wtorek, 7 czerwca 2011

"(...) niewolnik, który tańczy, jest wolny, dopóki tańczy"* - "Podmorska wyspa" - Isabel Allende


   Jeżeli ktoś mnie zapyta, jak powinna być napisana dobra powieść bez wahania podsunę mu to dzieło chilijskiej pisarki. Czemu akurat to? Bo tylko to jak dotąd czytałam i już wiem, że zgrzeszyłam. Dobra to akurat w przypadku tej powieści określenie zupełnie nieadekwatne. "Podmorska wyspa" jest raczej wspaniała, znakomita, cudowna i wybitna. Biję ukłony w stronę autorki, bo czegoś tak świetnego dawno nie czytałam. Biorąc książkę do recenzji obawiałam się jej objętości. A co jeśli nie spodoba mi się i będę brnąć przez te ponad 500 stron w mękach? - myślałam... Ale zaryzykowałam i była to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mogłam zrobić. Teraz żałuję, że już skończyłam i rozglądam się za pozostałymi dziełami autorki, bo takie cuda chce się mieć na własność. Powiem tak: pani Allende, jest pani wielka!!! 
   "Podmorska wyspa" to opowieść o losach Zarite, zwanej Tete, niewolnicy jednego z potentatów trzciny cukrowej. Akcja powieści ma miejsce w 2 połowie XVIII wieku na Saint - Domingue i trwa aż po rok 1810 w Luizjanie. Są to czasy kolonialnych zawieruch, bogacenia się europejczyków na zamorskich plantacjach dzięki morderczej pracy niewolników, którzy w nieludzkich warunkach przywożeni są z Afryki. To czasy formowania się w górach oddziałów marronów, czyli zbiegłych niewolników pragnących pomścić swe krzywdy na białych, bezlitosnych panach, żądając zniesienia niewolnictwa. Zza oceanu natomiast docierają echa krwawej rewolucji francuskiej, kampanii napoleońskiej oraz ruchów abolicjonistycznych.
   Zarite, kiedy ją poznajemy jest jeszcze małą dziewczynką. Jednak jej uroda już zwraca na siebie uwagę i staje się jej przekleństwem. Valmorain, jej pan robi bowiem sobie z niej swoją nałożnicę. Całymi dniami jest ona zmuszona opiekować się chorą psychicznie panią, nocami natomiast traci swą godność w łożu jej męża. Jedyną radością Tete są dzieci - synek państwa, Maurice, którego chora matka nie umiała kochać staje się jej dzieckiem, wychowuje się u boku swej przyrodniej siostry, córki ojca z nieprawego łoża, pięknej i żywiołowej Rosette, z którą łączy go nadzwyczajna więź. Tete ma cechę zjednywania sobie dobrych ludzi - to właśnie dzięki tej umiejętności staje się protegowaną Tante Rose, zielarki i szamanki; to dzięki temu poznaje Gambo, swoją wielką, namiętną miłość. To dzięki nim nie załamała się i wierzyła, że mimo wszystko warto żyć. To dzięki nim umiała stawić czołu swojemu niewolniczemu losowi.
   Dużo miejsca poświęca Allende w swej powieści kwestii niewolnictwa i postrzegania tego zjawiska przez ówczesne społeczeństwo. W jednym z fragmentów powieści bohaterowie prowadzą wręcz dyskurs na ten temat. Zdaniem zwolennika zezwierzęcenia Afrykańczyków i poddania ich białym, Valmoraina, Murzyni są bardziej przystosowani do ciężkiej pracy, nie czują bólu i cierpienia, ograniczony umysł i brak im wyższych uczuć. Życie niewolnika było bezwartościowe, niewolnik był upadlany, nie znano litości dla kobiet w ciąży i dzieci. W świecie, gdzie karą za ucieczkę była amputacja kończyny a po zgnieceniu ręki w maszynie dostawało się chłostę za zakłócanie pracy, śmierć była luksusem. Tak opisuje autorka przewożenie niewolników do Ameryki (potem było już tylko gorzej):
   "Na początku byli tak stłoczeni, że nie mogli położyć się na ziemi, ale w miarę jak usuwano zwłoki, robiło się coraz więcej miejsca. (...) Płynęli, leżąc jeden przy drugim, jak drwa, na kilku piętrach z bali, z żelaznymi obręczami na szyi i w łańcuchach, jęcząc, wymiotując, srając, umierając, nie wiedząc, dokąd ich wiozą ani dlaczego ta ogromna tykwa się kołysze. Smród był taki, że docierał do świata zmarłych..."**
   Najbardziej chyba w powieści urzekł mnie jej magiczny posmak. Na jej kartach otwiera się przed czytelnikiem nadprzyrodzony świat wierzeń czarnoskórych bohaterów, który fascynuje i oczarowuje swą tajemniczością i egzotycznością. Są więc radosne murzyńskie orgie, które z czasem przekształcają się w obcowanie z istotami boskimi, są pakty z postaciami nie z tego świata. Główna bohaterka ma swoją Erzulie, swoje loa, które nie odstępuje jej na krok, i u którego szuka pomocy w krytycznych momentach swojego życia. Są tajemnicze znaki, enigmatyczne symbole, miejsca tabu. Paleni na stosach bojownicy o zniesienie niewolnictwa powracają przyoblekłszy zwierzęcą powłokę, by dalej wspierać swoich w tej nierównej walce. Sam tytuł jest już wymowny - podmorska wyspa, to nic innego jak miejsce wiecznego spoczynku czarnoskórych niewolników, gdzie nie są już poniżani ani smagani batem. 
   Równie pięknie i magicznie pisze Allende o miłości, o metafizycznej nici łączącej zakochanych. Śmierć ukochanej osoby oddalonej o wiele mil wywołuje namacalne skutki w rzeczywistości tej drugiej, dusze kochanków są sobie przeznaczone na długo przed ich narodzeniem, a brak ukochanej osoby rekompensuje przebywanie z nią w snach. To takie piękne i magiczne, eteryczne... 
   W powieści wszystko dopięte jest na ostatni guzik, dbałość o szczegół jest wprost zdumiewająca, miejsca akcji opisane są bardzo plastycznie, tło historyczne i społeczne odmalowane tak starannie, że niemal się czuje oddech haitańskiego tropikalnego klimatu, niemal uczestniczy w ciężkiej pracy na plantacjach, przechadza po kolonialnych posiadłościach... Słowem, "Podmorska wyspa" wciąga w każdym tego słowa znaczeniu.
   Allende snuje swą opowieść niespiesznie, ale każde słowo jest nośnikiem nowych treści. Brak tu waty słownej, brak przegadania. Autorka ma po prostu o czym opowiedzieć i czyni to w sposób mistrzowski - od powieści oderwać się nie sposób. Swobodnie porusza się po wszystkich płaszczyznach powieści - od jej historycznego tła i treści ideowych po świat wierzeń afrykańskich niewolników. 
   W zasadzie o "Podmorskiej wyspie" mogłabym bez końca. Mogłabym jeszcze napisać o mnogości świetnie skonstruowanych charakterologicznie bohaterów, z których każdy coś do powieści wnosi; mogłabym Was zaintrygować zaskakującym i niebanalnym zakończeniem, zasłużenie pochwalić wydawnictwo, które powieść wydało po prostu przepiękne. Najlepiej będzie jednak, jeśli sami się przekonacie jakie to cudeńko...
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA
*s. 265
**s. 144.

Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: MUZA, Warszawa 2011.
Ilość stron: 527.
Przekład: Joanna Ostrowska, Grzegorz Ostrowski
Moja ocena: 6/6