środa, 26 marca 2014

By wśród czerni i bieli dostrzec milion odcieni szarości - "Sucha sierpniowa trawa" - Anna Jean Mayhew

 "Sucha sierpniowa trawa" to debiut siedemdziesięciojednolatki. Suma jej życiowych doświadczeń, przefiltrowanych przez sito zabiegów fabularnych i stylistycznych. Ale to też ważny głos w kwestii jednej z mniej chlubnych kart historii świata - a mianowicie tej dotyczącej segregacji rasowej w Stanach Zjednoczonych. Akcja powieści toczy się w 1954 roku. Mniej więcej czternastoletnia wtedy Anna Jean była więc jeszcze dość emocjonalnie odbierającą ówczesne realia społeczne obserwatorką, która, jako dziecko, zapamiętała te wydarzenia takimi, jakimi były. Bez dorabiania do nich zbędnej ideologii. Echa tych przeżyć - sądząc po autentyczności i wydźwięku jej opowieści - kołatały się w jej sercu, wciąż żywe, przez wszystkie te lata. W końcu postanowiła się rozliczyć z przeszłością i przelała na papier całą siebie z tamtych lat, zamykając swoje rozterki, zniesmaczenia, obawy i wątpliwości pod postacią Jubie. Nie twierdzę, że jest to powieść autobiograficzna, ale z pewnością wiele tu autorki sprzed lat. Dla mnie niesamowitym doświadczeniem było przeżywanie opowieści snutej przez osobę, która była jej naocznym świadkiem. Cofnijmy więc wskazówki zegara i przenieśmy się tam, gdzie wśród upałów Amerykańskiego Południa ludzie zaczynali się uczyć, jak wśród czerni i bieli dostrzec milion odcieni szarości.
   Autorka kreuje obraz życia typowej amerykańskiej rodziny - pracujący ojciec, głowa rodziny, pan i władca, Bill Watts; zajmująca się domem, a w zasadzie wydająca jedynie dyspozycje, zbyt zajęta dopieszczaniem swej powierzchowności, by czynić coś ponadto, żona i matka, Paula oraz czworo ich dzieci: typowa ugładzona i słodka amerykańska nastolatka Stell; zbuntowana, acz niezwykle wrażliwa Jubie, której oczami będziemy oglądali wydarzenia składające się na tę opowieść; pozostająca w cieniu, niepozorna siedmiolatka zwana Puddin oraz malutki Davie. Do wypełnienia amerykańskiego kanonu brakuje im jeszcze tylko psa. Psa nie mieli. Jego miejsce zastąpiła "dziewczyna", czarnoskóra służąca, Mary Luther, równie wierna swym pracodawcom (choć umówmy się, zamienienie tego słowa na "panom" to w istocie tylko eufemizm), co ów czworonóg. Była to jednakże postać niezwykła, chodzące dobro, podziwiana i doceniana w swojej społeczności, niosąca pomoc tym, których spotkała na swojej drodze, oddana rodzinie, której służyła i, co najważniejsze, a zarazem najbardziej niezwykłe, posiadająca również duże poczucie własnej wartości i potrafiąca wyegzekwować swoje najbardziej podstawowe prawa i szacunek dla własnej osoby. A w czasach, o których opowiada nam Mayhew postawa taka bywała aktem niewyobrażalnej odwagi.
   Bardzo podoba mi się konstrukcja "Suchej sierpniowej trawy". Autorka ukazuje nam rodzinę Wattsów w punkcie krytycznym ich życia - poznajemy ich podczas wyjazdu Pauli z dziećmi i służącą do wujka Jubie, co stanowiło preludium do separacji rodziców. Co takiego się podziało? Nawarstwienie jakich wydarzeń doprowadziło do tak fatalnej sytuacji? - o tym dowiemy się z kolejnego rozdziału, który jest retrospekcją w szczęśliwą i pełną miłości przeszłość rodziny. Jednak nie dostaniemy wszystkiego na tacy. Będziemy się cofać w przeszłość i wracać do tragicznej, pełnej kolejnych powikłań, nadziei i rozczarowań teraźniejszości, a ten kontrast sprawi, ze jeszcze boleśniej odczujemy rozpad rodziny naszych bohaterów i być może, choć przez chwilę poczujemy się tak, jak nasza Jubie.
   Opowieść Mayhew to jednak przede wszystkim kronika poniżenia i upodlenia czarnoskórych Amerykanów przez ich białych rodaków. Czytając tę powieść wprost uwierzyć nie mogłam, że takie rzeczy mogły dziać się w tak cywilizowanym, słynącym z poszanowania praw człowieka kraju, jak USA zaledwie 60 lat temu. Szczególnie teraz, gdy rządy w tym kraju sprawuje czarnoskóry prezydent, wydarzenia te zdają się być reliktem bardzo zamierzchłych czasów. Tymczasem Mayhew pamięta lata, gdy kolorowi nie tylko nie mieli praw obywatelskich, ale na każdym kroku starano się im też ograniczać i odbierać prawa człowieka. 
   Uprzedzenia wobec Murzynów tkwiły głęboko zakorzenione od czasów powszechnego niewolnictwa w umysłach białych Amerykanów. Nie byli od nich wolni nawet najbardziej liberalni i postępowi bohaterowie powieści. Segregacja rasowa zaczynała się w głowie. 
"- Weszłaś do murzyńskiego domu? - spytała mama.
- Tak. Do znajomej Mary. Mieli olbrzymią łazienkę.
- Była czysta?
- O tak, była piękna.
- Hmm. Mama potrząsnęła głową, jakby nie mogła w to uwierzyć." *
Prześlizgiwała się po nieznacznych szczególikach codziennego życia - jak oddzielnie spakowane sztućce dla Mary podczas rodzinnego wyjazdu; jak nakaz niezabierania głosu, gdy nie była pytana - by w końcu wybuchnąć wielkim pożarem nienawiści na każdym niemal słupie, budynku czy billboardzie; na każdej szkole, hotelu czy wprost na ulicy. 
"<NIEKTÓRE RZECZY SIĘ NIE MIESZAJĄ! WODA I OLIWA, CZARNI I BIALI!> Przed szkołą widniał napis: DLA BIAŁYCH, NIE DLA BRUDASÓW!>"**
 - wrzeszczały zewsząd rasistowskie slogany.  Autobusy poprzedzielane były żółtymi liniami na dwie nieprzekraczalne, nierówne części - większą, z przodu dla białych i skąpą na tyle dla Murzynów; hotele odmawiały zakwaterowania czarnoskórych służących, a jeśli już, to po cichu, po wielu prośbach, oferując im obskurne klitki i zabraniając korzystania z łazienki (Mary nakazano mycie się pod pompą za domkami). Zakazy korzystania kolorowych z wesołego miasteczka w dni inne, niż wyznaczone (Jubie wyprosiła o pozwolenie przejechania się Mary wraz z Daviem na karuzeli za podwójną opłatę, ale tylko jeśli ta będzie stała obok i nie usiądzie), zakazy jedzenia razem z białymi w restauracjach... Długo jeszcze mogłabym wymieniać kodeks obwarowań, jakimi biali obywatele USA w latach 50 ubiegłego wieku mieli nadzieję wywyższyć się w jakiejś dziwnej hierarchii i podporządkować sobie czarnych rodaków. Tę haniebną listę zamykało działanie "klanu", o którym tu bohaterowie jedynie niewyraźnie przebąkują (w końcu jest to narracja z perspektywy dziecka, niewtajemniczonego w polityczne zawiłości) oraz nałożeniem na Murzynów godziny policyjnej. I choć ówczesna makabryczna polityka społeczna złamała wiele ludzkich żyć i stała się przyczyną tragedii dla kaprysów białych, to w powieści pobrzmiewają już echa wielkiej rewolucji kulturalnej, które w opowieści Mayhew zmaterializowały się w słynnym "Procesie Browna przeciw Ministerstwu Edukacji" i zaowocowały jego wygraną, a w konsekwencji stanowiły wigilię wspólnego pobierania nauk w szkołach przez dzieci białe i kolorowe. 
   Autorka świetnie oddaje klimat Amerykańskiego Południa. Książka bardzo mocno przypomina mi swą atmosferą czytane przeze mnie niegdyś "Sekretne życie pszczół". Oprócz umiejętności namacalnego sportretowania panującego tam klimatu - czuć każdy pyłek piasku wirującego we wznieconym kołami auta kurzu autostrady, wślizgujący się za koszulkę i przyklejający do mokrego od potu ciała - Mayhew raczy nas również niezwykle mocno oddziałującymi na zmysły opisami zapachów brzoskwiń i kwiatów gardenii. A wszystko to delikatnie wykańcza subtelnym niczym mgiełka realizmem magicznym i tragizmem tak dojmującym, ze niejednokrotnie tekst czyta się przez łzy. 
   Ta piękna opowieść nie doczekała się jednak moim zdaniem godnego zakończenia i to chyba jedyny minus tej powieści jaki mogę wskazać. Po tak mocnych akcentach, jakimi raczy nas autorka, zwieńczenie losów rodziny Wattsów rozwiewa się we mgle nie przynosząc katharsis, ani nie dając zbyt wiele do myślenia. A może takie właśnie jest życie? Mimo tego co zaszło wciąż toczy się dalej...
*s. 131.
**s. 39
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Black Publishing, Wołowiec 2014.
Wydanie: I.
Ilość stron: 300.

Tytuł oryginału: The Dry Grass Of August.
Język oryginału: angielski.
Przekład: Paweł Lipszyc.
Data powstania: 2011.
Moja ocena: 5/6

piątek, 21 marca 2014

Biblioteczka Nateczka: Mały Książe doby gender - Lekkie życie Barnaby'ego Brocketa - John Boyne

   Ciężkie było to lekkie życie Barnaby'ego Brocketa, oj ciężkie. A dlaczego ciężkie? - spytacie. Ano właśnie dlatego, że było lekkie... Ale zanim od tego kręcenia się w koło zakręci nam się w głowach zróbmy mały eksperyment. Ja podam stwierdzenie, a Ty zaznaczysz odpowiedź zgodną z pierwszą myślą, jaka Ci się nasunęła po jego odczytaniu. Gotowi? No więc: Barnaby Brocket, ośmioletni chłopiec z Sydney w Australii nie podlega prawu grawitacji i lata. Teraz kolej na Was. Czy pomyślałeś: a) to całkowicie niemożliwe, głupie i nienormalne, jak pozna życie to zejdzie na ziemię; b) ale super koleś, chciałbym go poznać, musi mieć niesamowita osobowość; czy tez c) nie doczytałem tego zdania, bo sam własnie uniosłem się z fotela i bujam pod sufitem? Niezależnie od tego, co też przyszło Ci do głowy zapraszam Cię do lektury książki autora "Chłopca w pasiastej piżamie", która tylko z pozoru jest książką dla dzieci. Zawarte w niej prawdy mogą wydać się czymś odkrywczym tylko dorosłym - dzieci przyjmują je jako oczywistość. Powieść ta pozwoli Ci zwiedzić kawał świata, ba!, nawet wszechświata; poznać wielu ciekawych ludzi, a przede wszystkim spojrzeć na wiele spraw z odpowiedniego dystansu. Spod obłoków. 
    Normalność - to o niej jest ta opowieść. Z normalnością jest trochę jak z potworem z Loch Ness, Yeti czy UFO - nikt ich nie wiedział, a każdy wie, jak wyglądają. Normalność to nasz azyl, nasz bastion, mur, którym się obwarowujemy. I tu zaczynają się kłopoty, bo jeśli obwarujemy się nim zbyt mocno, nie tylko nas chroni, ale zaczyna też ograniczać. I ani się obejrzymy, a staje się naszym więzieniem. Nie pozwala nam wyjść do drugiego człowieka, który za nim się znajduje, nie pozwala być sobą, nie pozwala sięgnąć chmur. Nie, bo to przecież nie normalne. Nienormalna jest normalność - wchodzi nam tu w słowo Boyne, spod którego pióra wyleciał Barnaby. A ja po przeczytaniu jego opowieści, najnormalniej w świecie nie mogę mu nie przyznać racji.
   Barnaby Brocket to trzecie dziecko Alistaira i Eleonor Brocketów, najnormalniejszych ludzi na świecie. Miał zwykłego starszego brata Henry'ego, zupełnie niczym się nie wyróżniającą siostrę Melanie oraz typowego psa Kapitana W.E. Johnsa; mieszkał w domu, jakich wiele. I zapewne nie powstałaby ta opowieść - wszak o zwykłych ludziach nikt książek nie pisze - gdyby nie maleńka rysa na nieskazitelnie wygładzonym żywocie państwa Brocketów; gdyby nie pewien epizod, który miał miejsce dokładnie trzy sekundy po przyjściu na świat ich najmłodszego potomka, który, za nic mając nieposzlakowaną opinię swych normalnych rodziców i lekceważąc wszelkie prawa, zasady i normy, najzwyczajniej(?) w świecie zaczął latać. I, mimo próśb i gróźb, nie chciał przestać, tłumacząc, zdaniem swoich rodziców, zupełnie bezpodstawnie, że taki się po prostu urodził. 
   Styl Boyne to dosadny język ociekający groteską. To czarny humor dotykający sedna i skrywający pod przykrywką zabawnych sytuacji bolesną prawdę o mechanizmach niezrozumienia, które niczym lawina, lepiąc się do niezrozumiałych pojęć czy błędnie skojarzonych faktów i uderza z całą siłą w człowieka stojącego naprzeciw, ścinając go z nóg. Niewiedza, przejęzyczenia, nieuzasadnione lęki, one wszystkie zjeżdżają po pochylniach języków bohaterów "Barnaby'ego" i wytykają ich palcami, szydząc z nich i demaskując bezpodstawność poglądów. 
   "Naprawdę dzieci, wy to macie wyobraźnię. Zupełnie nie wiem po kim. Ani wasza matka, ani ja nie wychowywaliśmy was w taki sposób, żebyście wy ją miały"* [Alistair, ojciec Barnaby'ego]
   "- Melanie! - wykrzyknęła Eleanor ze zgrozą. Nigdy więcej nie używaj tego słowa. Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek stymulował się w tym domu, rozumiemy się? To nienormalne."** [matka Barnaby'ego]
   Opowieść Boyne'a to typowa powieść drogi. Ośmioletni Barnaby został posłany w świat przez swoich rodziców, którzy w imię normalności dopuścili się przeokrutnie nienormalnego występku. Lecąc pod obłokami wpada wprost do balona dwóch sympatycznych starszych pań - Ethel i Marjorie, które zmierzają do Brazylii na swoją plantację kawy; zabierają więc chłopca ze sobą. Stamtąd chłopczyk zamierza wrócić do domu, los jednak wciąż płata mu figle, skutecznie powrót ten uniemożliwiając. Stawia za to ciągle na jego drodze niesamowitych, oryginalnych i nietuzinkowych ludzi, których wspólnym mianownikiem jest to, ze są w jakiś sposób odrzuceni przez swoich bliskich, że w życiu spotkali się z niezrozumieniem dla jakiejś swojej cechy, decyzji, światopoglądu, przekonań czy preferencji. Nietolerancja ma wiele twarzy - wśród postaci tworzących jej korowód występuje między innymi młody artysta Joshua, wolący tworzyć dziwne rzeźby zamiast przejąć imperium higieniczne swojego ojca (produkował patyczki do uszu); tworzy go dziennikarz Charles Erthridge, odrzucony przez swych pięknych rodziców z powodu blizn po oparzeniu, które oszpeciły jego twarz; tworzy go w końcu astronauta Matthiasa, który był świetnie zapowiadającą się gwiazdą niemieckiego futbolu, ale jednak wolał zgłębiać wszechświat, czym naraził się nie tylko swej rodzinie, ale całemu niemieckiemu społeczeństwu. Jak więc widać macki niezrozumienia sięgają nawet w przestrzeń kosmiczną. Co natomiast najdziwniejsze, gdzieś w tym ponurym tańcu mignął nam również naznaczone odtrąceniem twarze samych Alistaira i Eleanor. Zdawać by się mogło, że skoro sami zaznali podobnych uczuć i mieli tożsame doświadczenia, tolerancja powinna być ich naturalnym następstwem. Jak jednak widać na przykładzie opowieści o Barnaby'm - niezrozumienie rodzi niezrozumienie.
   Jest to też powieść antyinicjacyjna - co podoba mi się w niej bardzo. Bohater, mimo, że ma możliwość odmienić swój los, przejść na "normalną" stronę życia i stać się tacy, jak "wszyscy" wcale nie chce wkroczyć w dorosłość. Oznacza ona wyrzeczenie się swojej inności, bądź, jak kto woli, oryginalności; oznacza zrezygnowanie z siebie. Barnaby z własnej woli pozostaje dzieckiem, wybiera autentyczność zamiast wpasowywani się w sztuczne kanony cudzych oczekiwań. Bo tylko dzieci widzą sprawy takimi, jakie są, bez całej masy przytłaczających stereotypów, uwłaczających konotacji i krzywdzących metek: 
"W każdym razie to, że twoja wersja normalności nie jest identyczna z wersją normalności kogoś innego, jeszcze nie znaczy, że coś z tobą nie tak. (...) Kto w ogóle chce być normalny? (...) Na pewno nie ja"***


    "Lekkie życie Barnaby'ego Brocketa" to powieść o piękna i bardzo smutna zarazem, ciekawa i jakże mądra, pozbawiona moralizatorstwa i odkrywająca największe prawdy o życiu. To powieść, którą możemy czytać dosłownie naszym dzieciom, bo jest o chłopczyku, który lata (supej!!!) i ma wiele przygód, ale to także powieść metafora, która choć nienachalnie, ale niezwykle trafnie ukazuje, niczym w lustrze, obraz współczesnego społeczeństwa i jego mentalności. To opowieść z pozoru błaha, lekka i przyjemna, kryjąca w sobie jednakże tak ogromny ładunek emocji, umieszczony gdzieś między słowami, że nieraz poczujemy gdzieś w sercu autentyczne ukłucie żalu, poruszenia, współczucia, zrozumienia, a być może, poczucia winy niestety... 
   Moim zdaniem Dwie Siostry wydały przełomową książkę i idealnie wpasowały się z nią w czas, kiedy to szaleje zażarta debata o gender. Abstrahując nieco od założeń tej myśli, polecam każdemu przeczytanie "Lekkiego życia Barnaby'ego Brocketa" bo może ono wnieść nieco świeżości do wyświechtanych już sloganów, które padają po każdej ze stron w tej  (choć nie tylko w tej, ale w każdej dotyczącej inności) dyskusji. I może, tak niechcący, przypomnieć nam, że za każdym "dziwactwem", "odchyleniem" i "chorym wypaczeniem" tkwi często nierozumiany, a bardzo wartościowy człowiek. I niech sobie lata. 
*s. 19
**s. 53
***s. 103
Książka stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu Lubimy Czytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Dwie Siostry, Warszawa 2013.
Ilustracje: Oliver Jeffers.
Przekład: Tina Oziewicz.
Tytuł oryginału: "The Terribble Thing That Happened to Barnaby Brocket"
Wydanie: I.
Ilość stron: 304.
Moja ocena: 6/6