niedziela, 8 czerwca 2014

Uwaga! Spoiler w... tytule - "Samolot bez niej" - Michel Bussi

   Chyba ze trzy razy sprawdzałam, jak brzmi oryginalny tytuł tej książki. "Un Avion Sans Elle" - nawet przy mojej nikłej znajomości francuskiego nie ulega wątpliwości, że winy na tłumaczkę zwalić się nie da. To autor sam osobiście tak bezpardonowo ospoilerował swoje dzieło. Taki strzał do własnej bramki jeszcze przed rozpoczęciem na dobre meczu. Jeśli więc macie możliwość  - czym prędzej obkładajcie powieść Bussiego w jakąś gazetę tudzież inny szary papier, okiem na tytuł nawet nie rzucając. Inaczej czeka Was taki sam szok, niedowierzanie i konsternacja, jakie towarzyszyły mi niemal do ostatniej strony owej powieści. No bo jak to? Tak zdradzać czytelnikowi rozwiązanie, zanim jeszcze wtajemniczy się go w zagadkę? A może to haczyk? Fałszywy trop mający zmylić czujność odbiorcy i wywieść go na manowce? O co chodzi z tym tytułem dowiecie się gdzieś tak około 450 strony; póki co mogę Was zapewnić - i o tym, będzie ta recenzja - dlaczego przez te prawie 500 stron ślizgać się wzrokiem warto.
   Jest rok 1980. 23 grudnia 1980 roku. Na szczycie Mont Terrible, na granicy francusko-szwajcarskiej, rozbija się samolot, airbus relacji Stambuł - Paryż. Ginie stu sześćdziesięciu ośmiu spośród stu sześćdziesięciu dziewięciu pasażerów - jedyną cudownie ocaloną osobą była mała, trzymiesięczna na oko dziewczynka. I tu wypadałoby podać jej imię i nazwisko. Być może była to pochodząca z rodziny handlujących fast foodami wprost z swej ciężarówki biedaków, Emilie Vitral, a może dziedziczka ogromnej fortuny kładącego rurociągi pod przepływ nafty na całym świecie dziada, Lyse-Rose de Carville. Kłopot w tym, że nikt; żaden sędzia, żaden ekspert i żaden śledczy nie potrafił tego z całą pewnością stwierdzić. Nie udało się to również Credule'owi Grand-Duc'owi, detektywowi wynajętemu za niewyobrażalnie wielkie pieniądze przez Mathilde de Carville, jedną z potencjalnych babć, na okres osiemnastoletniego śledztwa. To właśnie zapis z jego notatek i przemyśleń, przebłysków i rozterek, stanowi fabułę tej książki. 
   Akcja powieści rozgrywa się na dwóch czasowych płaszczyznach. Jedną z nich, retrospektywną, jest wspomniany już pamiętnik ze śledztwa detektywa Grand-Duc'a; druga, rzeczywista, to prywatne dochodzenie Marca - brata Lylie, zakochanego w niej zupełnie nie platoniczną miłością. Bo otóż, kiedy cudownie ocalała z katastrofy lotniczej dziewczynka kończy osiemnaście lat, zbiegiem dziwnych okoliczności wchodzi w posiadanie zeszytu z zapiskami sprawy dotyczącej ustalenia tożsamości jej samej. Z tym kłopotliwym brzemieniem prawdy, a właściwie bezowocnego jej tropienia, pozostawia Marca przy kawiarnianym stoliku, sama udając się w jakieś tajemnicze, a nikomu bliżej nieznane miejsce. By ją odnaleźć i zapobiec tragedii, która wychyna spomiędzy liter składających się na enigmatyczną wiadomość pozostawioną przez dziewczynę, Marc musi poznać prawdę o jej przeszłości, a po drodze rozwiązać wiele zagadek. Znaki zapytania rodzą tu kolejne znaki zapytania, próżno szukać kropki; przeszłość jest kluczem do teraźniejszości i przepustką do przyszłości, natomiast wszystkie pewniki w każdej chwili mogą przerodzić się w zręczną manipulację pozbawiając bohaterów opowieści Bussiego gruntu pod nogami i przywiązując im do rąk sznureczki, niczym marionetkom. 
   Ale jak to możliwe, by po jakimś człowieku, choćby trzymiesięcznym, nie pozostał na świecie żaden ślad? Żadne ubranka, zdjęcia, wspomnienia świadków? A co z testami DNA? Bussi na wszystko ma odpowiedź i jest to odpowiedź przekonywująca na tyle, że jesteśmy w stanie w jego wersję wydarzeń uwierzyć całkowicie. Ubranka dziecka zostały kupione na jednym z największych tureckich bazarów, gdzie dziennie przewijają się miliony kupujących. Zdjęcia? Matka miała kliszę z nimi przy sobie w czasie wypadku. DNA? Tu również autor będzie miał dla Was wyjaśnienie nie do podważenia. Akcja książki jest gęsta, lepka wręcz od mocno zawoalowanych i bardzo dwuznacznych wskazówek, które po dobrnięciu do końca i poznaniu rozwiązania zagadki wydają się wprost do nas krzyczeć. Sęk w tym, czy je zauważymy, czy złożymy je sobie w całość i odpowiednio zinterpretujemy. I choć pewne epizody powieści zdawały mi się raczej grubymi nićmi szyte, to muszę przyznać, że "Samolot bez niej" tworzy całkiem zgrabną powieść detektywistyczną, gdzie nic nie jest oczywiste do samego końca. 
   Książka wciąga. Czytałam ją w pociągu i u znajomych przed snem ją czytałam, tak bardzo ciekawa byłam zakończenia i tego, jak autor rozwiąże te wszystkie zaplątane supły akcji swojej opowieści. Ale Bussi droczył się ze mną niemiłosiernie swym suspensem zawieszając zgłębianie dziennika detektywa, który był zapisem brnięcia przez niego w ciemnym labiryncie do rozwiązania zagadki Ważki (tak dziewczynkę nazwały media). Rozpalał tym moją ciekawość do czerwoności, a gdy wreszcie doczytałam do kolejnego fragmentu relacji Grand-Duc'a, okazywało się, że autor zarzucał tylko przynętę, z której ryba się urwała; że błądzącemu śledczemu znów przed nosem wyrosła ściana, mur nie do przekroczenia, a czasami za zakrętem czaiło się jeszcze bardziej intrygujące rozwidlenie dróg. Dodatkowo zza takich fabularnych rogów wyłaniały się kolejne postaci, które mniej lub bardziej komplikowały fabułę i mieszały w sprawie, niejednokrotnie wodząc nas za nos. To jednakże tylko potwierdzało, że Bussi pisać umie, że pomysł na książkę miał i wiedział, jak go zrealizować, jak złapać czytelnika w sieć swoich intryg i wymęczyć go niemal 500 stronicową odyseją śledczą, kiedy już po pierwszych kilkunastu stronach wprost się skręcałam, by poznać tajemnice Ważki. Czy w końcu byłam tym rozwiązaniem usatysfakcjonowana? Powiem Wam, że tak sobie. 
   Jeśli o mnie chodzi nie mam wątpliwości, że Bussi powinien raczej książki pisać, niż je nazywać. Nie wiem, na ile tytuł jest niefortunnym wypadkiem przy pracy, a na ile, jak to sobie wykalkulowałam, odniesieniem do książki, w której rozwiązanie zagadki również czaiło się przez cały czas na tytułowej stronie gazety, która jako pierwsza doniosła o katastrofie lotniczej, z której ocalała Lylie. Niemniej jednak według mnie był to strzał w stopę powieści, która potem kulała. Gdyby nie tytuł, na pewno odpowiedź na pytanie kim naprawdę jest Emilie Vitral, byłaby dla mnie sporą niespodzianką. W zaistniałej sytuacji jednak obeszło się bez fajerwerków. Rozwiązanie tylko potwierdziło (a może zanegowało; nie ja Wam niczego nie zdradzę ;)) moje przypuszczenia. Dlatego też powiadam Wam, nie brnijcie za wszelką cenę do końca, delektujcie się kolejno odsłanianymi kartami i szperajcie w tropach, bo wisienki na powieściowym torcie może nie być. 
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Świat Książki,
Wydanie: I.
Ilość stron: 464
Tytuł oryginału: Un Avion Sans Elle
Przekład: Magdalena Krzyżosiak.
Moja ocena: 4/6