środa, 3 listopada 2010

"Dlaczego masz taką zgorzkniałą minę, chudy śpiewaku?"* - Kto zabił Palomina Molero? - Mario Vargas Llosa

   Kto zabił Palomina to właściwie wiadomo od początku, ale nie wiadomo do końca. Tak, tak, Llosa znów pogrywa sobie z czytelnikiem. Obiecuje kryminał, jest ofiara, są śledczy, jest nawet dochodzenie i w momencie, gdy sprawa wydaje się już rozwiązana, a jako przyczynę śmierci nieszczęsnego śpiewaka boler wskazują Silva i Lituma jego wielką acz niewłaściwie ukierunkowaną miłość, autor jedna sceną w barze burzy pewność czytelnika, sieje niepewność i wprowadza zamęt. Bo może faktycznie Palomino zginął z ręki rozjuszonego narzeczonego, a może powody były bardziej prozaiczne? Może, jak wieść gminna niesie, chodziło o wykryty przemyt? Może o przesyłanie tajemnic wojskowych do Ekwadoru? A może po prostu była to "pedalska sprawa"? Wybierz sobie czytelniku, Llosa pozwala. Ale najpierw poigraj z bohaterami, pograj z autorem, zasmakuj stylu i nasyć się atmosferą, skosztuj noblisty, bo warto...
   Już pierwsza scena powieści nie pozostawia złudzeń, że nie będzie słodko, gładko ani przyjemnie. Jest rok 1954, spokojny, upalny dzień w Peru zostaje zakłócony odnalezieniem przez pastuszka pasącego swe kózki nieopodal miasteczka Talara trupa młodego chłopaka w stanie godnym największego pożałowania:
   "Chłopak był jednocześnie powieszony i przybity do starego drzewa chleba świętojańskiego w pozycji tak absurdalnej, że przypominał bardziej stracha na wróble lub przerażoną kukłę, niż trupa. Przed albo po zabiciu rozerwano go na strzępy z bezgranicznym okrucieństwem: usta miał rozcięte, nozdrza rozerwane, skrzepy zaschniętej krwi, siniaki i rany na całym ciele, ślady po oparzeniach papierosami i jakby tego było mało, próbowano go wykastrować, ponieważ jego jądra zwisały prawie do połowy uda. Był bosy, nagi od pasa w dół, w postrzępionym podkoszulku. Młody brunet, szczupły i kościsty. W roju much, które krążyły wokół jego twarzy, błyszczały czarne, kędzierzawe włosy."**
Sprawę niemal natychmiast bierze w swe ręce duet miejscowych śledczych: porucznik Silva i jego towarzysz, pożal się Boże policjant, Lituma. Przesłuchują, tropią, dociekają. Kolejne rozmowy ujawniają przed nimi nowe szczegóły układające się w historię o romantycznej i tragicznie zakończonej miłości wbrew rozsądkowi, ludziom i obyczajom. Rozmawiają z matką zmarłego, ta mówi im o zwolnieniu syna z obowiązku wojskowego, który ten jednak podjął na ochotnika. Idąc tym tropem przesłuchują pułkownika Mindreau, który z miejsca staje się podejrzany odmawiając współpracy; jest też jego co najmniej dziwna córka, Alicja. Zadymy w miejscowej knajpie uzupełniają wiedzę Silvy i Litumy o pijackie zwierzenia porucznika Dufo, chłopaka córki Mindreau. Anonim prowadzi ich do drzwi dony Lupe w sąsiednim Amotape. Tam historia układa się w mogłoby się wydawać logiczną całość. Ale nie o rozwiązanie tu przecież chodzi, tu chodzi o rozwiązywanie.
   Swoich bohaterów Llosa dopieszcza, dopina na ostatni guzik, tworzy postaci wyraziste, niebanalne, przemyślane konstrukcyjnie pod każdym względem. I nie ma znaczenia czy są to główni bohaterowie, postaci drugoplanowe czy "statyści" który dostał się zaledwie epizodzik. Autor wszystkich wyposaża w przemyślany, nietuzinkowy charakter; wszystkim lepi niepowtarzalne fizjonomie. Już postać głównego bohatera, policjanta Litumy wyróżnia się na tle innych literackich kreacji. Lituma to bowiem osoba najmniej nadająca się do zawodu, który wykonuje i zdająca sobie z tego doskonale sprawę. Jest on raczej - jak określił to bardzo trafnie jego przyjaciel - "sentymentalnym zasrańcem". Litumie  bowiem myślenie logiczne przychodzi w wielkich bólach, jeśli w ogóle przychodzi. Same za to i zupełnie nieproszone zjawiają się w jego głowie romantyczne obrazy zmarłego Palomina i jego kochanki podczas miłosnych schadzek; zamiast parać się zbieraniem kolejnych dowodów, Lituma najspokojniej w świecie oddaje się urojeniom, kreuje w swej głowie niemal namacalne obrazy, czasem wprost słyszy rzewne bolero w wykonaniu denata. Lituma to humanista, byłby z niego niezły pisarz lub artysta, ale na litość!, nie policjant. 
   Istną wisienką na torcie powieści Llosy są projekcje Litumy-bardziej-romantyka-niż-policjanta. Jakże one mnie urzekły, przyprawiły o dreszczyk, rozsiały iście romantyczną aurę... Lituma patrzy na świat sercem, więcej od innych czuje, więcej widzi. Bo jak inaczej wyjaśnić jego wizje:
   "W oddali wciąż słychać było dźwięki gitary, a Litumie przyszła do głowy fantastyczna myśl, że tym, kto gra tam, w ciemnościach, nad brzegiem rzeki, patrząc w księżyc, jest chudzielec."***
   "Policjant obserwował dziewczynę i próbował dojrzeć przy jej boku Palomina Molero. Trzymali się za ręce, szeptali czułe słówka, patrząc sobie z upojeniem w oczy. Ona, mrugając rzęsami, szeptała mu do ucha: <<Zaśpiewaj mi coś ładnego, proszę>>."****
   Llosa oczywiście nie byłby Llosą, gdyby nie upchnął tu i ówdzie, a w zasadzie wszędzie, gdzie się da, właściwej sobie lubieżności. Swoiste erotyczne rozpasanie najwyraźniej widać w wątku zalotów porucznika Silvy do jego "słodkiej grubaski", sporo odeń starszej właścicielki knajpy, dony Adriany. "Do cholery, szaleję za grubą." - wyznawał Litumie, na jej widok oczy płonęły mu pożądaniem, podgląda ją kąpiącą się w jeziorze ze skały przez lornetkę czy nawet pokazuje jej swą męskość podczas oddawania moczu w mało romantycznej scenerii obory ze świniami. Ponadto autor przemyca inne zbereźności w  postaci niewinnych zdawać by się mogło szczegółów - podczas przesłuchań Litumę dobiegają bowiem ryki oślicy, którą "pieprzą" i są one tak donośne, iż ciekawskie dzieci biegną zobaczyć, jak osioł "w nią wchodzi", a wszystko to niby na marginesie, niby przypadkiem. Jednak nie dajmy się zwieść, to zamierzona lubieżność szczegółu, specyficzny erotyzm detalu, nadający całość smaczku, pod który chętnie podpisuje się autor. Światem Llosy kręci erotyka.
   Detale służą Llossie również do kreowania w powieści specyficznego nastroju koszmaru sennego - skarłowaciałe drzewa, wyglądające jak czarownice; rozdeptane raki zgrzytające pod stopami policjantów, rozgwiazda pokryta mrówkami, sęp rozdziobujący jaszczurkę; zewsząd spoziera na bohaterów nieunikniona i niema śmierć, w powietrzu unosi się ostrzeżenie a może zapowiedź czegoś mrocznego, strasznego. Nastrój ten wydobywa Llosa jeszcze bardziej zestawiając elementy diaboliczne z sielankowymi, bo tu pasą się kózki, tam pastuszek pogania owce czy osiołki... Wogóle cała sceneria Talara to krajobraz rodem z horroru: zajazd jest prymitywny i mizerny, zamiast podłogi ma klepisko, dach z blachy zgrzyta na wietrze a ściany pokoi pełne są szpar. Nie lepiej prezentuje się też wybrzeże czy miejscowe domy; wszystko spowija atmosfera melancholii, popadania w ruinę i nieuchronnej destrukcji. A nad tym smutnym pejzażem unosi się smród ryb.
   Na uwagę zasługują również u noblisty kreacje kobiet. Jak w "Pochwale macochy" powodem do dumy don Rigoberta był zad jego żony, tak tu porucznik Silva dostaje obłędu na punkcie "pysznej grubaski", "samicy", jego osobistej "królowej Talara" dony Adriany. Llosa oddaje w swych powieściach hołd atawistycznej kobiecie o bujnych, rubensowskich kształtach. Jakież to dalekie od współczesnych ideałów kobiecości... 
*s. 21.
**s. 7.
***s. 16. 
****s. 89.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Rebis, Poznań 1995.
Ilość stron: 142.
Przekład: Enrique Porcel Ortega.
Moja ocena: 5/6.
Wyzwanie: projekt Nobliści.