, które choć wydarzyły się w zupełnie innym czasie i zupełnie innym miejscu na świecie, a mimo to stanowią niewidzialną nic, łączącą dwie bohaterki i splatającą ze sobą ich losy. W pierwsze wydarzenie zostajemy zaangażowani zaraz po uwikłaniu się w powieść - lądujemy na plaży w 1987 roku, a w powietrzu już unosi się zapowiedź nieuchronnego nieszczęścia, którego stajemy się naocznymi świadkami. Druga natomiast miała miejsce w roku 1945, w ostatnich dniach wojny, co jeszcze przydaje jej dramatyzmu. By zgłębić arkana tego wydarzenia, będziemy zmuszeni przedzierać się przez eteryczne woale wspomnień, podążać drogami wyznaczanymi przez wielokropki w licznych niedopowiedzeniach, a przede wszystkim - cierpliwie słuchać. Bo też ta powieść, w swej szkatułkowej konstrukcji, skrywa niczym starodawna kasetka, klejnot wspomnień pewnej, 80-letniej niemal staruszki. Klejnot nieco zaśniedziały, który stracił swój blask dla świata, przeleżawszy pokryty kurzem milczenia w zapomnieniu grubo ponad pół wieku. Jednak dla sędziwej Klary ma on postać najdokładniej wyszlifowanego diamentu, tnącego jej serce swymi brzegami każdego dnia, w każdym momencie, gdy pozwoli ona sobie na przekroczenie zapory wspomnień. Dopiero spotkanie z Jenni daje staruszce możliwość uwolnienia wspomnień, możliwie bezbolesnego zerwania powstrzymującej je tamy i popłynięcia wyżłobionym godzinami szczerych rozmów, ożywczym, pokrzepiającym nurtem. A przy okazji sama Jenni będzie miała okazję stoczyć walkę z demonami przeszłości.
   Jenni jest ghostwriterką - co wiecie już zapewne z opisu na okładce. Spisuje wspomnienia ludzi, którzy ją o to poproszą. Przekuwa emocje w zdania, zamyka wrażenia w formę, stawia kropkę rozliczając z przeszłością. "(...) bycie autorem widmo to nie to samo, co bycie pisarzem. Jesteś bardziej akuszerką: pomagasz czyjejś historii przyjść na świat"*. Jednak jak wiadomo - szewc bez butów chodzi - Jenni tak samo nie potrafi utorować swoim wspomnieniom drogi na światło dzienne. Nie umie ich oswoić, przetłumaczyć i się z nimi rozliczyć. W zamian pozwala im sobą zawładnąć, zdeterminować własne życie. dokonując w imię tego olbrzymich wyrzeczeń i raniąc osoby, które zbliżają się do, choćby nawet nieświadomie, do odkrycia rąbka tajemnicy, którą tak misternie w sobie przechowuje. Powiem Wam szczerze, że kilka razy porządnie bałam się o tę powieść. Bałam się, że pójdzie w złym, sielankowo-ckliwym kierunku. Wszak zraniona, zmagająca się z trudną przeszłością osoba, to znakomity materiał, by "wyjechać na wieś i zacząć swoje życie od nowa", a ja taką, naiwno-lukrową konwencję powieści, omijam szerokim łukiem. Bo też czytelnik w pewnymi wieku i o pewnej sumie doświadczeń wie już, że odcięcie się od przeszłości jest zupełnie niemożliwe i że funduje mu się jakiś sztuczny fantom, a nie powieść z krwi, kości i życia. To taka moja mała dygresja, którą musiałam Wam tu wytłuszczyc, byście zrozumieli, jaką trwoga przejęła mnie sielska Kornwalia, kurort wypoczynkowy i rodzinna farma, przepełnione po brzegi szczęściem zgodnej, wielopokoleniowej rodziny, do której miała udać się główna bohaterka, będąca na życiowym rozdrożu, by spisać wspomnienia nestorki rodu. Jak wiele razy zapalała mi się czerwona lampka, pisać Wam tu nie będę. Przebrnęłam jednak, wiedziona chęcią rozwikłania serwowanych mi przez autorkę tajemnic i... utonęłam w dorosłej, mądrej i życiowej opowieści. Autorka na szczęście bowiem umiejętnie balansuje w pewnych momentach swej historii uderzając w rzewne tony i obudowując fabułę rajskim tłem. Jednak raj zmienia się dla głównej bohaterki w piekło, każe stanąć twarzą w twarz ze spychaną w odmęty pamięci katastrofą, przejść swoimi śladami sprzed lat. Wolff robi życie, nie ma tu opery mydlanej, a malownicza Kornwalia to nie będzie raj na ziemi. Bo szczęście to stan ducha i sposób na życie, zdaje się mówić autorka. 
   Co jeszcze bardzo mi się w tej powieści podobało, to wysmakowane (znów) dozowanie pierwiastka metafizycznego. O co chodzi? A więc Jenni widzi duchy/wizualizacje swoich wspomnień/majaki/sny na jawie - niepotrzebne musicie tu sobie w trakcie lektury skreślić. To wasz wybór, kwestia waszej interpretacji. Ja powiem tylko, że w kilku scenach dostałam porządnej gęsiej skórki, lecz ja strachliwa z natury jestem. 
   I na koniec zostawiłam najlepsze. "Niewybaczalne" odkrywa przed czytelnikiem rzadko odkurzaną kartę w dziejach II wojny światowej - ukazuje aspekt japońskiej agresji na Jawę. Dla mnie, przyznam szczerze, zupełnie dotąd nieznany. I to była chyba ta część powieści, którą pochłaniałam najzachłanniej. Bo ja kocham takie nawiązania w powieściach, a kto czyta mojego bloga wie, że w opowieściach świadków historii wprost się lubuję. A Klara, to taka babcia właśnie, która ma za sobą przeżyte już niemal trudne, ciężkie ale i piękne życie. I postanawia nam o nim szczegółowo opowiedzieć - czyli wiadomo, że będzie miód na moje czytelnicze gusta. Opowiada bardzo rzeczowo, wplata w ten wywód daty, zabiera nas do krainy swojej młodości i swoich wspomnień - na Jawę zawładniętą wojenną zawieruchą. Klara jest Holenderką, kiedy jej ojciec stracił pracę, wyjechali wraz z mamą i bratem na plantację gumy w holenderskich Indiach Wschodnich. Klara bardzo szczegółowo opisuje uroki i cienie życia na Jawie, wykłada nam zawiłości stosunków kolonizatorów z rdzennymi mieszkańcami. Towarzyszymy jej cudownemu dzieciństwu wśród kochających się ludzi i wspaniałych przyjaciół i razem z nią truchlejemy na zapowiedz wojny w 1941 roku, kiedy to USA i Holandia wypowiadają wojnę Japonii po ataku na Pearl Harbor. Później tym rajem na ziemi zawładnęła prawdziwa wojenna pożoga - plantatorom zabierano ich włości, mężczyzn wywożono do niewolniczej pracy w fabrykach i kopalniach, kobiety i dzieci koncentrowano w czymś na kształt gett i choć nie poddawano ich może eksterminacji, to warunki w jakich spędzały wojnę dalekie były jakiemukolwiek pojęciu humanitaryzmu. Zastraszane, przetrzymywane w nieludzkim tłoku, głodzone i poddawane wymyślnym torturom psychicznym, a przy odrobinie pecha też fizycznym, egzystowali z trudem, by po zakończeniu wojny okazać się światu niczym żywe kościotrupy i dalej walczyć - z nacjonalistycznymi nastrojami na Jawie, które zdołali zasiać japońscy okupanci, a potem, po powrocie do Europy, również pogardą rodaków, niemających bladego pojęcia o wojennych doświadczeniach repatriantów i liżących własne rany po II wojnie światowej.
   "Wspaniale opowiadasz. Czuję się tak, jakbym była na Jawie, z tobą Peterem i Florą"** - mówi pewnego razu Jenni do Klary. I nie sposób nie przyznać jej racji. Ja też tak się czułam.
*s. 50
**s. 105
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu 
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Wydanie: I.
Ilość stron: 360.
Tytuł oryginału: Ghostwritten
Język oryginału: angielski
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
Moja ocena: 5/6.

poniedziałek, 24 listopada 2014

KONKURS!!! Książka pod choinkę!!!

Heeej Kochani, chciałabym Was serdecznie zaprosić na KONKURS!!!
Na moim drugim blogu, który piszę o Synku i dla Synka do wygrania 5 zestawów rewelacyjnych książeczek dla dzieci. Macie jeszcze miejsce w Waszych Mikołajowych workach na malutkie prezenty dla dzieci, wnuków, sióstr, bratanków lub może dla samych siebie? (tak, serio, jak też uwielbiam czytać te książeczki)
A co dokładnie można wygrać? A takie cuda: 





Podobają Wam się? 
To KLIK w banerek po szczegóły. 
Będę przeszczęśliwa, mogąc Was gościć w zabawie:) 


piątek, 31 października 2014

Zgniłe życia owoce w przemijania mgle - "Morelowy sad" - Amanda Coplin

   Piękna powieść w nieco western'owym stylu. Jej atmosfera wnika w czytelnika. Jest to jedna z tych książek, których się nie zapomina - to znaczy można zapomnieć jej fabułę (oprócz niektórych scen - te z pewnością zostaną z Wami na zawsze). Jej styl można zapomnieć, autora, tytuł, okładkę. Ale z pewnością dusza tej książki (tak, przecież to oczywiste, że książki mają duszę) zakotwiczy się w Waszej pamięci, a kto wie, może i czytelniczym sercu. Bo jest to książka niezwykła, zupełnie inna niż wszystko, co dotąd czytałam, ale też wyrosła z tradycji najlepszych powieści amerykańskiego Zachodu. Spotkacie tu farmerów, Indian, handlarzy skradzionymi końmi, szynkarzy, kowboi prezentujących swe niezwykłe umiejętności ujeżdżania dzikich koni na licytacjach... Ale to nie o tym będzie ta powieść, nie o tym. To tylko zgrabne, całkiem interesujące tło. 
   To będzie opowieść o samotności. Nawet tej wśród ludzi. Szczególnie tej. O potrzebie zrozumienia i niemożności tej potrzeby zaspokojenia. O drodze, którą człowiek idzie przez życie - każdy ma swoją, a nawet jeśli czyjeś drogi się krzyżują - nie zawsze, a w zasadzie rzadko kiedy - zmieniają wtedy kierunek. Ludzie u Coplin to wędrowcy przemierzający prerię - mimo, że się mijają, nie dostrzegają się, jakby robili to nocą. Mimo, że krzyczą - nie słyszą siebie nawzajem - są głusi i niemi. Galopują na rumakach swych namiętności, żalu, bólu i ran na duszy, a u kresu ich wędrówki czeka ich nicość. 
   Talmadge, sadownik w podeszłym wieku, nie miał łatwego życia. Tak jak natura pod jego palcami bujnie rosła, kwitła i owoce wydawała, tak ludzie obok niego zawsze cierpieli, byli nieszczęśliwi, w końcu odchodzili. Najpierw opuścił go ojciec - zmarł, gdy William był jeszcze małym chłopcem - katastrofa; zawalenie kopalni srebra, w której pracował. Nastoletniego Talmadg'a obumarła matka - przyprowadziwszy go najpierw na jakiś koniec świata, który jednakże stał mu się rajem na ziemi - zmogło ją zapalenie płuc. Jednak to tajemnicze zaginięcie jego niewiele młodszej siostry - Elsabeth - przelało czarę goryczy. Uczyniło go samotnikiem i położyło się na nim piętnem szaleństwa na bardzo długi czas, a kto wie, czy nie na zawsze. Szukał siostry - w górach, po lasach - i szukał odpowiedzi - do końca życia. A "Gdzie?" w końcu ustąpiło miejsca "Dlaczego?". Poczucie winy i niewypełnienia obowiązku gryzło jego duszę boleśnie i bezlitośnie. Kiedy więc u progu jego życia stanęły dwie młode, zaniedbane, głodne i przerażone dziewczyny, w zaawansowanych ciążach w dodatku, nie znalazł innego wyjścia - wziął za nie odpowiedzialność. 
   O życiu Delli i Jane nie chcę Wam pisać za wiele. Boję się, bo każde słowo może być spoilerem, każda informacja i wskazówka może zedrzeć ten wielowarstwowy woal tajemnicy, jakim poowijała autorka ich biografię. A to byłoby zbrodnią niewybaczalną, bo właśnie w tej książce "czytelnicza przyjemność" (choć w obliczu tak bolesnej historii brzmi to nieco absurdalnie) ma swe fundamenty w odkrywaniu - wrażenie po wrażeniu, fakt po fakcie - jakie życiowe doświadczenia ukształtowały bohaterów, jakie rany zagoiły im się na sercu i duszy. Napiszę Wam tylko, że życie nie szczędziło im cierpień. Były siostrami, półsierotami, a kiedy umarła im matka trafiły do miejsca, przy którym piekło blednie. Były okrutnie krzywdzone, wyrządzano im ogromną niesprawiedliwość. W końcu uciekły i tak trafiły do sadu Talmadge'a. Świat, fatum i ich wewnętrzne głosy nie przestały się jednak o nie upominać, a spokój okazał się kruchy i krótkotrwały. Namiastka szczęścia szybko prysła niczym bańka mydlana i mimo, iż Talmadg'e robił, co mógł, by chronić obie dziewczyny - nie ma ucieczki przed sobą samym. Strach i żądza zemsty odnajdą człowieka wszędzie. 
   Cisza, człowiek, natura i zło. Tysiące, miliony emocji niewypowiedzianych. Taką książkę mogła napisać tylko osoba pełna empatii, gotowa analizować najdrobniejszy gest czy prześwietlać pod słońcem swojej wrażliwości wszystkie możliwe (i te niemożliwe też) konotacje wypowiedzianych przez swych bohaterów słów. Humanistka, w której centrum zainteresowań znajduje się jedynie i niepodzielnie Człowiek. Jak na debiut książka niezwykle dojrzała. Napisana niesamowicie sprawnie. Z pomysłem, klimatem. Czuć że pióro (no dobra, klawiatura, ale jeszcze udziela mi się XIX-wieczny klimat książki) jej słucha, a papier wchłania jej myśli, jak wysuszona ziemia deszcz. Lecz jeśli nie lubisz "babrania się" w cudzych emocjach czy czytania między słowami - długie, dogłębne i bardzo szczegółowe wędrówki autorki w zakamarki psychiki jej bohaterów mogą Cię po prostu nudzić. Cóż - nie wszystko jest dla wszystkich. Warto jednak przeczytać tę powieść dla akcji, bo choć książka nie trzyma w napięciu nie wiem jakim, a akcja toczy się dość wolno - to jednak można dzięki temu naprawdę zżyć się z jej bohaterami i zaangażować w ich losy. 
   Utwór czerpie z motywu arkadii - chata i sad Talmadge'a to istny raj na ziemi. Tam nic złego wydarzyć się nie może, tam jedyne cierpienie, jakie dotyka ludzi to transcendentne fatum, przeznaczenie, które spływa na nich odgórnie. Wszystkie tragedie dzieją się gdzieś indziej, poza. Dramaty rozgrywają się dwa kroki za posiadłością farmera - nigdy w niej. Jednak ten owocowy eden nie jest w stanie wyciszyć ech napływających doń z okrutnego świata. Ludzka natura i niespokojne, nieutulone dusze przepływających przezeń wędrowców każą im ten raj porzucić i szukać szczęścia najczęściej odnajdując coś zupełnie innego. W książce Coplin każda strona spowita jest dekadentyzmem - ale nie takim mrocznym, raczej tym wynikającym z pogodzeniem z porządkiem świata, z płynięciem z biegiem czasu z pełną świadomością końca. 
   "Kiedy człowiek się rodził, śmierć już na niego czekała, w tym samym pokoju. (...) Lepiej nauczy się rozpoznawać jej - śmierci - twarz od razu."*
   Powieść Coplin przywołuje na myśl stare i piękne, mądre, pełne odwiecznej walki dobra ze złem baśnie. Jest w niej bezwzględne okrucieństwo, ale jest też bezgraniczna, bezinteresowna miłość i dobroć. Sadownik Taldmadge to uosobienie wzoru człowieka poczciwego i dobrotliwego, który toczy bój z światem pozbawionym wszelkich skrupułów i zahamowań. Ta powieść wycisza, skłania do snucia refleksji o życiu i o tym, co w nim tak naprawdę się liczy; o szczęściu i o tym, jak łatwo się z nim rozminąć, ślepo do niego dążąc; do przemyślenia relacji człowieka z drugim człowiekiem. Do głaskania przemijania. Taka w sam raz na jesień. Polecam, mnie się podobała. 
*s. 32.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytac.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Black Publishibg, Wołowiec 2014.
Wydanie: I.
Ilość stron: 485

Tytuł oryginału: The Orchardist
Język oryginału: angielski
Przekład: Przemysław Bieliński
Moja ocena: 5/6.

czwartek, 30 października 2014

Stosik, czyli daj powąchać swoje książki

   Kocham wertować książki. Przewracać kartki, czuć palcami druk, wąchać, choć tego chyba Wam pisać nie muszę - skoro tu jesteście oznacza to na pewno, ze znacie te uczucia bardzo dobrze. Przewalanie książek, układanie, głaskanie ma niesamowitą moc poprawiania humoru i wprowadza mnie nieodmiennie w cudowny nastrój, dodaje energii, motywuje do działania - a gdy za oknem plucha, zimno i wiatr taka terapia jest niesamowicie pożądana. 
   I nieraz, gdy wstawiacie Wasze stosiki, to aż mnie skręca, że nie mogę tych książek podotykać, z każdej strony pooglądać, porozwalać Wam je trochę... Jeśli więc ktoś z Was czuje podobne pragnienia w stosunku do moich stosikowych cudeniek, to ja Was zapraszam, grzebcie sobie na zdrowie. Ja w tym czasie pogadam Wam o tych cudeńkach, a zapach świeczki - róże jakieś, taki zmysłowy zapach, ale też świeży, lekki - niech nas spowije i jesień odpędza. To komu kawkę? Herbatkę komu?

 
   Nigdy jeszcze nie spotkałam się z motywem sierocych pociągów w literaturze, kompletnie nie znam tej karty historii Stanów Zjednoczonych i muszę przyznać, że bardzo, ale to bardzo intryguje mnie ta książka z powodu tego właśnie historycznego tła. Lubię takie opowieści, które pozwalają nam cofnąć się w czasie, a jeśli ma to jeszcze formę wędrówki we wspomnieniach jakiegoś bohatera, to ja już totalnie przepadam. 


   Chyba każdy wie, co niezwykłego dzieje się w tej książce? Nie? To ja przypomnę może - ma ona więcej niż jednego tłumacza. Dużo więcej ma tych tłumaczy - 21 dokładnie. Ktoś może powiedzieć: "Phi, też mi atrakcja, jara się jakimiś detalikami". Jednak każdy, kto ma do czynienia z literaturą wie, jak wiele w powieści zależy od osoby, która dokonuje jej przekładu. Może to uczynić z lektury niebiańską ucztę, ale też może obiektywnie dobrą powieść pogrążyć. Dla mnie tłumacz to taka szara eminencja historii, które przychodzą do nas zza językowych granic. Jeśli natomiast chodzi o fabułę - garść filozofii, szczypta ewolucji. Będzie o etyce, moralności, ludzkiej równości, biologii, odkrywaniu nowych lądów, szukaniu Raju. Bardzo bogata treściowo to rzecz; jeśli będzie mi dane się intelektualnie wysilić, będę tym bardziej "kontentna". Okładka - bardzo klimatyczna i emanująca atmosferą, lecz muszę przyznać, że na początku mnie zniechęcała. No i wydawnictwo - "Wiatrowi od morza" ja po prostu ufam, kocham ich pasję, czuć, że oni darzą te swoje książkowe dzieci wielkimi uczuciami, dopieszczają - firma z duszą. 


   Po przeczytaniu "Jej wszystkich żyć" zostałam przez Atkison bardzo do jej twórczości przekonana. Kryminałów natomiast nie czytam. Byłam więc w kropce, czy ta książka to aby coś dla mnie. Postanowiłam spróbować. Jednak wiem, ze recenzje tej książki są skrajnie różne (tak, starałam się ich nie czytać, by nie psuć sobie odbioru, ale moja ciekawość zwyciężyła). I pamiętam, ze ktoś napisał, ze nie za wiele w tym kryminału, ale jako powieść się broni - i tego właśnie się trzymam :) 


   Kolejna perełka Wiatru od morza, tym razem autorstwa Crummey'a, którego "Dostatek" swego czasu zrobił furorę (a ja mam go jeszcze przed sobą <chwali się>). Uwielbiam w listopadowe wieczory przenosić się do mroźnych, zsypanych śniegiem krain, takich magicznych nieco - tu będzie Funlandia, więc duży plus. Będzie o miłości - ło matko, jak ja to zniosę?! - ale niebanalnie: żadnych róż, całusów małych -dużych. Uff. Będzie o tej miłości szukaniu wśród konfliktów, o poświęceniu - taki ciut funlandzki "Romeo i Julia", jak tak teraz na opis patrzę. I echa II wojny światowej ma być tu słychać, a takie motywy w powieściach zagranicznych autorów wzbudzają moją ciekawość. No zobaczymy, okładka obiecuje sporo. 


   Tę książkę właśnie skończyłam czytać i jestem pod jej wrażeniem ogromnym. Żeby tylko Wam tu za dużo nie zdradzić i recenzji zaraz nie napisać... Będzie o walce  - o prawa kobiet i walce z niewolnictwem. Wydarzenia będziemy poznawać zarówno z perspektywy czarnoskórej służącej, jak i jej białej pani. Biała pani - Sara Grimke - jest postacią autentyczną, a wiele wątków fabuły jest inspirowanych jej biografią, co dla mnie stanowi niesamowity smaczek tej powieści. Partie niewolnicy - Szelmy - są również bardzo przekonywujące, a do tego pełne magii. Akcja jest gęsta, język pełen misternych metafor, a wszystko okraszone opowieścią stylizowaną na afrykańskie podanie ludowe. Piękna powieść - macie pod ręką? To bierzcie i czytajcie. 


   "Wyznaję" nie czytałam, ale skoro wszyscy się tak nią zachwycają, to chyba powinnam się cieszyć, że wspaniała książka jeszcze przede mną. Natomiast o "Głosach" sporo czytałam, ale wciąż nie mam pojęcia o czym tak naprawdę są - wydawnictwo na szczęście było dość powściągliwe na okładce i chwała mu za to. Wiem, ze będzie coś o historii pewnej fotografii i wpływie błahostki na losy wielu ludzi. Ma być sentymentalny powrót do przeszłości, a ja lubię się w niej grzebać. Okładkowe zdjęcie bardzo mi przypomina klimatem takie, które moja prababcia trzymała w swoich szpargałach, a które bardzo pobudzały moją wyobraźnię, kiedy byłam dzieckiem. I to mi zostało do dzisiaj. Uwielbiam sekrety kryjące się pod kamiennymi twarzami postaci na czarno-białej kliszy. 


No i na koniec coś z półeczki Natusia - fenomenalna książka od Dwóch Sióstr. Taki przewodnik po Polsce dla dzieci - na wakacyjne wojaże jak znalazł - jest tu wiele praktycznych informacji, od lokalizacji miejsc wartych zwiedzenia po ceny biletów nawet. A po co Wam ona zimą? Żeby planować, Polską się zachwycić, odkryć miejsca oddalone od Was o 50 kilometrów, zawierające bardzo ciekawe zabytki czy muzea, o których istnieniu pojęcia zielonego dotąd nie mieliście. Można ją też czytać jak opowieść o naszym kraju, są tu plotki o wielu miastach, historyczne o nich ciekawostki, legendy... No warto tę książkę mieć i już. Nawet dla siebie, nie koniecznie dla dziecka. A ilustracje są super. 

1) Sieroce pociągi - Christina Baker Kline - Czarna Owca
2) Anglicy na pokładzie - Matthew Kneale - Wiatr od morza
3) Zagadki przeszłości - Kate Atkinson - Czarna Owca
4) Pobojowisko - Michael Crummey - Wiatr od morza
5) Czarne skrzydła - Sue Monk Kidd - Wydawnictwo Literackie
6) Głosy Pamano - Jaume Cabre - Marginesy
7) .PL. Przewodnik po Polsce dla dzieci - Andrzej Paulukiewicz - Dwie Siostry

poniedziałek, 20 października 2014

Biblioteczka Nateczka: Syberyjskie przygody Chmurki - Dorota Combrzyńska-Nogala, ilustracje: Maciej Szymanowicz



  Gdy tylko oczami pierwsze litery tej książeczki przebiegłam, wiedziałam już - łatwo nie będzie. To jedna z takich książek, z takich historii, kiedy dorosły, widząc w oczach dziecka zdziwienie mieszające się ze strachem, widząc groźbę majaczących łez, zaczyna się wstydzić za to, że ten świat jest właśnie tak okrutny, pełen cierpienia i bólu, tak po brzegi niesprawiedliwością wypchany. Że myśmy tak go urządzili. Ale jednocześnie byłam więcej niż pewna, że warto. Że warto w to brnąc, warto szukać odpowiedzi na te bardzo ciężkie pytania o kwestie fundamentalne. O życie, o wojnę, o stratę. Bo to jest opowieść o historii i o prawdzie. A przecież tego nie wolno przed dzieckiem ukrywać, nie wolno separować go od świata, bronic do niego dostępu złu, choćby nie wiem jak się chciało. Nie, synku, choć serce boli, chodź, powiem Ci jaki jest ten świat - i wtedy zrozumiesz, dlaczego właśnie taki piękny.
   Długo się zastanawiałam, czy nie za wcześnie; czy niespełna czterolatek zrozumie. I wiecie co? I doszłam do wniosku, że nie, nie zrozumie. Że jakim cudem, skoro nawet ja nie rozumiem. Czy ktokolwiek jest w stanie zrozumieć wojnę, przemoc, mord? Pastwienie się człowieka nad drugim człowiekiem? Zaczęłam więc po prostu czytać. Czytałam, oddawałam się historii, nieraz z ciekawością, czasem ze skrępowaniem i czekałam na pytania. Na razie nie wiele się pojawiło, ale oznacza to, że jest to powieść na lata - za każdym razem podczas jej lektury dziecko będzie miało okazję wzbogacić się o nową porcję wiedzy, zrozumieć nowe niuanse i zawiłości historii. Ale przede wszystkim otulić się w ciepły koc, sięgnąć po kubek z gorącą czekoladą stojący tuż przy kubku kawy mamy, wtulić się w nią i słuchać. Słuchać o innym dziecku, które takiego szczęścia nie miało. 
Wojny dorosłych, historie dzieci wydane nakładem Wydawnictwa Literatura to jedyna chyba taka seria powieści historycznych, a zarazem wspomnieniowych dla dzieci. Coś przewartościowego, przemądrego i jeszcze jak cudnie wydanego. Po lekturze "Chmurki" wiem, że na naszej półeczce musi, po prostu musi znaleźć się cały ten cykl, i że będzie to jedna bodajże z najlepszych, najbardziej do dziecka trafiających i zapadających w jego pamieć lekcji historii, jakie będzie mu dane kiedykolwiek otrzymać. Nie ma tu miliona suchych, niewiele mówiących nam dat - zamiast tego autentyczne wspomnienia kobiety, która spędziła pięć lat swojego życia na wygnaniu w mroźnej i bezlitosnej Syberii. Nie ma tu czerni i bieli typowych dla fotografii dokumentujących przeszłość - tu rządzi kolor, radość, piękno przyrody - bo takie było mimo wszystko jej dzieciństwo. I to chyba wywołuje jeszcze większy smutek, bo kiedy się wejdzie w druk, kiedy otuli się opowieścią, kontrast jest wręcz bolesny.
Chmurka, czyli Anna Szywakowska-Michalska, to postać autentyczna. Fabuła książki Doroty Combrzyńskiej-Nogala to zbeletryzowane wspomnienia tej pani. Czytając tę książkę czułam się tak, jak kiedy w dzieciństwie siadałam przy strzelającym ogniem piecu i międoląc w buzi chleb z cukrem, prosiłam prababcię: "Babciu, a poopowiadaj mi o wojnie". Tu również prym wiodą gawędy, wspomnienia, których czas nie zdołał zatrzeć. Pełne magii dzieciństwa wbrew wszystkiemu. Czuć autentyczność, czuć emocje, czuć radość i ból w tych zaklętych w druku słowach. Chmurka, a czasem jej ciotki i babcia, czy mama, z którymi znalazła się na wygnaniu w syberyjskim kołchozie opisują bardzo dokładnie okoliczności, w jakich się tam znalazły - jako, że dziadkowie Chmurki posiadali hutę szkła Niemen i zatrudniali w niej wielu pracowników, po przejęciu władzy przez komunistów obwołano ich wyzyskiwaczami i wrogami publicznymi, mężczyzn gdzieś "zniknięto", kobiety zaś skazano na 25 lat wygnania w głąb rosyjskiej tajgi. Dwutygodniowa podróż pociągiem w katastrofalnych warunkach, odebranie całej własności, ciągły głód, chłód i poczucie niesprawiedliwości, wszystko to przewija się mimochodem i umyka gdzieś w dal wobec opowieści o zabawach z przyjaciółmi i szczęśliwym, mimo wszystko, dzieciństwie. 
Czy można być szczęśliwym mając za zabawkę jedynie wypchanego trocinami misia i czarną lalkę oraz szklane jajo wielkanocne? Otóż, jak się okazuje, można być bardzo szczęśliwym. Bo lata spędzone na Syberii wspomina dorosła już Chmurka z taką nostalgią i sentymentem, jak się wspomina najpiękniejsze chwile w życiu. Kiedy ma się mało, człowiek uczy się doceniać. Nie pragnąc, ale cieszyć się. Z małych rzeczy się cieszyć uczy i doceniać moc przyjaźni. Niejednokrotnie włos mi się na głowie jeżył, kiedy czytałam o jadłospisie, jaki był tam standardem, a w którym potrawka z kota i surowe jaja wykradzione czajce jawiły się dzieciom jak nie wiem jakie rarytasy. Nieraz za głowę się łapałam czytając o zabawkach i zabawach, jakie dzieci Filipowów (rodziny, z którą dziewczynka i jej opiekunki dzieliły mieszkanie) i ona sama sobie wymyślały. Nie potrafię sobie wyobrazić, że moje dziecko jeździ na słynnych katkach zrobionych przez Iliję z deski i ... polanego wodą i uformowanego na kształt siedziska, krowiego łajna. Lecz może, gdybym tam wtedy była, sama bym się do nich przyłączyła, bo jak zapewnia Chmurka, zabawa była tak przednia i dzieci się w niej tak zapamiętały, że pochorowały się z wyziębienia na zapalenie płuc. Co zresztą wyleczono ziołami, bo żadne lekarstwa dostępne tam nie były.
   Katki to tylko jedna z zabaw, które czytelnika mogą zszokować, ale jednocześnie dobitnie dać do zrozumienia, jak ciężkie i nieprzyjazne to było miejsce i czasy. Innymi sposobami dostarczenia sobie przez dzieci rozrywki było inscenizowanie oblężenia Stalingradu za pomocą patyczków i słomek czy zabawa w śmierć babuszki, podczas której, wśród wszechobecnego lamentu, Chmurka osiągała stan pewnego rodzaju katharsis wobec nieszczęść, które stały się jej udziałem. W zabawach tych wyraziście pobrzmiewają echa czasu. Jakże to inne, niż obecne planszówki czy lego... Jakże naznaczone historią i obyczajowością, a mimo wszystko dające radość. To własnie magia dzieciństwa - cokolwiek by się nie działo, dzieci umieją być szczęśliwe. 

Wiele tu historii, liczne są przemilczenia i niedopowiedzenia, które wyłapie dorosły czytelnik, o które spyta starsze dziecko, a młodsze nie przywiąże do nich zbyt wielkiej wagi, ciekawe może katek, a może techniki łowienia rybek w gacie. Nieważne, nieistotne. Bo nie historia jest tu najważniejsza, jest tylko tłem. Tłem dla dzieciństwa. Co bardzo mi się podobało, to to, że wszystkie wydarzenia poznajemy tu z perspektywy kilkuletniej dziewczynki, której domem i źródłem wspomnień stała się Syberia. Obserwujemy proces jej asymilacji, naukę języka rosyjskiego, który był jej językiem naturalnym, często potem automatycznie wtrącającym się do polszczyzny, szczególnie w sytuacjach rozemocjonowania. To takie ciut inne spojrzenie na kwestię zsyłek. Nie, nikt nie stara się tu tej polityki komunistycznej zrehabilitować, a gdzieżby. Pokazuje natomiast, że tam dom twój, gdzie dzieciństwo twoje i uświadamia, jak bardzo kształtują nas najmłodsze lata naszego życia.
   Jeszcze o ilustracjach słów kilka. Piękne są, to widać. Dopracowane. Zabawne, a jednocześnie majestatyczne kiedy trzeba. Magiczne, ale też oddające cały nagi naturalizm, bez przesłodzenia, zupełnie tak samo, jak tekst, jak ta opowieść. Nie znałam dotąd kreski Macieja Szymanowicza, ale stwierdzić muszę, że bardzo mi się podoba. Niby to dziecinne, to malowania, ale widać tu groteskę. Twarze umieją oddać emocje, a oczy prawdę.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa