wtorek, 26 listopada 2013

Rodzina ze Wzgórz Strachu rodem - "Rodzina Casteel" - Virginia C. Andrews

   Schemat goni tu schemat, nie ma w tej książce nic nowego ani odkrywczego jeśli spojrzeć na nią z perspektywy choćby dwóch tomów cyklu o rodzinie Dollangangerów, które mi było dane przeczytać. Wartości literackie tej książki, nie oszukujmy się, również są znikome. Kto więc wyjaśni mi, jakim cudem ja, świadoma tego wszystkiego oderwać się od tej książki nie mogłam? Kto mi wyjaśni, jak to się stało, że nie dostrzegałam zmieniających się w szaleńczym tempie numerów stron, że nic nie było w stanie zakłócić mi jej lektury i wciąż wybiegałam łapczywie wzrokiem żądna wiedzy "Co dalej?!", a w końcu, jak to się stało, iż kiedy powieść się skończyła, siadłam tym faktem oszołomiona i spytałam "Jak to, to już?". Krytycy zapewne suchej nitki na "Rodzinie" by nie zostawili, ja sama świadoma jestem, że nazwać prozę tej autorki czymś więcej, niż czytadłem, byłoby przesadą; jednak uważam, iż miarą sukcesu pisarza jest ilość czytelników zatracających się w jego opowieściach. Ja się zatraciłam. 
   Trzeba Virginii Andrews oddać jedno - wie, co lubią czytelnicy. Tworząc swoje książki plącze życiorysy bohaterów lepiej niż wiąże węzły niejeden marynarz, niczym wytrawny muzyk na swym instrumencie gra na emocjach swoich czytelników, a napięcie buduje lepiej, niż domy stawia nie jeden budowlaniec. Owszem, nie jest artystką prozy, nie jest wirtuozem literatury, ale porządnym rzemieślnikiem, który to co robi, robi z pasją. Wielka z niej intrygantka, plącząca niczym cichy, przebiegły pająk sieć najzmyślniejszych intryg. Niczym wędkarz zarzuca na czytelnika przynętę, a ten, raz dający się złapać na haczyk jej nieprzewidywalnej opowieści przepływa uchwycony go całą historię, podczas gdy w miejsce jednych znaków zapytania pojawiają się kolejne, Nigdy kropki. I tak aż do... następnego tomu. 
   Tym razem Andrews nie prowadzi nas na salony, jak miało to miejsce w przypadku sagi Dollangangerów. Wręcz przeciwnie. Tym razem zabiera nas w odmęty biedy, do miejsca zapomnianego przez ludzi i Boga, na Wzgórza Strachu w Virginii Zachodniej. Tam mości nam nędzny barłóg w chacie przypominającej bardziej stajnię, niźli dom zamieszkany przez ludzi i każe przyglądać się scenom z życia trzypokoleniowej rodziny tytułowych Casteelów. Scenom tak przerażającym i bolesnym, że nieraz aż ciężko się o nich czyta - wszechobecnemu głodowi, chłodowi i niezrozumieniu. 
   W ogóle sama kreacja chaty, jest moim zdaniem jedną z mroczniejszych i ciekawszych kreacji domów w literaturze. Spowita atmosferą nadającą się idealnie na tło horroru, usytuowana w gotyckiej estetyce, to miejsce zdające się być przedsionkiem piekła. Tak wspomina swój dom rodzinny główna bohaterka powieści:
   "Pamiętam też, jak zimą ogołocone gałęzie wydawały jękliwe trzaski pod naporem lodowatych podmuchów, a uginające się konary chrobotały o dach chaty przypominającej szopę, kurczowo uczepionej zbocza pasma górskiego, przez mieszkańców Wirginii Zachodniej zwanego Wzgórzami Strachu. Wiatr na Wzgórzach Strachu wył i skowyczał, toteż okoliczni mieszkańcy mieli wystarczający powód, by z niepokojem wyglądać przez swoje małe, brudne okienka. Samo życie na górzystych stokach rodziło strach, zwłaszcza kiedy wiatrowi wtórowało przeciągłe wycie wilków i wrzaski rysi, a leśna zwierzyna włóczyła się wokół obejść. Często znikały małe domowe zwierzęta, a raz na mniej więcej dziesięć lat dziecko przepadało bez wieści."*
   Główną bohaterką powieści jest, jak to typowe dla twórczości Andrews, nastoletnia dziewczyna, Heaven Leigh Casteel, najstarsza z piątki rodzeństwa. Oprócz tego jest jeszcze Tom - jej przyrodni brat, młodszy jedynie kilka miesięcy, czujący z nią wyjątkowo silną więź, zakrawającą na nieco głębsze uczucie niż miłość braterska (schemat). Są mali, słabi, chorowici i wrażliwi, ale grający bardzo odległe skrzypce, Nasza Jane i Keith (niekiedy miałam wrażenie, że ich pojawienie się w powieści uzasadnia jedynie potrzeba autorki, by Heaven miała się kim opiekować. Zobaczymy, jak to wyjdzie w kolejnych częściach, w tej rola maluchów do tego się ograniczyła). No i wreszcie była Fanny, śliczna i frywolna, " środkowa" siostra, ze schematu się wykruszająca, a przez to jakaś płytka, jednowymiarowa. Dzielili oni nędzną chałupę ze schorowaną babcią, która chyba jako jedyna żywiła do dzieci jakiekolwiek ciepłe uczucia, oraz z dziadkiem, który był, ale jakoby go nie było, milczącym i opuszczającym szarą rzeczywistość na rzecz swej pasji - rzeźbienia. Rodziny dopełniała Sara, macocha Heaven, a matka pozostałej czwórki dzieci, stale wypatrująca oczy i kochająca miłością nieodwzajemnioną piekielnie ponoć przystojnego, lecz nieokrzesanego Luka Casteela. Sam Luke to postać diaboliczna (i nie jedyna taka, jak się w trakcie lektury przekonacie) tej powieści. Bardzo przekonywująco wykreowany pan życia i śmierci pozostałych członków rodziny, któremu wolno wszystko i który liczyć się z nikim nie musi. To na nim głównie zbierają się wypowiadane nieraz na głos złorzeczenia czytelnika, tak bardzo gorszy swym postępowaniem i oburza postawą. 
   Bardzo mało można napisać o fabule tej powieści by nie zahaczyć o spoiler. Ważkie wydarzenia ruszają galopem już na samym początku powieści i nie zatrzymują się ani na chwilę, przeistaczając się w ogromną lawinę zaskakujących zwrotów akcji. Bo wiele można zarzucić Andrews, ale na pewno nie brak wyobraźni czy przewidywalność. Już, już, myślisz czytelniku, że ją przejrzałeś, a tu bęc! - boczna furtka, nowa postać, eksplozja jakiegoś mało dotąd znaczącego epizodu lub ściana zamiast drzwi. 
   Powieść od strony "technicznej" bardzo przypomina pierwsze części sagi zapoczątkowanej "Kwiatami na poddaszu" - wręcz nie można się oprzeć wrażeniu, że autorka wygrzebała z jakichś szpargałów wzór na poczytną powieść i po prostu do niej podstawia nieco inne wydarzenia i zmienia imiona bohaterom. Akcja zawiązana zostaje bardzo szybko, punkt krytyczny powieści znajduje się na samym jej początku, a wszystko co dzieje się dalej sprowadza się do odseparowania bohaterów tak, by reflektor oświetlał tylko jednego z nich, stojącego pośród pustej sceny. Tu następuje analiza psychiki ów bohatera najczęściej połączona z jego przemianą. Na końcu akcja się ożywia, dodatkowo komplikuje po czym rozpoczyna się jakaś podróż predysponująca autorkę do napisania kolejnej części opowieści. Poza tym Andrews nie daje rady oprzeć się wielu swoim upodobaniom, jak chociażby narrator - bohater dziecięcy, najlepiej płci żeńskiej; wyeksponowanie relacji siostrzano-braterskich zakrawających na granice kazirodztwa, usilna potrzeba obsadzania w swych powieściach ról tylko osobami o ponadprzeciętnej urodzie, odpowiednich do podziwiania przez całą resztę bohaterów drugoplanowych. Przykłady te można mnożyć i przemnażać, a mimo to nie są one w stanie wpłynąć na odbiór powieści, bo tę czyta się po prostu świetnie.
   Virginia Andrews lubuje się w ukazywaniu życiowych dramatów swoich bohaterów. Tak samo w "Rodzinie Casteel" życie wali się rodzeństwu na głowy. Świat jej opowieści to miejsce wrogie i pełne rozczarować, żalu, bólu i cierpienia. Ludzie to istoty żądne krzywdy innych, która ma im w jakikolwiek sposób rekompensować męki, które stały się ich udziałem w przeszłości. Nad głowami jej bohaterów ciąży fatum, są dziedzicami  przegranego życia. Przeszłość i teraźniejszość bardzo się w prozie Andrews zacieśniają, a ta pierwsza determinuje drugą, generując ze skrzywdzonych dzieci okaleczonych psychicznie dorosłych umiejących jedynie krzywdzić innych. Receptą autorki na przetrwanie w świecie pełnym niesprawiedliwości jest dołączenie do rzeszy ludzi ją wyrządzających. Istoty uczciwe i niewinne nie mają tu racji bytu. Ostoję wartości moralnych i etycznych widzi autorka w dziecku, jednak w miarę jego dorastania zostają one wyparte przez kolejne przykre, a nawet drastyczne doświadczenia, tak, że w końcu nic z nich nie zostaje.
   Spotkałam się z twórczością Andrews po raz trzeci - i po raz trzeci wciągnęła mnie ona po uszy, wywołała burzę emocji, zaciekawiła do granic możliwości. Losy rodzeństwa Casteelów nie pozostawią żadnego czytelnika obojętnym. Tym dzieciom dzieje się niewyobrażalna krzywda, wyrządzana im dodatkowo ze strony najbliższych osób, które powinny je chronić i wspierać. Można zarzucać Andrews epatowanie okrucieństwem wobec dzieci, co zawsze jest chwytliwym materiałem działającym niczym lep na czytelnika, jednak w tej opowieści jest coś więcej, co powoduje, że naprawdę doskonale się ją czyta. To umiejętność autorki do szkicowania zaplątanych życiorysów, jej nieprzewidywalność, tendencja do utrzymywania odbiorcy w nieustannym napięciu i ciągłego go zaskakiwania. Ja niecierpliwie czekam na kolejny tom opowieści o losach Casteelów, a wam szczerze polecam tę część. 
*s. 5 (numeracja stron według ebooka)
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Wydanie: I.
Ilość stron: 544.
Przekład: Małgorzata Fabianowska.
Tytuł orginału: "Heaven"
Język orginału: angielski.
Moja ocena: 5/6.

czwartek, 14 listopada 2013

Stosisko cudowności:)

  Ostatnio ogarnął mnie szał czytania. Mogę czytać wszędzie, o każdej porze i do późna w nocy, z samego rana targana przez syna za włosy (tak okazuje uczucia;)). Mogę czytać jeżdżąc drugą ręką samochodzikiem i wydając przy tym dźwięk ijo-ijo (sygnał karetki dla niewtajemniczonych), mogę czytać w wannie aż do wody wystygnięcia, mogę czytać druga ręką mieszając obiad bulgoczący w garnku. Mogę czytać zawsze i wszędzie, ale na szczęście nie muszę czytać wszystkiego, co mi w ręce wpadnie, bo ostatnio doświadczam zalewu cudowności. I jeszcze żeby tylko pisać tak samo mi się chciało, jak się nie chce... 
   A, co mnie cieszy najbardziej, to to, ze Syn mój zdaje się pasję moją podzielać. Dziecię w cieniu książki chowane, książkami obłożone i o nie się potykające, zorientowało się ostatnimi czasy, jakież to profity z tego matczynego czytania mogą na nie spływać (dwa przeurocze ich przykłady poniżej). I teraz kiedy zapytana "Cio psysło, mamo?" po wizycie kuriera/listonosza odpowiadam "Ksiażki", Natan całkiem poważnie pyta: "Do mnie, cy do Ciebie?". Koffam to. 
   I razem wąchamy, razem macamy, przekładamy i podziwiamy. A wieczorem do snu czytamy książki już trochę dorosłe, bo z małą ilością obrazków, a mój prawie trzylatek słucha:)
1) Zanim przekwitną wiśnie - Aly Cha - recenzyjna od Prószyńskiego i S-ka - już daaawno przeczytana, czeka na wenę do zrecenzowania. Bardzo fajna książka, saga o pięciu pokoleniach japońskich kobiet targanych przez wichry historii, społeczne konwenanse czy zgubne namiętności. Opowieść o ich sile, desperacji i poświęceniu. Naprawdę warta przeczytania. Pozująca do zdjęcia laleczka kokeshi to element promocyjny powieści, bardzo nastrojowy, muszę przyznać.
2) Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa - Haruki Murakami - aaaaaaaaa, mam!!! Recenzyjna do MUZY. Doczekać się jej lektury nie mogę, a jeszcze jak piszecie w swoich recenzjach, że jedna z lepszych jego powieści to normalnie czytelniczego ślinotoku dostaję:)
3) Jedenaście godzin - Paullina Simons - recenzyjna od Świata Książki - w czytaniu obecnie, może stylowo nie ma fajerwerków, może kreacje bohaterów, szczególnie jednej bohaterki upraszają się o spuszczenie nań zasłony milczenia, to muszę szczerze przyznać - wciąga jak diabli:)
4) Wybrany - Bernice Rubens - recenzyjna od Wiatru od morza - miałam wobec niej mieszane uczucia, a już szczególnie, że została porównana do "Lotu nad kukułczym gniazdem", a ja porównań nie znoszę. Jednak wydawnictwo to to dla mnie obietnica dobrej książki, co zdają się już potwierdzać pojawiające się pierwsze recenzje. Do tego laureatka Bookera - na coś dobrego się zanosi.
5) Obietnica gwiezdnego pyłu - Priscille Sibley - kolejna do recenzji od Świata Książki - i tu znów porównanie, a raczej powołanie się na Picoult, że to książka dla jej wielbicielek (swoją drogą ciekawe, czy nie ma ona ani jednego wielbiciela?), no zobaczymy... Rzecz zapowiada się niezwykle interesująco: małżeństwo nie może mieć dzieci, gdy żona zapada w śpiączkę, okazuje się, że jest ona w odmiennym stanie. Rodziną targają dylematy, co z tym począć, a sprzeczne zdania prowadzą na wokandę. Trzeba przyznać, że rzeczywiście bardzo to w picoultowskim duchu. Jeszcze jakby było porządnie napisane... Okładka przenastrojowa,
6) Trafny wybór - J. K. Rowling - do recenzji od Znaku - mój wielki wyrzut sumienia, ale też największe chyba obecnie ciasteczko mojej półki. Nieotwarty jeszcze prezent. Już wiem, kątem oka na Wasze recenzje zerknąwszy, że będzie fajniutka i pewnie niedługo wreszcie się do niej dobiorę. Bardzo jestem ciekawa mugolskiej strony matki Pottera:) 
7) Sunset Limited - Cormac McCarthy - do recenzji od Wydawnictwa Literackiego - przeczytana, zrecenzowana. Dała do myślenia. McCarthy w świetnej formie, bardzo głęboka rzecz dotykająca sedna ludzkiego istnienia. Polecam.
8) Dotyk - Alexi Zentner - recenzyjna od Wiatru od morza - przeczytałam i zakochałam się. To jest debiut! A ja się czułam jakbym mistrzowskie dzieło czytała. Kanada, gorączka złota, pionierzy i ich walka z surową przyrodą i dziewiczą puszczą kryjąca w swych odmętach stwory ze świata fantazji, magii a nieraz horroru. Cudowny realizm magiczny i wiara w siłę miłości ponad wszystko. Coś wspaniałego!!!
9) O pięknie - Zadie Smith - prezent od Znaku z okazji Dnia Blogera - no jakże mi było miło:) Przebierałam, wybierałam i mam:) Czytałam "Białe zęby" i bardzo przypadł mi do gustu niepowtarzalny, ironiczno-zabawny styl Zadie, przypadła mi do gustu tematyka. Wiedziałam, ze jeszcze sięgnę po jej książki i bardzo cieszy mnie świadomość, że jedna czeka na półce. I że jest tak rozkosznie gruba:) Rzut oka na opis książki na okładce (" Profesorów Belseya i Kippsa łączy zamiłowanie do piękna i podziw dla Rembrandta. Dzieli zaś stosunek do piękna i do Rembrandta (...)") i już wiem, że to cała Zadie z jej bohaterami, niesnaskami i dowcipem.
10) Dziecko śniegu - Eowyn Ivey - recenzyjna od Pascala - przeczytana, ukochana. Zbieram się do recenzji. Okładka niesamowita, już to wystarczy, by zakochać się w książce, a w środku jest o wiele, wiele więcej dobroci. Autorka zabiera nas na Alaskę i tam roztacza przed nami baśń, jaką mogło napisać tylko życie ze swym pięknem i okrucieństwem; opowieść nawiązująca do starej rosyjskiej baśni o "Śnieżynce", pełna śniegu, zapierająca dech w piersiach pięknem rozgwieżdżonego nieba odbijającego się w tafli jeziora i wyciskająca ciche łzy swą prawdziwością i życiowością. Idealna na zimowe wieczory. Ja się zakochałam.
11) Przygody Tappiego z Szepczącego Lasu - Marcin Mortka - recenzyjna od Zielonej Sowy - czytamy przed snem w skupieniu wielkim, sprawiła, że nie mogę się doczekać wieczoru. Idzie nam to wolno, zbyt wolno jak na moją ciekawość świata wykreowanego przez Mortkę, bo wyobraźnię autor ma nie byle jaką. Roi się w tej książeczce od magicznych stworzeń, a wszystko to w ciepłej atmosferze przyjaźni i dobroci. Bardzo przyjemna i wciągająca opowieść. Recenzja wkrótce. 
12) Podróże Tappiego po Szumiących Morzach - Marcin Mortka - również do recenzji od Zielonej Sowy - jak ja się cieszę, że jest jeszcze ta kontynuacja, bo kończymy już praktycznie pierwszą część, a ja z całej siły staram się nie podglądać, co będzie dalej i absolutnie nie oglądać ilustracji. No może tylko rożek uchylę;) Tym razem zamieniamy las na morze i jestem naprawdę ciekawa, jakie przygody czekają uroczego wikinga na głębokich wodach. 

wtorek, 12 listopada 2013

Konkurs "Rozświetlamy listopad!!!" - AKTUALIZACJA - O PÓŁNOCY KONIEC KONKURSU!!!

Hej Kochani!
Listopadowe dni niewiele różnią się jeden od drugiego. Szare, bure i ponure. Powoli zaczynam je rozróżniać tylko przez pryzmat czytanych w nich książek. A czytam ostatnio wspaniałe, wciągające i pochłaniające książki, bardzo zimowo mnie nastrajające. Jedna z nich to Dotyk, którego akcja rozgrywa się w zaśnieżonej, dziewiczej Kanadzie. To opowieść o życiu na pograniczu magii i rzeczywistości, które dzieli cieniutka granica, często przekraczana przez nadprzyrodzone istoty; to opowieść o nadnaturalnej sprawiedliwości i pięknie szczerych uczuć. Polecam gorąco. 
Kolejną książką na długie, zimowe wieczory (choć tak wciągająca, że niewykluczone, iż mimo liczy sobie stron 450, pochłonie się ja w jeden) to czytane właśnie przeze mnie "Dziecko śniegu". Małżeństwo w podeszłym wieku nie mogące mieć dzieci wyrusza na Alaskę, by niejako zacząć tam życie od nowa. Pewnego wieczoru lepią sobie ze śniegu dziewczynkę. Następnego ranka stwierdzają, ze z ich bałwanka została kupka śniegu, od której wprost do lasu prowadzą ślady dziecięcych stóp... 
Dlaczego mówię Wam o tym teraz?  
Bo ma to związek z zadaniem konkursowym, w moim minikonkursie, w którym do wygrania cudny lampion widoczny na zdjęciu poniżej. Sama mam taki i powiem Wam szczerze, że czytanie przy świetle świeczki ma niesamowicie magiczną aurę. Jeśli się Wam podoba - zapraszam do zabawy:)
Regulamin konkursu: 
1. Konkurs trwa od 6 listopada do 12 listopada 2013 roku (do 23.59), wyniki pojawią się prawdopodobnie następnego dnia, chyba, żeby się paliło czy waliło, ale nie przewiduję:)
2. Aby wziąć udział w konkursie należy w komentarzu pod tym postem polecić mi w 5 (nie mniej, nie więcej) zdaniach książkę, która jest według Was idealną zimową lekturą. Nie może to być żadna zrecenzowana dotąd przeze mnie książka, odpowiedzi nie mogą się też powtarzać, więc zwróćcie uwagę, czy ktoś przed Wami nie polecił już danej książki. Mała podpowiedź: nie czytuję science fiction, fantastyki ani fantasy. Nie czytam też szeroko pojętych romansideł. 
3. Wygra osoba, która według mojego subiektywnego odczucia zdoła mnie zachęcić do sięgnięcia po polecaną przez siebie książkę. 
4. Możecie, ale oczywiście nie musicie polubić mój profil na faceeboku, ale to tam zostaną ogłoszone wyniki.  
5. Udostępnić na FB plakat informujący o konkursie (jeśli nie masz FB proszę o zamieszczenie plakatu na swojej stronie, blogu czy gdzie możesz), bo jasne, że chciałabym by przyszło Was tu jak najwięcej, to oczywiste. 
6. Trzymać kciuki za siebie i czekać na wyniki:)
Życzę Wam miłej zabawy i wygranej, a sama mam nadzieję na wiele inspiracji do czytania przy pierwszym śniegu:)

wtorek, 5 listopada 2013

Biblioteczka Nateczka: Smaczny elementarz Cecylki Knedelek - Joanna Krzyżanek, Zenon Wiewiurka (ilustracje)







   Ala ma kota. Tola ma Asa... Eeee, powiem Wam Kochani, że to już przeżytek. Choć my na naukę literek presji jeszcze nie mamy, bo za młodzi jesteśmy (no przynajmniej jedno z nas; drugie w miarę umie;0), to w Cecylkowym elementarzu oboje zakochaliśmy się po uszy. A nawet po głowy czubek. I czytamy, i wertujemy, i pokazujemy i gąski szukamy. A jak nie razem, to ja sama, tak mnie ta książka urzekła:)
Do świata liter wprowadzają nas sympatyczna dziewczynka Cecylka Knedelek, znana dzieciom z wielu innych książek, o których na naszym blogu jeszcze będzie głośno. Towarzyszy jej wszędobylska i przezabawna gąska Walerka. 
Elementarz wita nas samogłoskami. Mamy więc na tych pierwszych stronach plakaty z popodpisywanymi obrazkami zaczynającymi się od danej samogłoski. Ale jakie plakaty! No piękne są te ilustracje, takie słodkie, urocze, lekkie, zwiewne a jednocześnie takie łobuzersko zabawne. Natusia oko przyciągnęły. A ile radochy jest z szukania ananasa na stronie aniołków, ile uciechy, że gęś dudni w bęben na stronie z ę, i jaka błyskawiczna reakcja na prośbę o wskazanie kotów i krów na stronie z y. No mamo, no nie wiesz, przecież to łatwe... Dodatkowo w prawym dolnym rogu strony samogłosek zawierają ciekawe polecenia i zadania dla Maluchów, mogące stanowić świetną podpowiedź dla rodzica, czego jeszcze, oprócz tych krów nieszczęsnych, czy innych wędek, Brzdąc na stronach poszukać może. No niby takie proste, ale czy wpadlibyście na pomysł, by rysowac Ymka ze stron z Y, albo powymyślać imiona dla aniołków zaczynające się na A, oczywiście? No, wpadlibyście? Ha... Dodatkowo plusem jest pisanie na tych stronach literami pisanymi (i małymi, co najistotniejsze), bo gdzieś kiedyś kątem oka dostrzegłam takie zalecenie w zasadach czytania globalnego, które mnie ostatnio intryguje.



Potem jest jeszcze zabawniej, bo z poznanych już literek autorka układa nam śmieszne wierszyki, a z każdą kolejną literką są one bardziej rozbudowane i zaskakująco rozbrajające. Ja sama czytam i się śmieję, takie to nastrojopoprawiacze. Bo czy można przejść obojętnie obok dżdżownicy, która robi dżemy ze wszystkiego? I z sąsiadki i sąsiada. DŻEM Z SĄSIADA TO PRZESADA!!! No fenomenalne. Nie śmiać się się nie da. Innym razem jest ćma Ćmielutka malutka, co lubi mdleć, tkać. Eć i Ać, jak mawia mój Syn i paluchem głaszcze tę ćmę i molestuje ją niemiłosiernie. Jest jeszcze nasz ulubiony dziad, co wlazł na drabkę, by tam przymocować dziabkę. Że co? Przeczytajcie tę książkę to się dowiecie, gwarantujemy wywołanie uśmiechu. Rymowanki takie do zapamiętania, do nauczenia nie wiadomo kiedy i mruczenia sobie pod nosem, albo wykrzykiwania gdy pędzi Małe gdzieś w podskokach. No po prostu fajne.




Jakby tego było mało, mało tych wierszyków, i tych plakatów, autorzy proponują nam bardzo atrakcyjny sposób, by nasz Maluch literki połknął. I to do słownie. Po każdej nowej literce znajdziemy przepis na nią wraz z boskimi zdjęciami apetycznie wyglądających ciach. O Boże, jak mi ślinka cieknie, gdy te strony wertuję. Mój faworyt? Jagodowe "j". Niech no tylko zacznie się sezon... Nie podarujemy. Aha, przepisy są pisane z myślą o Dzieciorach - to widać, bo nie ma bzdurnej gramatury typu 175 gram mąki czy 225 masła. -Trzy czwarte, kostka, kawałek - takimi wielkościami tu się operuje. Ponadto, co mnie już po prostu na łopatki rozłożyło wręcz, to to, że B jest zrobione zborówek i bitej śmietany, W z wafelków i wiśni a J z jagód. To się nazywa perfekcja. 
Każdy przepis zawiera słowno -obrazkową instrukcję jego wykonania, co w przypadku Maluchów słabo operujących abstraktem pozwala im aktywnie uczestniczyć w pieczeniu, w znacznym stopniu asekuruje i uatrakcyjnia pracę w kuchni. To takie instrukcje step by step. Bardzo, bardzo przemyślane.
Ponadto każda literka, którą poznajemy ma swoje stałe miejsce w lewym górnym rogu, gdzie umieszczona jest standardowo wielka i mała oraz obrazek przedmiotu lub postaci, których nazwa od danej litery się zaczyna. 
Dodatkową atrakcją, zabawą, która pochłania nas za każdym razem, gdy po książkę sięgamy, jest poszukiwanie na jej stronicach gąski Walerki, która przebiegle się przed nam chowa na kolejnych ilustracjach. I możecie mi wierzyć, nie jest to wcale oczywiste, gdzie będzie ona tym razem, czasem nie możemy jej znaleźć w ogóle, a czasem udaje nam się uchwycić tylko jej cień. 
Literki poznane? Ciacha literkowe upieczone? To teraz poczytajmy z Walerką o przygodach włochatego i przesympatycznego stworka Lulila. Lulila, powiem Wam to w sekrecie, uwilbia pić przez długą słomkę (tak długą, że ciągniemy po niej paluchem i ciągniemy), kocha jeść muffinki z turkusowym lukrem, umie znikać (gdzie on jest, no gdzie??? i z uśmiechem szukamy na następnej stronie) i marzy o spotkaniu z Marsjanką. No stworek mnie na łopatki rozłożył...




Książkę polecamy najmocniej. Dla każdego i w każdym wieku, bo no powiedzcie szczerze, kiedy wyrasta się z ciasteczek? Maluchy mogą ją wertować szukając gąski lub podziwiając przepiękne, multikolorowe ilustracje, starsze dzieci z pewnością polubią zabawne wierszyki, a dzieci w wieku przedszkolnym zrobią z niej największy użytek, bo poznawanie literek będzie z tą książką pyszną zabawą.
 Książkę otrzymaliśmy do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Jedność
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Jedność, Kielce 2012.
Wydanie: I
Ilustracje: Zenon Wiewiurka
Oprawa: twarda
Ilość stron: 210
Język orginału: polski
Data powstania: 2012
Moja ocena: 6/6

piątek, 1 listopada 2013

Sunset Limited - Cormac McCarthy

   Skromna gabarytowo książka, która zawiera w sobie olbrzymi ciężar filozoficzny. Skłania do przemyśleń, do zatrzymania się i zastanowienia. Nie da się jej czytać szybko, może nawet by dotrzeć do sedna należałoby przeczytać ją kilka razy. Ja wielokrotnie obracałam słowa w myślach nieśpiesznie wysysając z nich sensy. To dramat, może nie do końca pod względem gatunkowym, zdecydowanie zaś w aspekcie tematycznym. To dramat człowieka uwikłanego w życie. Z każdą stroną zalewał mnie coraz mocniej dekadentyzm, na którego fali McCarthy nieodmiennie płynie. Ale tym razem w żagle mu dmucha nieco inny wiatr. Bryza.
   Rzecz jest o dwóch takich co zgłębiali tajniki istnienia. Prosty, banalny wręcz zamysł, a jakie wykonanie. Zwykła niezwykła rozmowa, której początek dał znaczący zbieg okoliczności.
   Bohaterowie McCarthy'ego nie mają imion. To typowi literaccy everymani. Tym, co ich określa jest kolor ich skóry, gdyż dialogi w książce podzielone są na kwestie Czarnego i Białego. Określa ich także ich przeszłość: biały był człowiekiem światłym, profesorem; czarny natomiast jest, jak sam o sobie mówi, "durnym wiejskim czarnuchem z Luizjany" (s.64), który ma za sobą niechlubną odsiadkę w mamrze. Dzieli ich także kwestia religijności - profesor to ateista, Murzyn natomiast doznał nawrócenia i teraz pragnie przekazać wieść o bożym miłosierdziu światu. Ścierają się ze sobą przypadkowo na stacji nowojorskiego metra Sunset  Limited. Spotkanie staje się pretekstem do podjęcia polemiki między dwoma skrajnie różnymi światopoglądami i systemami wartości. 
   Rozmawiają właściwie o Wszystkim, a czynią to w sposób tak niezobowiązujący i pozbawiony jakiegokolwiek patosu; tak zwyczajny i tak bardzo daleki od teologiczno-filozoficznych dysput, że  aż uderzający i rozbrajający. Prawdziwy. Również sceneria tej polemiki jest znacząca - tłem dla ich rozważań jest nędzna klitka czarnego, wyposażona w najniezbędniejsze do życia przedmioty, dzielona niejednokrotnie z narkomanami i złodziejami. To właśnie "między prostotą" rozgrywa się bój jasności z mrokiem. To właśnie pomiędzy kawą a odgrzewanym obiadem mężczyźni poruszają takie zagadnienia jak Bóg, życie, szczęście, dobro i zło, wiara, Biblia i polemika z nią. 
   Nie wiem, jak chronologicznie plasuje się ta pozycja w dorobku literackim autora, widzę tu jednak pewne novum - McCarthy, kojarzący mi się dotąd jednoznacznie jako wieszcz schyłku, piewca upadku i skończonego zła zaczyna dopuszczać do głosu na kartach swojej prozy przeciwstawną tezę. Nie stawia kropki po wygłoszonej przez białego hipotezie, jakoby świat było to "(...) straszne miejsce. Pełne strasznych ludzi" (s. 35). Teraz pojawia się tam znak zapytania, jaki stanowią poglądy czarnego. Poglądy nota bene znajdujące moje uznanie. Nie są to bowiem owoce ślepego zapatrzenia w naukę kościoła (celowo piszę to małą literą), a efekty zdroworozsądkowego podejścia do kwestii wiary, wynikającego z wielu doświadczeń życiowych i zdobytego dzięki nim dystansu. "Nie jestem wątpiący - przyznaje.  - Ale zadaję pytania" (s. 58). 
   Znacząca jest tu też symbolika koloru skóry - McCarthy za jej pomocą kontrastuje zewnętrzne z wewnętrznym. Jasność fizyczna białego jest przydymiana przez jego mroczną duszę i na odwrót - ciemna fizjonomia czarnego rozświetlana jest blaskiem jego wiary i wynikającej z niej nadziei. Roztacza więc przed nami tym samym autor wachlarz niezliczonych szarości, byśmy w tej gamie mogli odnaleźć siebie. Bo apokalipsy nie będzie. Apokalipsa jest codziennie, dla każdego ma wymiar osobisty, inny w zależności od odcienia, który jest mu najwłaściwszy. 
   Wiele tu dekadentyzmu sygnowanego znakiem najlepszej mccarthy'owskiej jakości, jednak jest to dekadentyzm oswojony, pijący z jednej miski z iskierką nadziei. Bardzo przemawia do mnie dobór postaci - monopol na prawdę o życiu ma tu natura, a nie nauka; prostota, a nie kultura. Autor znów stawia na atawizm, lecz tym razem nie jest to wartość pejoratywna. Zbawić świat zdoła tylko prymitywne życie - w myśl zasady czym się zatrułeś, tym się lecz. I czarny jest jednym z pierwszych proroków. 
   "Bo siedzisz tutej przy moim stole, głuchy na Boga jak upadłe anioły, i czekasz, cobym ci zaserwował kolejną herezję byś ją mógł do serca przytulić i dodatkowo się utwierdzić w swojej niewierze."*
Demaskuje poetyckimi w swej prostocie i nieporadnej trafności słowami postawę białego (uwielbiam ten język nieociosany bohaterów McCarthy'ego, wielkie brawa dla tłumacza, że go nie stłamsił przekładem). I choć nikt nie święci tu triumfu a zakończenie pozostawia wiele dla rozważań i kontemplacji czytelnika, to jednak ma się wrażenie, że w trackie lektury było się świadkiem czegoś niezwykłego, ze wywróciło się Istnienie podszewką na wierzch i rozwikłało tajemnicę splotu niektórych nici, którymi zostało zszyte. Nie wszystkich, rzecz jasna, i zapewne każdy dojrzał inne. Jedni te czarne, inni białe.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego 
*s. 62
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.
Wydanie: I.
Ilość stron: 126.
Przekład: Robert Sudół.
Tytuł orginału: "Sunset Limited"
Język orginału: angielski.
Moja ocena: 5/6.