piątek, 31 października 2014

Zgniłe życia owoce w przemijania mgle - "Morelowy sad" - Amanda Coplin

   Piękna powieść w nieco western'owym stylu. Jej atmosfera wnika w czytelnika. Jest to jedna z tych książek, których się nie zapomina - to znaczy można zapomnieć jej fabułę (oprócz niektórych scen - te z pewnością zostaną z Wami na zawsze). Jej styl można zapomnieć, autora, tytuł, okładkę. Ale z pewnością dusza tej książki (tak, przecież to oczywiste, że książki mają duszę) zakotwiczy się w Waszej pamięci, a kto wie, może i czytelniczym sercu. Bo jest to książka niezwykła, zupełnie inna niż wszystko, co dotąd czytałam, ale też wyrosła z tradycji najlepszych powieści amerykańskiego Zachodu. Spotkacie tu farmerów, Indian, handlarzy skradzionymi końmi, szynkarzy, kowboi prezentujących swe niezwykłe umiejętności ujeżdżania dzikich koni na licytacjach... Ale to nie o tym będzie ta powieść, nie o tym. To tylko zgrabne, całkiem interesujące tło. 
   To będzie opowieść o samotności. Nawet tej wśród ludzi. Szczególnie tej. O potrzebie zrozumienia i niemożności tej potrzeby zaspokojenia. O drodze, którą człowiek idzie przez życie - każdy ma swoją, a nawet jeśli czyjeś drogi się krzyżują - nie zawsze, a w zasadzie rzadko kiedy - zmieniają wtedy kierunek. Ludzie u Coplin to wędrowcy przemierzający prerię - mimo, że się mijają, nie dostrzegają się, jakby robili to nocą. Mimo, że krzyczą - nie słyszą siebie nawzajem - są głusi i niemi. Galopują na rumakach swych namiętności, żalu, bólu i ran na duszy, a u kresu ich wędrówki czeka ich nicość. 
   Talmadge, sadownik w podeszłym wieku, nie miał łatwego życia. Tak jak natura pod jego palcami bujnie rosła, kwitła i owoce wydawała, tak ludzie obok niego zawsze cierpieli, byli nieszczęśliwi, w końcu odchodzili. Najpierw opuścił go ojciec - zmarł, gdy William był jeszcze małym chłopcem - katastrofa; zawalenie kopalni srebra, w której pracował. Nastoletniego Talmadg'a obumarła matka - przyprowadziwszy go najpierw na jakiś koniec świata, który jednakże stał mu się rajem na ziemi - zmogło ją zapalenie płuc. Jednak to tajemnicze zaginięcie jego niewiele młodszej siostry - Elsabeth - przelało czarę goryczy. Uczyniło go samotnikiem i położyło się na nim piętnem szaleństwa na bardzo długi czas, a kto wie, czy nie na zawsze. Szukał siostry - w górach, po lasach - i szukał odpowiedzi - do końca życia. A "Gdzie?" w końcu ustąpiło miejsca "Dlaczego?". Poczucie winy i niewypełnienia obowiązku gryzło jego duszę boleśnie i bezlitośnie. Kiedy więc u progu jego życia stanęły dwie młode, zaniedbane, głodne i przerażone dziewczyny, w zaawansowanych ciążach w dodatku, nie znalazł innego wyjścia - wziął za nie odpowiedzialność. 
   O życiu Delli i Jane nie chcę Wam pisać za wiele. Boję się, bo każde słowo może być spoilerem, każda informacja i wskazówka może zedrzeć ten wielowarstwowy woal tajemnicy, jakim poowijała autorka ich biografię. A to byłoby zbrodnią niewybaczalną, bo właśnie w tej książce "czytelnicza przyjemność" (choć w obliczu tak bolesnej historii brzmi to nieco absurdalnie) ma swe fundamenty w odkrywaniu - wrażenie po wrażeniu, fakt po fakcie - jakie życiowe doświadczenia ukształtowały bohaterów, jakie rany zagoiły im się na sercu i duszy. Napiszę Wam tylko, że życie nie szczędziło im cierpień. Były siostrami, półsierotami, a kiedy umarła im matka trafiły do miejsca, przy którym piekło blednie. Były okrutnie krzywdzone, wyrządzano im ogromną niesprawiedliwość. W końcu uciekły i tak trafiły do sadu Talmadge'a. Świat, fatum i ich wewnętrzne głosy nie przestały się jednak o nie upominać, a spokój okazał się kruchy i krótkotrwały. Namiastka szczęścia szybko prysła niczym bańka mydlana i mimo, iż Talmadg'e robił, co mógł, by chronić obie dziewczyny - nie ma ucieczki przed sobą samym. Strach i żądza zemsty odnajdą człowieka wszędzie. 
   Cisza, człowiek, natura i zło. Tysiące, miliony emocji niewypowiedzianych. Taką książkę mogła napisać tylko osoba pełna empatii, gotowa analizować najdrobniejszy gest czy prześwietlać pod słońcem swojej wrażliwości wszystkie możliwe (i te niemożliwe też) konotacje wypowiedzianych przez swych bohaterów słów. Humanistka, w której centrum zainteresowań znajduje się jedynie i niepodzielnie Człowiek. Jak na debiut książka niezwykle dojrzała. Napisana niesamowicie sprawnie. Z pomysłem, klimatem. Czuć że pióro (no dobra, klawiatura, ale jeszcze udziela mi się XIX-wieczny klimat książki) jej słucha, a papier wchłania jej myśli, jak wysuszona ziemia deszcz. Lecz jeśli nie lubisz "babrania się" w cudzych emocjach czy czytania między słowami - długie, dogłębne i bardzo szczegółowe wędrówki autorki w zakamarki psychiki jej bohaterów mogą Cię po prostu nudzić. Cóż - nie wszystko jest dla wszystkich. Warto jednak przeczytać tę powieść dla akcji, bo choć książka nie trzyma w napięciu nie wiem jakim, a akcja toczy się dość wolno - to jednak można dzięki temu naprawdę zżyć się z jej bohaterami i zaangażować w ich losy. 
   Utwór czerpie z motywu arkadii - chata i sad Talmadge'a to istny raj na ziemi. Tam nic złego wydarzyć się nie może, tam jedyne cierpienie, jakie dotyka ludzi to transcendentne fatum, przeznaczenie, które spływa na nich odgórnie. Wszystkie tragedie dzieją się gdzieś indziej, poza. Dramaty rozgrywają się dwa kroki za posiadłością farmera - nigdy w niej. Jednak ten owocowy eden nie jest w stanie wyciszyć ech napływających doń z okrutnego świata. Ludzka natura i niespokojne, nieutulone dusze przepływających przezeń wędrowców każą im ten raj porzucić i szukać szczęścia najczęściej odnajdując coś zupełnie innego. W książce Coplin każda strona spowita jest dekadentyzmem - ale nie takim mrocznym, raczej tym wynikającym z pogodzeniem z porządkiem świata, z płynięciem z biegiem czasu z pełną świadomością końca. 
   "Kiedy człowiek się rodził, śmierć już na niego czekała, w tym samym pokoju. (...) Lepiej nauczy się rozpoznawać jej - śmierci - twarz od razu."*
   Powieść Coplin przywołuje na myśl stare i piękne, mądre, pełne odwiecznej walki dobra ze złem baśnie. Jest w niej bezwzględne okrucieństwo, ale jest też bezgraniczna, bezinteresowna miłość i dobroć. Sadownik Taldmadge to uosobienie wzoru człowieka poczciwego i dobrotliwego, który toczy bój z światem pozbawionym wszelkich skrupułów i zahamowań. Ta powieść wycisza, skłania do snucia refleksji o życiu i o tym, co w nim tak naprawdę się liczy; o szczęściu i o tym, jak łatwo się z nim rozminąć, ślepo do niego dążąc; do przemyślenia relacji człowieka z drugim człowiekiem. Do głaskania przemijania. Taka w sam raz na jesień. Polecam, mnie się podobała. 
*s. 32.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytac.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Black Publishibg, Wołowiec 2014.
Wydanie: I.
Ilość stron: 485

Tytuł oryginału: The Orchardist
Język oryginału: angielski
Przekład: Przemysław Bieliński
Moja ocena: 5/6.

czwartek, 30 października 2014

Stosik, czyli daj powąchać swoje książki

   Kocham wertować książki. Przewracać kartki, czuć palcami druk, wąchać, choć tego chyba Wam pisać nie muszę - skoro tu jesteście oznacza to na pewno, ze znacie te uczucia bardzo dobrze. Przewalanie książek, układanie, głaskanie ma niesamowitą moc poprawiania humoru i wprowadza mnie nieodmiennie w cudowny nastrój, dodaje energii, motywuje do działania - a gdy za oknem plucha, zimno i wiatr taka terapia jest niesamowicie pożądana. 
   I nieraz, gdy wstawiacie Wasze stosiki, to aż mnie skręca, że nie mogę tych książek podotykać, z każdej strony pooglądać, porozwalać Wam je trochę... Jeśli więc ktoś z Was czuje podobne pragnienia w stosunku do moich stosikowych cudeniek, to ja Was zapraszam, grzebcie sobie na zdrowie. Ja w tym czasie pogadam Wam o tych cudeńkach, a zapach świeczki - róże jakieś, taki zmysłowy zapach, ale też świeży, lekki - niech nas spowije i jesień odpędza. To komu kawkę? Herbatkę komu?

 
   Nigdy jeszcze nie spotkałam się z motywem sierocych pociągów w literaturze, kompletnie nie znam tej karty historii Stanów Zjednoczonych i muszę przyznać, że bardzo, ale to bardzo intryguje mnie ta książka z powodu tego właśnie historycznego tła. Lubię takie opowieści, które pozwalają nam cofnąć się w czasie, a jeśli ma to jeszcze formę wędrówki we wspomnieniach jakiegoś bohatera, to ja już totalnie przepadam. 


   Chyba każdy wie, co niezwykłego dzieje się w tej książce? Nie? To ja przypomnę może - ma ona więcej niż jednego tłumacza. Dużo więcej ma tych tłumaczy - 21 dokładnie. Ktoś może powiedzieć: "Phi, też mi atrakcja, jara się jakimiś detalikami". Jednak każdy, kto ma do czynienia z literaturą wie, jak wiele w powieści zależy od osoby, która dokonuje jej przekładu. Może to uczynić z lektury niebiańską ucztę, ale też może obiektywnie dobrą powieść pogrążyć. Dla mnie tłumacz to taka szara eminencja historii, które przychodzą do nas zza językowych granic. Jeśli natomiast chodzi o fabułę - garść filozofii, szczypta ewolucji. Będzie o etyce, moralności, ludzkiej równości, biologii, odkrywaniu nowych lądów, szukaniu Raju. Bardzo bogata treściowo to rzecz; jeśli będzie mi dane się intelektualnie wysilić, będę tym bardziej "kontentna". Okładka - bardzo klimatyczna i emanująca atmosferą, lecz muszę przyznać, że na początku mnie zniechęcała. No i wydawnictwo - "Wiatrowi od morza" ja po prostu ufam, kocham ich pasję, czuć, że oni darzą te swoje książkowe dzieci wielkimi uczuciami, dopieszczają - firma z duszą. 


   Po przeczytaniu "Jej wszystkich żyć" zostałam przez Atkison bardzo do jej twórczości przekonana. Kryminałów natomiast nie czytam. Byłam więc w kropce, czy ta książka to aby coś dla mnie. Postanowiłam spróbować. Jednak wiem, ze recenzje tej książki są skrajnie różne (tak, starałam się ich nie czytać, by nie psuć sobie odbioru, ale moja ciekawość zwyciężyła). I pamiętam, ze ktoś napisał, ze nie za wiele w tym kryminału, ale jako powieść się broni - i tego właśnie się trzymam :) 


   Kolejna perełka Wiatru od morza, tym razem autorstwa Crummey'a, którego "Dostatek" swego czasu zrobił furorę (a ja mam go jeszcze przed sobą <chwali się>). Uwielbiam w listopadowe wieczory przenosić się do mroźnych, zsypanych śniegiem krain, takich magicznych nieco - tu będzie Funlandia, więc duży plus. Będzie o miłości - ło matko, jak ja to zniosę?! - ale niebanalnie: żadnych róż, całusów małych -dużych. Uff. Będzie o tej miłości szukaniu wśród konfliktów, o poświęceniu - taki ciut funlandzki "Romeo i Julia", jak tak teraz na opis patrzę. I echa II wojny światowej ma być tu słychać, a takie motywy w powieściach zagranicznych autorów wzbudzają moją ciekawość. No zobaczymy, okładka obiecuje sporo. 


   Tę książkę właśnie skończyłam czytać i jestem pod jej wrażeniem ogromnym. Żeby tylko Wam tu za dużo nie zdradzić i recenzji zaraz nie napisać... Będzie o walce  - o prawa kobiet i walce z niewolnictwem. Wydarzenia będziemy poznawać zarówno z perspektywy czarnoskórej służącej, jak i jej białej pani. Biała pani - Sara Grimke - jest postacią autentyczną, a wiele wątków fabuły jest inspirowanych jej biografią, co dla mnie stanowi niesamowity smaczek tej powieści. Partie niewolnicy - Szelmy - są również bardzo przekonywujące, a do tego pełne magii. Akcja jest gęsta, język pełen misternych metafor, a wszystko okraszone opowieścią stylizowaną na afrykańskie podanie ludowe. Piękna powieść - macie pod ręką? To bierzcie i czytajcie. 


   "Wyznaję" nie czytałam, ale skoro wszyscy się tak nią zachwycają, to chyba powinnam się cieszyć, że wspaniała książka jeszcze przede mną. Natomiast o "Głosach" sporo czytałam, ale wciąż nie mam pojęcia o czym tak naprawdę są - wydawnictwo na szczęście było dość powściągliwe na okładce i chwała mu za to. Wiem, ze będzie coś o historii pewnej fotografii i wpływie błahostki na losy wielu ludzi. Ma być sentymentalny powrót do przeszłości, a ja lubię się w niej grzebać. Okładkowe zdjęcie bardzo mi przypomina klimatem takie, które moja prababcia trzymała w swoich szpargałach, a które bardzo pobudzały moją wyobraźnię, kiedy byłam dzieckiem. I to mi zostało do dzisiaj. Uwielbiam sekrety kryjące się pod kamiennymi twarzami postaci na czarno-białej kliszy. 


No i na koniec coś z półeczki Natusia - fenomenalna książka od Dwóch Sióstr. Taki przewodnik po Polsce dla dzieci - na wakacyjne wojaże jak znalazł - jest tu wiele praktycznych informacji, od lokalizacji miejsc wartych zwiedzenia po ceny biletów nawet. A po co Wam ona zimą? Żeby planować, Polską się zachwycić, odkryć miejsca oddalone od Was o 50 kilometrów, zawierające bardzo ciekawe zabytki czy muzea, o których istnieniu pojęcia zielonego dotąd nie mieliście. Można ją też czytać jak opowieść o naszym kraju, są tu plotki o wielu miastach, historyczne o nich ciekawostki, legendy... No warto tę książkę mieć i już. Nawet dla siebie, nie koniecznie dla dziecka. A ilustracje są super. 

1) Sieroce pociągi - Christina Baker Kline - Czarna Owca
2) Anglicy na pokładzie - Matthew Kneale - Wiatr od morza
3) Zagadki przeszłości - Kate Atkinson - Czarna Owca
4) Pobojowisko - Michael Crummey - Wiatr od morza
5) Czarne skrzydła - Sue Monk Kidd - Wydawnictwo Literackie
6) Głosy Pamano - Jaume Cabre - Marginesy
7) .PL. Przewodnik po Polsce dla dzieci - Andrzej Paulukiewicz - Dwie Siostry

poniedziałek, 20 października 2014

Biblioteczka Nateczka: Syberyjskie przygody Chmurki - Dorota Combrzyńska-Nogala, ilustracje: Maciej Szymanowicz



  Gdy tylko oczami pierwsze litery tej książeczki przebiegłam, wiedziałam już - łatwo nie będzie. To jedna z takich książek, z takich historii, kiedy dorosły, widząc w oczach dziecka zdziwienie mieszające się ze strachem, widząc groźbę majaczących łez, zaczyna się wstydzić za to, że ten świat jest właśnie tak okrutny, pełen cierpienia i bólu, tak po brzegi niesprawiedliwością wypchany. Że myśmy tak go urządzili. Ale jednocześnie byłam więcej niż pewna, że warto. Że warto w to brnąc, warto szukać odpowiedzi na te bardzo ciężkie pytania o kwestie fundamentalne. O życie, o wojnę, o stratę. Bo to jest opowieść o historii i o prawdzie. A przecież tego nie wolno przed dzieckiem ukrywać, nie wolno separować go od świata, bronic do niego dostępu złu, choćby nie wiem jak się chciało. Nie, synku, choć serce boli, chodź, powiem Ci jaki jest ten świat - i wtedy zrozumiesz, dlaczego właśnie taki piękny.
   Długo się zastanawiałam, czy nie za wcześnie; czy niespełna czterolatek zrozumie. I wiecie co? I doszłam do wniosku, że nie, nie zrozumie. Że jakim cudem, skoro nawet ja nie rozumiem. Czy ktokolwiek jest w stanie zrozumieć wojnę, przemoc, mord? Pastwienie się człowieka nad drugim człowiekiem? Zaczęłam więc po prostu czytać. Czytałam, oddawałam się historii, nieraz z ciekawością, czasem ze skrępowaniem i czekałam na pytania. Na razie nie wiele się pojawiło, ale oznacza to, że jest to powieść na lata - za każdym razem podczas jej lektury dziecko będzie miało okazję wzbogacić się o nową porcję wiedzy, zrozumieć nowe niuanse i zawiłości historii. Ale przede wszystkim otulić się w ciepły koc, sięgnąć po kubek z gorącą czekoladą stojący tuż przy kubku kawy mamy, wtulić się w nią i słuchać. Słuchać o innym dziecku, które takiego szczęścia nie miało. 
Wojny dorosłych, historie dzieci wydane nakładem Wydawnictwa Literatura to jedyna chyba taka seria powieści historycznych, a zarazem wspomnieniowych dla dzieci. Coś przewartościowego, przemądrego i jeszcze jak cudnie wydanego. Po lekturze "Chmurki" wiem, że na naszej półeczce musi, po prostu musi znaleźć się cały ten cykl, i że będzie to jedna bodajże z najlepszych, najbardziej do dziecka trafiających i zapadających w jego pamieć lekcji historii, jakie będzie mu dane kiedykolwiek otrzymać. Nie ma tu miliona suchych, niewiele mówiących nam dat - zamiast tego autentyczne wspomnienia kobiety, która spędziła pięć lat swojego życia na wygnaniu w mroźnej i bezlitosnej Syberii. Nie ma tu czerni i bieli typowych dla fotografii dokumentujących przeszłość - tu rządzi kolor, radość, piękno przyrody - bo takie było mimo wszystko jej dzieciństwo. I to chyba wywołuje jeszcze większy smutek, bo kiedy się wejdzie w druk, kiedy otuli się opowieścią, kontrast jest wręcz bolesny.
Chmurka, czyli Anna Szywakowska-Michalska, to postać autentyczna. Fabuła książki Doroty Combrzyńskiej-Nogala to zbeletryzowane wspomnienia tej pani. Czytając tę książkę czułam się tak, jak kiedy w dzieciństwie siadałam przy strzelającym ogniem piecu i międoląc w buzi chleb z cukrem, prosiłam prababcię: "Babciu, a poopowiadaj mi o wojnie". Tu również prym wiodą gawędy, wspomnienia, których czas nie zdołał zatrzeć. Pełne magii dzieciństwa wbrew wszystkiemu. Czuć autentyczność, czuć emocje, czuć radość i ból w tych zaklętych w druku słowach. Chmurka, a czasem jej ciotki i babcia, czy mama, z którymi znalazła się na wygnaniu w syberyjskim kołchozie opisują bardzo dokładnie okoliczności, w jakich się tam znalazły - jako, że dziadkowie Chmurki posiadali hutę szkła Niemen i zatrudniali w niej wielu pracowników, po przejęciu władzy przez komunistów obwołano ich wyzyskiwaczami i wrogami publicznymi, mężczyzn gdzieś "zniknięto", kobiety zaś skazano na 25 lat wygnania w głąb rosyjskiej tajgi. Dwutygodniowa podróż pociągiem w katastrofalnych warunkach, odebranie całej własności, ciągły głód, chłód i poczucie niesprawiedliwości, wszystko to przewija się mimochodem i umyka gdzieś w dal wobec opowieści o zabawach z przyjaciółmi i szczęśliwym, mimo wszystko, dzieciństwie. 
Czy można być szczęśliwym mając za zabawkę jedynie wypchanego trocinami misia i czarną lalkę oraz szklane jajo wielkanocne? Otóż, jak się okazuje, można być bardzo szczęśliwym. Bo lata spędzone na Syberii wspomina dorosła już Chmurka z taką nostalgią i sentymentem, jak się wspomina najpiękniejsze chwile w życiu. Kiedy ma się mało, człowiek uczy się doceniać. Nie pragnąc, ale cieszyć się. Z małych rzeczy się cieszyć uczy i doceniać moc przyjaźni. Niejednokrotnie włos mi się na głowie jeżył, kiedy czytałam o jadłospisie, jaki był tam standardem, a w którym potrawka z kota i surowe jaja wykradzione czajce jawiły się dzieciom jak nie wiem jakie rarytasy. Nieraz za głowę się łapałam czytając o zabawkach i zabawach, jakie dzieci Filipowów (rodziny, z którą dziewczynka i jej opiekunki dzieliły mieszkanie) i ona sama sobie wymyślały. Nie potrafię sobie wyobrazić, że moje dziecko jeździ na słynnych katkach zrobionych przez Iliję z deski i ... polanego wodą i uformowanego na kształt siedziska, krowiego łajna. Lecz może, gdybym tam wtedy była, sama bym się do nich przyłączyła, bo jak zapewnia Chmurka, zabawa była tak przednia i dzieci się w niej tak zapamiętały, że pochorowały się z wyziębienia na zapalenie płuc. Co zresztą wyleczono ziołami, bo żadne lekarstwa dostępne tam nie były.
   Katki to tylko jedna z zabaw, które czytelnika mogą zszokować, ale jednocześnie dobitnie dać do zrozumienia, jak ciężkie i nieprzyjazne to było miejsce i czasy. Innymi sposobami dostarczenia sobie przez dzieci rozrywki było inscenizowanie oblężenia Stalingradu za pomocą patyczków i słomek czy zabawa w śmierć babuszki, podczas której, wśród wszechobecnego lamentu, Chmurka osiągała stan pewnego rodzaju katharsis wobec nieszczęść, które stały się jej udziałem. W zabawach tych wyraziście pobrzmiewają echa czasu. Jakże to inne, niż obecne planszówki czy lego... Jakże naznaczone historią i obyczajowością, a mimo wszystko dające radość. To własnie magia dzieciństwa - cokolwiek by się nie działo, dzieci umieją być szczęśliwe. 

Wiele tu historii, liczne są przemilczenia i niedopowiedzenia, które wyłapie dorosły czytelnik, o które spyta starsze dziecko, a młodsze nie przywiąże do nich zbyt wielkiej wagi, ciekawe może katek, a może techniki łowienia rybek w gacie. Nieważne, nieistotne. Bo nie historia jest tu najważniejsza, jest tylko tłem. Tłem dla dzieciństwa. Co bardzo mi się podobało, to to, że wszystkie wydarzenia poznajemy tu z perspektywy kilkuletniej dziewczynki, której domem i źródłem wspomnień stała się Syberia. Obserwujemy proces jej asymilacji, naukę języka rosyjskiego, który był jej językiem naturalnym, często potem automatycznie wtrącającym się do polszczyzny, szczególnie w sytuacjach rozemocjonowania. To takie ciut inne spojrzenie na kwestię zsyłek. Nie, nikt nie stara się tu tej polityki komunistycznej zrehabilitować, a gdzieżby. Pokazuje natomiast, że tam dom twój, gdzie dzieciństwo twoje i uświadamia, jak bardzo kształtują nas najmłodsze lata naszego życia.
   Jeszcze o ilustracjach słów kilka. Piękne są, to widać. Dopracowane. Zabawne, a jednocześnie majestatyczne kiedy trzeba. Magiczne, ale też oddające cały nagi naturalizm, bez przesłodzenia, zupełnie tak samo, jak tekst, jak ta opowieść. Nie znałam dotąd kreski Macieja Szymanowicza, ale stwierdzić muszę, że bardzo mi się podoba. Niby to dziecinne, to malowania, ale widać tu groteskę. Twarze umieją oddać emocje, a oczy prawdę.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa

piątek, 10 października 2014

Biblioteczka Nateczka: "Pożyczalscy idą w świat" - Mary Norton

   Otwierając tę książkę, otwierasz drzwi do krainy dzieciństwa. Do czasu, kiedy śniło się na jawie, kiedy wierzyło się w wiele niemożliwych rzeczy. Do czasu, kiedy w piwnicy kryła się Buka, na strychu straszaki, a zgubione przedmioty nigdy nie znikały tak po prostu - zawsze zabierał je Pan Bałagan. Ja spędziłam dzieciństwo na wsi, więc w pakiecie miałam jeszcze Topielca w studni. I nie miejcie tu złych skojarzeń, bo o żadnych straszydłach pisać Wam nie będę  - wręcz przeciwnie. Opowiem Wam o książce tak przesympatycznej, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. To niesamowita podróż do krainy realizmu magicznego, gdzie świat realny i baśniowy przenikają się nawzajem, gdzie nie sposób odnaleźć granicę między tym, co rzeczywiste, a tym, co jest wytworem naszej wyobraźni i marzeń. Bo może taka granica, gdy jest się dzieckiem, nie istnieje? I właśnie takie opowieści pragnę czytać mojemu synkowi. Choć przyznaję - tym razem oszukiwałam - gdy Natan usnął, jeszcze długo, bardzo długo sama sobie tę książkę czytałam. 
   "Pożyczalscy idą w świat" to drugi z pięciu tomów serii o losach rodziny malutkich ludzików stworzonych przez Mary Norton. To już klasyka powieści dziecięcej, bo cały cykl powstał jakieś 60 lat temu, jednak c a nic nie trąci myszką, nic a nic nie przynudza i treści w tych książkach zawarte wcale się nie zdezaktualizowały - możecie mi wierzyć. Jedyne, co świadczy o tym, iż mamy do czynienia z wiekową literaturą jest język. I nie ma w tym nic złego - wręcz przeciwnie, czytanie takich śpiewnych fraz, zdań z lekką nutką egzaltacji, z dyskretnym zdrabnianiem (tu rączka się autorce zdrobni, tam nóżka) i pewnego rodzaju "świętego oburzenia" i "naiwniutkiego zdumienia" może być dla dzisiejszych czytelników nie lada wartościowym doświadczeniem. To taki język, jakim się kiedyś rozmawiało z dziećmi w dobrych domach - ciut nauczycielski, deko pobłażliwy...
   No dobra, kim są Pożyczalscy wiecie? Jeśli nie, to powiem Wam, że to malutkie ludki, które pomieszkują bokiem gdzieś pod podłogą w ludzkich domach. Przy czym, co ważne, muszą być to domy czyste, uporządkowane, gdzie wszystko ma swoje miejsce - łatwiej im wtedy wyruszać na "pożyczanie". Pożyczanie? Ano tak, bo przecież kradzieżą bym tego nie nazwała, krzywdy przecież nikomu nie uczyni brak jednej nakrętki od butelki, starej wystruganej kredki czy skarpetki nie do pary. Więc nie ma o co robić awantury. A, jeszcze okruszki - Pożyczalscy żywią się okruszkami właśnie, a chyba o brak okruszka żaden człowiek nie dba. 
   Mary Norton zaczarowuje codzienność, a świat przez nią wykreowany przyciąga nas do siebie swym ciepłem, życzliwością i niepowtarzalnością. Magia. Ja z wypiekami na twarzy odkrywałam malowane przede mną słowami przez autorkę mikroświaty. Taką rzeczywistość z zupełnie innej perspektywy, z punktu widzenia powiedzmy: myszy czy nie wiem, ptaków, wron na przykład. Bo Pożyczalscy są malutcy - mieszczą się w ludzkiej kieszeni, mogą mieszkać w bucie, sypiać pod skarpetką; kłosy zbóż miały dla nich wielkość porządnie wypchanych mąką worków, a rżysko pozostałe po żniwach jawiło się im niczym nieprzebyta dżungla. Zmuszeni byli toczyć boje z trzmielami, ślimakami i gawronami, jakby to były smoki. Zafascynowana byłam strasznie otoczeniem Arietty, Dominiki i Strączka (bo tak nazywają się główni bohaterowie powieści, czego wcześniej Wam nie napisałam); z wielką niecierpliwością wyczekiwałam kolejnych niuansów, jakie zafunduje mi Norton na płaszczyźnie ich przedmiotów codziennego użytku, takich mini-wynalazków, którymi będą się posługiwać. A te trzeba przecież wymyślić i stworzyć z tego, co dostępne w świecie ludzi. Trochę to przypomina tworzenie domku dla lalek, kombinowanie z czego by tu wannę zrobić, z czego łóżko, zlew czy czajniczek. Cudownie... 
   Super smaczkiem, który bardzo mnie rozbawiał podczas czytania są świetnie wykreowane charaktery małżeństwa Pożyczalskich i ich córki Arietty. Dominika to typowa staromodna gospodyni domowa, troszkę gderliwa, posłuszna mężowi, ale mająca też swoje zdanie i kiedy trzeba potrafiąca błysnąć intelektem. Strączek to wynalazca, zdobywca, erudyta i inteligent. Wciąż przy czymś majstruje, coś poprawia i ulepsza; jednocześnie to z jego ust padają tak wyszukane słowa, jak: aprowizacja czy kości zostały rzucone. No i Arietta. Młoda, zwariowana i zbuntowana, ale też posiadająca skłonność do snucia głębokich refleksji. To właśnie pod jej postacią autorka serwuje nam romantyczne przesłanie o umiłowaniu wolności: "Czy naprawdę, tak, jak wbijają mi stale do głowy rodzice, lepiej żyć pod podłogą w ciemności i nie mieć żadnych innych pragnień?" (s.82). Tak, Arietta kocha wolność, pragnie przygód, co staje się często motorem napędzającym akcję i przyczyną licznych tarapatów. Świetna jest ta mieszanka i sprawia, że czytanie upływa nam na wielu humorystycznych sytuacjach, spowodowanych ścieraniem się tych charakterów, czy może raczej charakterków. 
   Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o cudownych ilustracjach. Kto czyta mojego bloga wie, że wprost uwielbiam to, jak dla dzieci maluje, wróć!, czaruje Emilia Dziubak. Bo czary to są, panie. Zaiste czary. Przyznać się Wam do czegoś? Gdyby nie fakt, że to właśnie ta pani zilustrowała Pożyczalskich, zapewne po dziś dzień żyłabym w nieświadomości, że taki cykl w ogóle istnieje. Skoro więc ilustratorka "reklamuje" klasykę, przyciąga do niej czytelnika, to musi coś w tym być. 
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Dwie Siostry, Warszawa 2014.
Ilustracje: Emilia Dziubak
Przekład: Maria Wisłowska
Tytuł oryginału: The Borrowers Afield
Data powstania: 1955. 
Ilość stron: 304.
Moja ocena: 5/6