wtorek, 22 lutego 2011

"(...) życie jest jak bańka mydlana i w sumie nie warto się rodzić"* - "Bornholm, Bornholm" - Hubert Klimko-Dobrzaniecki

    Wiele spodziewałam się po tej książce, ale to, co dostałam przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Już pierwsze słowa, pierwsze zdania powieści sprawiły, że pozwoliłam się autorowi czarować i prowadzić przez swój literacki świat. Te słowa pachniały malinami, przywodziły na myśl ukradkowe, nieśmiałe spojrzenia znane z czasów pierwszej, młodzieńczej miłości; lenistwo letniego popołudnia... Sączyło się z tych słów pożądanie, niewypowiedziane obietnice, buzująca niepewność...
   Pierwszy rozdział książki to poezja po prostu. Klimko-Dobrzaniecki patrzy w nim na kobietę oczyma, którymi każda kobieta pragnie, by na nią patrzono. Oferuje jego bohater swej oblubienicy najczystszą i najprawdziwszą formę miłości idealnej, jaką może mężczyzna kobiecie zaoferować, wielbi ją, adoruje... Pokazuje w tym rozdzialiku jak bardzo kochać potrafi mężczyzna, kreuje baśniowo-romantyczny świat relacji damsko-męskich, świat delikatny jak bańka mydlana, jak płatki róż; świat zapomnienia i zatracenia się w sobie nawzajem. Jednak już kolejny rozdział wprowadza do stworzonego przez ów literacki eden nastroju czytelnika zgrzyty. Różom wyrastają ciernie, bańka pęka. Sen się kończy, budzimy się!, budzimy!. Dalej jest szara i nostalgiczna proza życia...
   "Bornholm, Bornholm" to powieść rozpisana na dwa głosy. Dwa męskie głosy, które mówią naprzemiennie z dość odległych czasów i miejsc. Dwa głosy, które z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego, jednak po zagłębieniu się w lekturę okazuje się, iż łączy je znacznie więcej, niż można by sądzić. Po pierwsze obaj bohaterowie borykają się z życiem uszytym jakby nie na ich miarę, tu za długim, tu przyciasnym, a tam uwierającym. Kto zafundował im taki los? Kobiety ich życia, żony i matki.
   Pierwszy bohater to Niemiec, Horst Bartlik, przykładny mąż i ojciec, poza tym "człowiek od much i motyli" (uczył biologii w szkole). Pewnego dnia zdaje on sobie sprawę, iż żyje pod jednym dachem i sypia w jednym łóżku z kompletnie obcą mu osobą, iż łączą go z żoną tylko dzieci. Próbuje pozbyć się sznureczków, które żona przyczepiła mu niczym drewnianej marionetce i za które przez całe życie pociągała; Horst buntuje się, upomina o prawo do szczęścia, do bycia sobą. Stopniowo ale stanowczo uwalnia się spod przysłowiowego pantofla wiecznie niezadowolonej, oschłej i zimnej żony; pomagają mu w tym kolejne romanse. Noc z profesorową w pensjonacie, przyłapanie na seksie sekretarki i dyrektora szkoły... to wszystko na nowo czyni Horsta pewnym siebie, rozbudza uśpioną męskość, podnosi poziom testosteronu.
   Życie Horsta przypadło na znamienny okres w historii świata - austriacki pajac, jak nazywa Hitlera Horst zmierzał akurat do podpalenia lontu, który doprowadzić miał do największej eksplozji, do wybuchu II wojny światowej. Horst Hitlera wręcz nienawidzi, brzydzi się jego zamiarami, nie rozumie i nie widzi ich sensu, dokonuje nawet akcji sabotażu, "bezczeszcząc" jego portret w szkole, w której pracuje. Nienawidzi Hitlera, nienawidzi wojny, ale iść na nią musi. I tak właśnie trafia na Bornholm, wysepkę zajętą już przez swoich rodaków, gdzie szczerze mówiąc wojna robi sobie wakacje, i gdzie Horst ma nie przymierzając, jak u Pana Boga za piecem. Żadnych strzałów, bomb, okopów... jedynie  regularne raporty o aktualnym stanie środowiska na wyspie i... laba. A wiadomo, że najgłupsze rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy z nudów, więc Horst z nudów właśnie  przeżywa na wyspie liczne romanse, z których jeden okazuje się być szczególnie owocny.  Jednak znów nie ma happy endu, kobieta znów niszczy ich potencjalne szczęście w zarodku, znów przedstawicielka płci żeńskiej sieje spustoszenie, które niczym klątwa dosięgnie nawet kolejne pokolenie, dosięgnie syna, który nigdy nie pozna ojca...
   Drugi bohater to syn właśnie. Syn, pochylony nad łóżkiem przebywającej w śpiączce matki i sączący jej do ucha niczym truciznę, słowa skarg, oskarżeń i żali za los jaki mu zgotowała. Korzysta on z okazji, iż wreszcie to matka musi go wysłuchać i wylewa w luźnych dygresjach wspomnienia swego smutnego życia. W dzieciństwie przekarmiany lekami, odseparowany od kolegów, wychuchany, wydmuchany, zamknięty w złotej klatce. Upokarzany jako mąż i ojciec przez pierwszego teścia, doświadczony najbardziej,  jak tylko może być doświadczony człowiek, który daje życie a potem traci to, co miał najdroższego.  Opowiada o swoim życiu w Anglii, o znajomości z wspaniałymi staruszkami, Olem i Kristine, którzy byli dlań niczym prawdziwi rodzice. Syn to postać rozdarta między chorą miłością do matki, a pragnieniem wyzwolenia się z jej metafizycznych szpon.
    "Nie wiem, nie jestem pewien, czy wróciłem, bo ty już nic nie możesz zrobić, a ja mogę żyć, jak chcę, bo gdybyś dalej miała władzę, to ta wyspa byłaby dla nas obojga za mała, czy raczej wróciłem, bo w głębi duszy tak bardzo cię kochałem, że nigdzie na świecie bez tej twojej upiornej miłości nie mogłem się odnaleźć..."**
Syn staje niejednokrotnie z poduszką nad śpiącą matką, snuje rozważania jak piękne byłoby życie człowieka wolnego, nie stać go jednak na czyn, choć może...
   "Bornholm, Bornholm" to opowieść o nieudolnych próbach latania z podciętymi skrzydłami. To opowieść o mężczyznach, którzy związani są z wyspą nie tylko jako z miejscem, oni mają syndrom wyspy w swoich umysłach, oni sami są wyspami, otoczonymi przez innych ludzi, a jednak samotnymi, nierozumianymi, wyobcowanymi ze świata, który nie może dać im stabilizacji.
    "Wiesz, mamo, a może  to jest tak, że to miejsce, ta wyspa działa na tych, którzy się tu urodzili, jak echo. Gdziekolwiek będziesz poza nią, zawsze odbije się echem w twoim sercu i wrócisz, nawet jeślibyś z tym miejscem wiązał najgorsze wspomnienia."***
Jaka relacja łączy obu narratorów i ich oddalone od siebie czterdziestoletnim odstępem czasu narracje? Nigdzie nie ma tego powiedzianego wprost, są tylko pomosty, są ukryte przejścia, subtelne znaki, które wyłapie uważny czytelnik, i które utworzą niewidoczną nić porozumienia i przejścia z jednej płaszczyzny literackiej do drugiej. Fotografie oglądane przez jednego z narratorów są akurat w drugiej opowieści robione; odnaleziony w szopie zabytkowy aparat fotograficzny to własność drugiego bohatera. Bo co więcej zostaje po człowieku, niż wspomnienia i przedmioty... Piękny, nostalgiczny i bardzo skłaniający do refleksji zabieg fabularny, jestem pod wrażeniem.      
   Myślę, iż nie popełnię nadużycia, gdy stwierdzę, iż powieść Dobrzańskiego jest dość antyfeministyczna. Brak w niej pozytywnej kobiecej postaci. Zasadniczo wyróżnić można albo kobiety zimne, oschłe, toksyczne i siejące spustoszenie w życiu kochających je mężczyzn (żona Horsta, matka drugiego bohatera, jego pierwsza żona, potem Annie, czy nawet poczciwa Kristine), bądź kobiety niewierne, szukające pocieszenia w przelotnych romansach za plecami mężów (sekretarka i profesorowa). W ogóle teoria związków damsko-męskich w wydaniu pana Dobrzanieckiego to bardzo pesymistyczna i smutna wizja. Mężowie i żony żyją by zdradzać i zdradzają, by żyć. Zdrada w jego świecie literackim to nie patologia, a warunek konieczny, by podtrzymać przy życiu małżeństwo. Żal się człowiekowi robi, gdy czyta, iż mężowie żon, które poroniły czy nie miały ochoty na zbliżenia z powodu choroby dziecka szukali pociechy u prostytutek. Ale taki właśnie jest świat "Bornholmu...", robaczywy, odarty ze złudzeń, ostry i twardy. Taki męsko-życiowy.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa ZNAK
*s. 241.
**s. 71.
***s. 72.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: ZNAK, Kraków 2011.
Ilość stron: 244.
Seria wydawnicza: PROZA.
Moja ocena: 5/6.
Wyzwanie: Bracie, siostro... rodzino