wtorek, 28 czerwca 2011

"Skamieniałość z chomika. Zrób to sam! Mnóstwo zdumiewających doświadczeń dla odkrywców amatorów" - Mick O'Hare

   Fizyka. Po przeczytaniu tego wyrazu zapewne zdecydowana większość z Was zastanawia się czy warto czytać dalej. Dlaczego tak jest? Może właśnie dlatego, że Wasi nauczyciele nie czytali książki O' Hare i przez lata nauki raczyli Was uparcie enigmatycznymi formułkami i oderwanymi od rzeczywistości wzorami. A tymczasem nauka ta może być ciekawa, intrygująca i fascynująca.
   Książka Micka O'Hare to zbiór wielu interesujących doświadczeń wraz z instrukcjami dotyczącymi sposobu ich przeprowadzania, spisami potrzebnych przedmiotów, opisami tego, co możemy zobaczyć w trakcie eksperymentu oraz wyjaśnieniami, jakie zachodzą rekcje i dlaczego tak się dzieje. I nie są to wcale rzeczy z kosmosu wzięte - autor proponuje nam wnikliwe przyjrzenie się otaczającej nas rzeczywistości, pomaga dostrzec to, czego na co dzień nie zauważamy, stawia pytania i stara się na nie eksperymentalnie odpowiedzieć. Autor bierze pod lupę najbliższe otoczenie czytelnika i wyodrębnia poszczególne działy książki jako pole obserwacji i badań. I tak oto znajdziemy się wraz z nim w kuchni (tu między innymi nauczymy się odzyskiwać żelazo z płatków śniadaniowych),  w salonie ( poznamy różnicę między martini wstrząśniętym a zmieszanym), w gabinecie ( tu stworzymy własną, osobistą chmurę), w łazience (wyodrębnimy własne DNA domowym sposobem), w warsztacie (będziemy prać brudne pieniądze colą) oraz w ogrodzie (tu natomiast spreparujemy własny wulkan).
   Oprócz zaproszenia do wspólnych doświadczeń można w książce O'Hare odnaleźć coś, co na swój użytek nazwę "laboratoryjną etykietą" - mianowicie autor nie próbuje ustawić się w pozycji naukowej alfy i omegi, dopuszcza możliwość błędów w swoich wnioskach, ma świadomość braku stuprocentowej pewności i tym samym zachęca czytelnika, by wszelkie odmienne spostrzeżenia czy rezultaty badań kierował do redakcji (podaje nawet adres internetowy). Nie mogę również odmówić książce pewnej dozy naukowości  - wyjaśnienia autorskie po przeprowadzonych doświadczeniach wymagają jednak choćby elementarnej wiedzy z zakresu fizyki. Minusem książki, jedynym chyba, jest używanie przez O'Harę pojęć, które pozostaną niejasne dla czytelnika nieznającego ich definicji. No chyba że jego ciekawość  i głód wiedzy zostaną na tyle  rozbudzone, że pofatyguje się do encyklopedii czy internetu.
   Dużą sympatię budzi brak dystansu autora do czytelnika oraz niewątpliwe poczucie humoru twórcy książki, zawarte w licznych dygresjach przy każdej możliwej okazji, które nie tylko uprzyjemnia lekturę i abstrahuje od czysto naukowych partii tekstu, ale sprawia, że przyjemnie się to czyta. Mało tego, autor zdradza również  zabawne kulisy testowania  wielu  eksperymentów w redakcji oraz, przy okazji, raczy czytelnika przepisami na kluseczki jego mamy czy też grillowane szparagi. Lekturę i korzystanie z publikacji ułatwiają także liczne szkice obrazujące niektóre doświadczenia. 
   Odbiorca - mam pewien problem z określeniem, do kogo kierowana jest ta książka. Początkowo byłam przekonana, że jej potencjalnym odbiorcą jest dziecko, no najwyżej nastolatek. Jednak po zagłębieniu się w tekst stwierdzam, że nawet osoby dorosłe nie będą się z tą publikacją nudzić, tym bardziej, że:
   "Podobnie jak w przypadku wielu innych eksperymentów z tej książki, potrzeba do tego mocnego trunku. Zatem jest to idealny pretekst do otwarcia butelki whisky (...)"* 
   Myślę, że wspólna lektura książki rodziców z dziećmi jest doskonałą okazją, by rozbudzić w nich ciekawość świata i zainteresować fizyką i ogólnie naukami ścisłymi oraz przyrodniczymi. Książka może służyć również pomocą nauczycielowi takich przedmiotów na wielu lekcjach - zainteresowanie uczniów tematem zajęć jest więcej niż gwarantowane, gdy zamiast suchych formułek zaserwuje mu się coś, co może zobaczyć i czego może dotknąć. Niemniej jednak polecam każdemu, jako miłą formę spędzenia wolnego czasu i okazję do poszerzenia swoich horyzontów poprzez świetną zabawę.

Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Insignis i portalu Sztukateria
 
*s. 137. 
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Insignis, Kraków 2011.
Ilość stron: 232
Przekład: Maria Brzozowska
Moja ocena: 4/6

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Mam i ja :) Wymianka wakacyjna

   Wprawdzie paczuszkę dostałam już jakiś czas temu, jednak sprawy natury osobistej skutecznie odrywały mnie od klawiatury za każdym razem, gdy zamierzałam się tym faktem podzielić. W końcu jednak udało mi się dopaść komputera i... oto są moje skarby, za które dziękuję Walkiri :*
   Ogromną radość sprawiły mi książki - jedna lekka, przyjemna, kobieca i wakacyjna; druga utrzymana w intrygującej mnie afrykańskiej tematyce. Zakładki też śliczne (ups, jedna gdzieś mi umknęła z fotografii) - odcisk stopy pantery (tudzież żyrafa;)) jest naprawdę świetny. No i te słodycze, rozpieściłaś mnie aż strach. Słodko mi było i miło. Dziękuję Kochana. 
   Podziękowania należą się także Organizatorce, bez której wymianki by po prostu nie było - gorący całus dla Sabinki. 

wtorek, 21 czerwca 2011

"Nie możemy myśleć o tym, by zmienić kolor naszej skóry (...). Powinniśmy myśleć o tym, aby zmienić świat"* - "Sekretne życie pszczół" - Sue Monk Kidd

   Karolina Południowa, kraina, rzec by się chciało mlekiem, a na pewno miodem płynąca. Ale nawet w raju jak się okazuje, nie można uniknąć cienia, goryczy i bólu. Powieść Sue Monk Kidd to pełna ciepła opowieść, w której poruszane są jednak tematy trudne i bolesne. To opowieść o szukaniu prawdy, o dostrzeganiu innego człowieka, o przekraczaniu barier narzuconych przez społeczeństwo i dorastaniu. A wszystko w magicznej atmosferze o słodkim smaku miodu i zapachu dojrzałych brzoskwiń.
   Tajemnica sprzed lat nie daje nastoletniej Lily spokoju. Okoliczności, w których utraciła matkę pamięta tylko jako niejasny przebłysk, na nic nie zdają się również próby wyciągnięcia jakichkolwiek informacji na jej temat od ojca, z którym relacji dziewczynki nie można bynajmniej określić nawet jako poprawnych. Niekochana, nierozumiana i surowo karana przez T. Raya za wszelkie najdrobniejsze przewinienia oparcie znajduje tylko u swej czarnoskórej opiekunki, Rosaleen. W ciągu dnia Lily pomaga ojcu sprzedawać brzoskwinie z jego plantacji, czego szczerze nienawidzi, nocami natomiast wyciąga z sekretnej skrytki rzeczy swojej matki - rękawiczki, fotografię oraz obrazek czarnej Marii - i marzy...
   Los i notatka zamieszczona na odwrocie obrazka Czarnej Madonny prowadzą dziewczynkę wraz z jej towarzyszką do miasteczka Tiburon, wprost do domu trzech sióstr pszczelarek o orginalnych imionach August, June i May. Lily oprócz azylu i ukojenie szuka w ich różowym domu odpowiedzi na nurtujące ją od zawsze pytanie o przeszłość swojej matki. Dom trzech sióstr to istna oaza i cichy, bezpieczny azyl  - dziewczynka odnalazła tam nie tylko schronienie, ale również przyjaźń i... miłość. Jednak nawet tak sielskie miejsce nie jest pozbawione trosk, o czym można się przekonać śledząc losy May. Swoją drogą za tę kreacje należą się autorce gromkie brawa. Upośledzona wskutek śmierci siostry bliźniaczki kobieta odczuwa na własnej skórze zło tego świata; najmniejszy wypadek jest w stanie doprowadzić ją do histerycznego płaczu z którym radzi sobie zapisując tragedie na małych karteczkach i wtykając je między kamienie jej osobistej "ściany płaczu". Jak się okazuje jednak - nie ma leku na zło tego świata. Jedynym rozwiązaniem na ukojenie jest więc dla niej odejście z niego...
   Lata 60. w Stanach Zjednoczonych to również ważny historycznie czas, wtedy bowiem odbyła się batalia mająca na celu przyznanie praw obywatelskich czarnoskórym mieszkańcom. To czas działalności Martina Lutera Kinga; czas, kiedy czarnoskórzy postanowili zrzucić więzy dyskryminacji i poniżenia, zapragnęli możliwości uczestnictwa w nabożeństwach, prawa do głosowania. Zapragnęli, by wreszcie dostrzeżono w nich wnętrze, a nie tylko ich fizyczność, na którą nie mieli przecież wpływu. Nie obyło się jednakże bez walki. Ofiarą niezadowolenia białych z równouprawnienia podwładnych im dotychczas Murzynów padła między innymi Rosaleen - idąc do okręgu wyborczego zostaje ona brutalnie pobita przez miejscowych radykałów. 
   "T. Ray nie wierzył, żeby Murzynki były mądre. Ponieważ pragnę opowiedzieć tutaj całą prawdę, a to oznacza również najgorsze, ja osobiście uważałam, iż mogą być mądre, lecz oczywiście nie tak mądre, jak ja, gdyż byłam biała. Jednak leżąc teraz w łóżku w miodowni, potrafiłam myśleć tylko o jednym: jaka ta August jest inteligentna, jaka kulturalna, i bardzo mnie to dziwiło. Dzięki temu uświadomiłam sobie, że drzemią we mnie uprzedzenia."**
    Sue Monk Kidd w swej powieści podjęła się trudnej roli równouprawnienia czarnoskórego bohatera na kartach literatury. Posługuje się tu też ciekawym motywem Czarnej Madonny, tajemniczym i mistycznym, ale jednocześnie swojskim i jakże wymownym, ponieważ, jak tłumaczyła August: "wszyscy potrzebują Boga, który byłby podobny do nich"***. Czarna Madonna była najprawdopodobniej figurą ze statku, ale spragnieni pocieszenia Murzyni zobaczyli w niej swoją Marię i uwierzyli, iż do owego drewnianego posągu zstąpił właśnie jej duch. Kult Czarnej Marii wnosi do powieści pierwiastek transcendentny i magiczny, pełni funkcję ukazywania siły jedności czarnoskórych bohaterów, rehabilituje ich jako wspaniałych ludzi.
*s. 229.
**s. 88-89.
***s. 152.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Albatros, Warszawa 2005.
Ilość stron: 318.
Seria wydawnicza: Literka.
Moja ocena: 5/6.
Wyzwanie: Bracie, siostro... rodzino, Papierowy zwierzyniec

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Stosik czerwcowy + wakacyjna wymianka :)

Stosik recenzyjny:
  
1) Stojak - Artur Wieczyński - od wydawnictwa Novae Res i serwisu Sztukateria
2) Liczby Charona - Marek Krajewski - kryminał od ZNAKu; dla mnie to głębokie wody, kryminałów nie czytuję prawie wcale a matematyka wywołuje u mnie ból głowy, jednak jakoś mnie ta książka zaintrygowała. Tym Charonem chyba
3) Królowa pszczół - Katarzyna Krenz - od Wydawnictwa Literackiego, w kopercie dołączony był... plaster miodu, co od razu wprowadziło mnie w stosowną atmosferę. Apetycznie się zapowiada.
4) Linia życia - Jodie Picoult - od wydawnictwa Prószyński i Spółka; aż wstyd, że jeszcze niczego tej autorki nie znam; trzeba szybko zmienić ten stan rzeczy
5) Każdej niedzieli - Peter Pezzelli - również od Wydawnictwa Literackiego; piękna okładka, taka wakacyjno-leniwa, czyli jak najbardziej aktualna i w sam raz do czytania

Stosik candy - pożyczkowy;)
6) Tatami kontra krzesła. O Japończykach i Japonii - Rafał Tomański - wygrana w losowaniu u Leny. Mocno trzymałam kciuki i udało się. Japonia mnie od zawsze fascynuje, cieszę się strasznie na tę literacką podróż
7) Zła miłość - Aleksander Sowa - pożyczona od Bujaczka (dzięki :*)
8) Zawsze przy mnie stój - Carolyn Jess - Cooke - również pożyczona od Bujaczka
9) Raj tuż za rogiem - Mario Vargas Llosa - wygrana w candy u Bujaczka; chyba nie muszę nikomu mówić, jak ogromna to dla mnie przyjemność posiadać książkę tego świetnego pisarza na własność. I to jeszcze w takim wydaniu. 

Stosik wymiankowo - "na własną rękę":
10) Coś pożyczonego - Emily Giffin
11) Coś niebieskiego - Emily Giffin - obie powyższe książeczki otrzymałam w ramach wakacyjnej wymianki u Marty. Dziękuję za nie ślicznie Magdzie
12) Bojowa pieśń tygrysicy - Amy Chua - od kiedy się ta książka ukazała przyciągała mnie niczym magnes i była przedmiotem największego pożądania
13) Papierowy motyl - Diane Wei Liang - tajemnicza okładka, chwytliwy opis. Jakaś zagadka na tle Chin. Może być ciekawie
14) Koniec jest moim początkiem - Tiziano Terzani - kiedyś na zajęciach przysiadła się do mnie koleżanka i kiedy zapytałam ją co czyta wskazała mi okładkę tej książki i z błyskiem w oczach powiedziała "musisz to przeczytać", potem nastąpił prawie godzinny wykład nad zaletami tej książki i jej wspaniałością. Powiedzcie, czy takiej reklamie można się oprzeć? A wydanie piękne, ilustrowane... perełka.  

   A oto efekt wymianki wakacyjnej u Marty. Bardzo dziękuję Magdalenie, zakładeczka śliczna, kisielek pycha a kobiece lekturki w sam raz na letnie popołudnia
 

sobota, 18 czerwca 2011

"(...) krzyże na grobach, skrzynek na listy nie mają"* - "Zła miłość" - Aleksander Sowa

   Zaintrygowała mnie okładka tej książki, sprowokował chwytliwy tytuł. Dużo sobie po niej obiecywałam ale muszę przyznać, zawiodłam się. Nie jest moją intencją nikogo sponiewierać, ale moim zdaniem ta książka w obecnej formie nie powinna ukazać się w druku. Pomysł był świetny, ale należało go dopracować, przysiąść na nim, poubierać treści w słowa, po przymierzać kilka konstrukcji fabularnych... A tak wyszła taka nieboga z porażająco dobrym zakończeniem, które drastycznie odstaje od całości. Słowem książka jeszcze nie dopracowana, a już przekombinowana. 
   Bohaterką utworu jest sześcioletnia Ania, która pragnie zostać pisarką i opowiada tacie swój dziwny sen. Pojawił się w nim tajemniczy chłopiec, który zabierał dziewczynkę w różne dziwne miejsca i opowiadał o niezrozumiałych dla niej rzeczach i pojęciach. Odwiedzają dom pijaka, uciekają z pożaru, bujają w chmurach czy błądzą po górskich szlakach towarzysząc młodej parze. Podsłuchują rozmowy prowokujące do rozważania wartości i sensu życia, filozofują i snują dysputy na egzystencjalne tematy.
   "Zła miłość" jest moim zdaniem przeładowana banałami i pustymi frazesami ;utrzymana w tonacji natrętnego wzorowania się na "Małym Księciu" Exupery'ego, a oparta na konstrukcji rodem z "Opowieści wigilijnej" Dickensa. Chwali się znajomość klasyków, umiejętność korzystania z ich dorobku, ale czasem łopatologiczne nawiązania i toporne próby przekazania ich myśli innymi słowami nużą czytelnika. Momentami miałam wrażenie, iż autor wątpi w inteligencje czytelnika i dlatego wszystkie zawiłości natychmiast podsuwa mu gotowe na tacy. A niekiedy wieloznaczność i wolność interpretacyjna książce służy. 
   Ogromne baty należą się za wydanie - jeśli książka pozostawia jeszcze jakieś nadzieje, to wydawca utopił je w morzu błędów, literówek i pomyłek, tak że momentami czytanie jest wręcz niemożliwe. Szukałam informacji, czy to aby nie egzemplarz recenzyjny przed korektą, ale o zgrozo, nie znalazłam!!! 
   A teraz trochę miodu na tą powyższą beczkę dziegciu. Zakończenie było świetne. Dla tych kilku ostatnich stronic książkę warto było przeczytać. Poetyckie, pełne zawieszonych sensów, niewymuszonego liryzmu, no cudne. Aż żal że niewątpliwy talent autora zaginął pod pierzynką niepotrzebnych aspiracji i naśladowań. Autor, w moim odczuciu ma swój styl, a czasem prostota to najlepszy doradca. 
   Za pożyczenie książki dziękuję Bujaczkowi. 
*s. 54
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Wydawnictwo internetowe e-bookowo, 2011.
Ilość stron: 54.
Moja ocena: 2/6

piątek, 17 czerwca 2011

"Smutne życie, smutni ludzie, żałość zesłana od Boga i taki frasunek straszny, że człowiek sam się prosi o śmierć"* - "W ciemność" - Cormac McCarthy

    Źle zaczęłam przygodę z twórczością McCarthy'ego. Źle, bo najpierw przeczytałam jego fenomenalną "Drogę" i poprzeczka została już na wstępie ustawiona bardzo wysoko. I tym razem jednak autor daje popis swego mistrzowskiego warsztatu, zarówno w kwestii kreacji bohaterów, jak i budowania atmosfery. "W ciemność" to proza budząca niepokój, ale jednocześnie hipnotyzująca i wciągająca.     
   McCarthy zabiera czytelnika w mroczną baśń. Zaczyna się niewinnie - za górami, za lasami, na leśnej polance w małej chatce żyją sobie siostra i brat, Rhinty i  Culla Holme. Rodzi się im dziecko - (tu słychać złowieszczy chichot grozy, której udało się wszystkich oczekujących sielskiej opowieści wyprowadzić na manowce) - owoc ich kazirodczego związku. Mężczyzna, aby pozbyć się balastu, zabiera noworodka na polankę i tam pozostawia na pastwę ciemnej, zimnej nocy; siostrze postanawia powiedzieć, że chłopczyk umarł. Dziewczyna, kiedy dochodzi do siebie po porodzie, wypytując brata oraz posiłkując się  instynktem macierzyńskim poznaje prawdę i wyrusza w świat na poszukiwanie dziecka, które jej odebrano. Jej brat wyrusza za nią. Wędrują oni swoimi śladami nie będąc tego świadomym.
   W swej podróży spotykają korowód postaci rodem z najgorszych sennych mar - ludzi brzydkich, zdeformowanych, groteskowych. Rzeczywistość dzieła to świat w epoce swego rozkładu - zachwiany jest system wartości, zbrodnia staje się w nim rzeczą powszednią, ludzie są zgorzkniali a ich dusze pożerają robaki. Nawet pod płaszczykiem życzliwości kryje się masa negatywnych emocji. McCarthy zaludnia powieść ludźmi, których człowieczeństwo zostało zezwierzęcone - bardzo dużo daje powieści zabieg wprowadzenia trzech tajemniczych postaci ludzi - nieludzi, które wędrują równolegle do dwójki głównych bohaterów, siejąc na swojej drodze spustoszenie, mordując i masakrując. Te żywe trupy skupione wokół swego przywódcy są nośnikiem niezrozumiałego prawa, nośnikiem bezlitosnej i spaczonej sprawiedliwości zdziczałego świata, która zbrodnią każe zbrodnię nie bacząc na niewinne ofiary, a zbrodniarza puszcza wolno.
   Atmosfera powieści McCarthy'ego nie budzi najprzyjemniejszych skojarzeń - opisywane przestrzenie trącą wonią rozkładu, kuszą nieprzeniknioną nocą kryjącą w sobie nurtujące acz niepokojące kształty. Drzewa uginają się nie pod ciężarem owoców, a wisielców; uśmiech dziecka to nie radosne kwilenie, ale ślad po podciętym nożem gardle. Nie sposób jednak nie zauważyć, iż McCarthy z brzydoty potrafi wysnuć piękno i podać je czytelnikowi w swych jakże plastycznych opisach. Bo kto umie tak malowniczo zobrazować rozkład wisielca jeśli nie McCarthy, piewca turpizmu:
  "Druciarz na swoim drzewie pogrzebowym był darem niebios dla ptaków. Sępy, które zlatywały się tu w dzień, by haczykowatymi dziobami buszować wśród guzików i kieszeni niczym niesforne pieski, szybko obrały trupa nie tylko z łachmanów. Pod drzewem wyrosła czarna mandragora, jak zawsze z nasienia wisielca, a wiosną pierś szczerzącego zęby w żółtym uśmiechu druciarza przebiła rosnąca gałąź i wyglądało to tak, jakby ktoś włożył mu do butonierki zieleniący się co roku kwiat. Rzadki zimowy śnieg pokrył nieco już wyłysiałą i uschniętą głowę jak gdyby zadumanego wisielca, którego nawet myśliwi nie dostrzegali pośród nagich gałęzi. Aż wreszcie nadwątlonym przez mróz, słońce i deszcz szkieletem zakołysał wiatr i kości druciarza posypały się jedna po drugiej na ziemię. Wtedy w odludnym lesie na drzewie pozostał jedynie zbielały i nadgryziony zębem czasu mostek przypominający klatkę dla ptaków."**
   Autor w swej powieści sięga pod ludzką skórę, by zdemaskować kryjące się tam pierwotne, atawistyczne zło. Obnaża prawdę o człowieku, jako istocie definiowanej przez kierujące nią mordercze instynkty. Świat McCarthy'ego to świat pozbawiony litości i miłosierdzia, a jedyne szlachetne uczucie ponosi klęskę w tej lawinie zła. "W ciemność" zawiera liczne motywy z mccarthy'owskim znakiem jakości, jak choćby sama formuła powieści drogi czy motyw kanibalizmu. Bardzo wymowne jest zakończenie - Culla spotyka na swojej drodze ślepca pokładającego zaufanie w Bogu, zmierzającego radośnie wprost przed siebie i chwalącego Pana. Nie wie on jednak, iż u kresu jego wędrówki rozciąga się śmiercionośne bagno... Jakże wymowna pointa podsumowująca wymowę utworu...
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego
*s. 115
**s. 264
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.
Ilość stron: 269
Przekład: Maciej Świerkocki
Moja ocena: 5/6

piątek, 10 czerwca 2011

"Jak mim udający posąg prawie się nie ruszam, zaraz oddychać przestanę"* - "Stojak" - Artur Wieczyński

   Mówi się, że czasy niewolnictwa już minęły; mówi się, że żyjemy w demokratycznym państwie, że ludzie są sobie równi; mówi się, że panuje sprawiedliwość... No właśnie, tak tylko się mówi. Tymczasem rzeczywistość niekiedy wygląda zupełnie inaczej. Po przeczytaniu tej powieści z pewnością spojrzymy łaskawszym okiem na panów w ciemnym umundurowaniu dobrze nam znanym z wszelkich centrów handlowych, bo choć mówi się, że żadna praca nie hańbi, to jednak tego samego niestety nie da się powiedzieć o pracodawcy. Niektórzy potrafią z człowieka zrobić rzecz, bezwolnego i pozbawionego ludzkiej godności stojaka.
   Powieść Artura Wieczyńskiego to swoista kronika ludzkiego upodlenia pod przykrywką godziwej pracy za uczciwą płacę. Wraz z bohaterem, dwudziestokilkuletnim Patrykiem Boszczakiem wnikamy w struktury jednej z warszawskich agencji ochrony a to, co tam ujrzymy przyprawia o dreszcze. Wyzysk, chamstwo i arogancja przełożonych oraz ciężka harówka to codzienność tzw. agentów ochrony. Ich godność osobista i wszelkie prawa są codziennie nagminnie deptane przez odrażającego szefa Marka Mojsa, który uważając się za "pierwszego po bogu" miesza ludzi z błotem. Sama praca też do przyjemnych i lekkich nie należy - dwudziestoczterogodzinne chodzenie w kółko w polu widzenia kamery bez możliwości chwilowego nawet odpoczynku trudno nazwać przyjemnym. Trudno nazwać przyjemnym konieczność bezskutecznego niejednokrotnie błagania o "plażę", czyli możliwość skorzystania z toalety, bądź o "bufet", czyli czas na posiłek. "Bufet" z reguły trwa 15 minut z czego dziesięć zajmuje dojście i powrót. A wszystko to za ironiczną stawkę 4,50 za godzinę. Choć otrzymanie całej dniówki zdarza się niezwykle rzadko - przeważnie szef każe swoich podwładnych tzw. "działą", czyli odebraniem połowy dniówki. Działę dostać nietrudno - wystarczy na chwilę znaleźć się poza zasięgiem monitoringu. 
"Ten obiekt to takie piekło. Z zewnątrz nowoczesny, ślicznie błyszczący, wysoki budynek, a w środku ból, głód i ludzkie tragedie. "**
   "Odprawa - to brzmi poważnie. Tu wszystko brzmi poważnie, ma tak brzmieć. Wtedy banał nabiera znaczenia. Donos to notatka służbowa, a chore fanaberie psychola to procedura albo regulamin, jak kto woli. My też - agenci, jak w jakimś filmie akcji. Gdyby jeszcze ta cała terminologia przekładała się na pracę i zarobki... A ja jestem zmęczony, głodny, wykoślawiony. I jak zawsze, tak i teraz nie mogę doczekać się końca tego kurewskiego dyżuru."***
   Patryk szczerze swojej pracy nienawidzi. I choć nie stać go na nic oprócz cebuli z chlebem do jedzenia, a z czynszem regularnie się spóźnia, to jednak chodzi do swego kieratu w myśl zasady, iż lepsza taka praca niż żadna. Codziennie roi sobie wizje zemsty na pracodawcy, szczerze pragnie upodlić go tak, jak jest przez niego znieważany, jednocześnie jednak bezustannie wyrzuca sobie brak asertywności i bezdenną uległość. Wie, że zwierzchnicy traktują go tak, jak im na to pozwala; kilkakrotnie nawet podejmuje nieśmiałe próby delikatnego sprzeciwu, nigdy jednak nie starcza mu odwagi, by walczyć o swoje. 
   Oprócz wnikliwej analizy ochroniarskiej doli w powieści znajdziemy również portrety młodych ludzi, dopiero wkraczających w życie, dla których już na wstępie nie jest ono łaskawe. Bracia z którymi bohater dzieli pokój również harują od świtu do nocy bez perspektyw i widoków na przyszłość. Niektórzy jednak radzą sobie z zastaną rzeczywistością poprzez postawę buntu i, mówiąc najkrócej "kładą na wszystko" - mam tu na myśli Duliana. Bardzo barwna to postać - pijaczek, notoryczny kłamca i naciągacz, oszust, który z głodu kradł ze sklepów, chodził z dziewczyną tylko po to by ta go karmiła i zaspakajała erotycznie, od zobowiązań natomiast uciekał. To smutne, ale dobrze znane obrazy z naszego rodzimego podwórka.
   Autor bardzo sugestywnie odmalowuje środowisko ochroniarzy z całą dbałością o właściwy im żargon. Niektórych może razić spora ilość wulgaryzmów, ja jednak uważam, że dodają one powieści autentyczności i znakomicie oddają atmosferę i emocje towarzyszące opisywanym sytuacjom. Zakończenie również zwraca uwagę, ukazuje szarości, ukazuje inne warianty pracy w ochronie, działa na zasadzie pewnego rodzaju katharsis, jednak podkreśla smutny wydźwięk całości. Moim zdaniem "Stojak" to udana powieść o niebanalnej tematyce. Na pewno warta przeczytania.

Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Novae Res oraz serwisu Sztukateria
*s. 170
**s. 57-58.
***214-215.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Novae Res, Gdynia 2011.
Ilość stron: 299.
Moja ocena: 4/6.

wtorek, 7 czerwca 2011

"(...) niewolnik, który tańczy, jest wolny, dopóki tańczy"* - "Podmorska wyspa" - Isabel Allende


   Jeżeli ktoś mnie zapyta, jak powinna być napisana dobra powieść bez wahania podsunę mu to dzieło chilijskiej pisarki. Czemu akurat to? Bo tylko to jak dotąd czytałam i już wiem, że zgrzeszyłam. Dobra to akurat w przypadku tej powieści określenie zupełnie nieadekwatne. "Podmorska wyspa" jest raczej wspaniała, znakomita, cudowna i wybitna. Biję ukłony w stronę autorki, bo czegoś tak świetnego dawno nie czytałam. Biorąc książkę do recenzji obawiałam się jej objętości. A co jeśli nie spodoba mi się i będę brnąć przez te ponad 500 stron w mękach? - myślałam... Ale zaryzykowałam i była to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mogłam zrobić. Teraz żałuję, że już skończyłam i rozglądam się za pozostałymi dziełami autorki, bo takie cuda chce się mieć na własność. Powiem tak: pani Allende, jest pani wielka!!! 
   "Podmorska wyspa" to opowieść o losach Zarite, zwanej Tete, niewolnicy jednego z potentatów trzciny cukrowej. Akcja powieści ma miejsce w 2 połowie XVIII wieku na Saint - Domingue i trwa aż po rok 1810 w Luizjanie. Są to czasy kolonialnych zawieruch, bogacenia się europejczyków na zamorskich plantacjach dzięki morderczej pracy niewolników, którzy w nieludzkich warunkach przywożeni są z Afryki. To czasy formowania się w górach oddziałów marronów, czyli zbiegłych niewolników pragnących pomścić swe krzywdy na białych, bezlitosnych panach, żądając zniesienia niewolnictwa. Zza oceanu natomiast docierają echa krwawej rewolucji francuskiej, kampanii napoleońskiej oraz ruchów abolicjonistycznych.
   Zarite, kiedy ją poznajemy jest jeszcze małą dziewczynką. Jednak jej uroda już zwraca na siebie uwagę i staje się jej przekleństwem. Valmorain, jej pan robi bowiem sobie z niej swoją nałożnicę. Całymi dniami jest ona zmuszona opiekować się chorą psychicznie panią, nocami natomiast traci swą godność w łożu jej męża. Jedyną radością Tete są dzieci - synek państwa, Maurice, którego chora matka nie umiała kochać staje się jej dzieckiem, wychowuje się u boku swej przyrodniej siostry, córki ojca z nieprawego łoża, pięknej i żywiołowej Rosette, z którą łączy go nadzwyczajna więź. Tete ma cechę zjednywania sobie dobrych ludzi - to właśnie dzięki tej umiejętności staje się protegowaną Tante Rose, zielarki i szamanki; to dzięki temu poznaje Gambo, swoją wielką, namiętną miłość. To dzięki nim nie załamała się i wierzyła, że mimo wszystko warto żyć. To dzięki nim umiała stawić czołu swojemu niewolniczemu losowi.
   Dużo miejsca poświęca Allende w swej powieści kwestii niewolnictwa i postrzegania tego zjawiska przez ówczesne społeczeństwo. W jednym z fragmentów powieści bohaterowie prowadzą wręcz dyskurs na ten temat. Zdaniem zwolennika zezwierzęcenia Afrykańczyków i poddania ich białym, Valmoraina, Murzyni są bardziej przystosowani do ciężkiej pracy, nie czują bólu i cierpienia, ograniczony umysł i brak im wyższych uczuć. Życie niewolnika było bezwartościowe, niewolnik był upadlany, nie znano litości dla kobiet w ciąży i dzieci. W świecie, gdzie karą za ucieczkę była amputacja kończyny a po zgnieceniu ręki w maszynie dostawało się chłostę za zakłócanie pracy, śmierć była luksusem. Tak opisuje autorka przewożenie niewolników do Ameryki (potem było już tylko gorzej):
   "Na początku byli tak stłoczeni, że nie mogli położyć się na ziemi, ale w miarę jak usuwano zwłoki, robiło się coraz więcej miejsca. (...) Płynęli, leżąc jeden przy drugim, jak drwa, na kilku piętrach z bali, z żelaznymi obręczami na szyi i w łańcuchach, jęcząc, wymiotując, srając, umierając, nie wiedząc, dokąd ich wiozą ani dlaczego ta ogromna tykwa się kołysze. Smród był taki, że docierał do świata zmarłych..."**
   Najbardziej chyba w powieści urzekł mnie jej magiczny posmak. Na jej kartach otwiera się przed czytelnikiem nadprzyrodzony świat wierzeń czarnoskórych bohaterów, który fascynuje i oczarowuje swą tajemniczością i egzotycznością. Są więc radosne murzyńskie orgie, które z czasem przekształcają się w obcowanie z istotami boskimi, są pakty z postaciami nie z tego świata. Główna bohaterka ma swoją Erzulie, swoje loa, które nie odstępuje jej na krok, i u którego szuka pomocy w krytycznych momentach swojego życia. Są tajemnicze znaki, enigmatyczne symbole, miejsca tabu. Paleni na stosach bojownicy o zniesienie niewolnictwa powracają przyoblekłszy zwierzęcą powłokę, by dalej wspierać swoich w tej nierównej walce. Sam tytuł jest już wymowny - podmorska wyspa, to nic innego jak miejsce wiecznego spoczynku czarnoskórych niewolników, gdzie nie są już poniżani ani smagani batem. 
   Równie pięknie i magicznie pisze Allende o miłości, o metafizycznej nici łączącej zakochanych. Śmierć ukochanej osoby oddalonej o wiele mil wywołuje namacalne skutki w rzeczywistości tej drugiej, dusze kochanków są sobie przeznaczone na długo przed ich narodzeniem, a brak ukochanej osoby rekompensuje przebywanie z nią w snach. To takie piękne i magiczne, eteryczne... 
   W powieści wszystko dopięte jest na ostatni guzik, dbałość o szczegół jest wprost zdumiewająca, miejsca akcji opisane są bardzo plastycznie, tło historyczne i społeczne odmalowane tak starannie, że niemal się czuje oddech haitańskiego tropikalnego klimatu, niemal uczestniczy w ciężkiej pracy na plantacjach, przechadza po kolonialnych posiadłościach... Słowem, "Podmorska wyspa" wciąga w każdym tego słowa znaczeniu.
   Allende snuje swą opowieść niespiesznie, ale każde słowo jest nośnikiem nowych treści. Brak tu waty słownej, brak przegadania. Autorka ma po prostu o czym opowiedzieć i czyni to w sposób mistrzowski - od powieści oderwać się nie sposób. Swobodnie porusza się po wszystkich płaszczyznach powieści - od jej historycznego tła i treści ideowych po świat wierzeń afrykańskich niewolników. 
   W zasadzie o "Podmorskiej wyspie" mogłabym bez końca. Mogłabym jeszcze napisać o mnogości świetnie skonstruowanych charakterologicznie bohaterów, z których każdy coś do powieści wnosi; mogłabym Was zaintrygować zaskakującym i niebanalnym zakończeniem, zasłużenie pochwalić wydawnictwo, które powieść wydało po prostu przepiękne. Najlepiej będzie jednak, jeśli sami się przekonacie jakie to cudeńko...
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA
*s. 265
**s. 144.

Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: MUZA, Warszawa 2011.
Ilość stron: 527.
Przekład: Joanna Ostrowska, Grzegorz Ostrowski
Moja ocena: 6/6