sobota, 24 marca 2012

Irytujące autora skłonności - "Aniołowie zniszczenia" - Keith Donohue

   Powieść nie jest zła. Tylko jej autor jest strasznie irytujący... Ma wyobraźnie, ma dar lekkiego pióra; brakuje mu tylko, hmm, jak by to określić... konsekwencji i zdecydowania. Posiada on za to w nadmiarze tendencji do "przekombinowywania", do nadmuchiwania swej twórczości niczym balonu, z którego w efekcie uchodzi powietrze, a cały potencjał ulatnia się wraz z nim. Skutek? Niedopracowane, marniutkie zakończenie, podporządkowane propagowanym w powieści treściom. Za to i jeszcze za niedociągnięcie pewnych wątków, które były po prostu świetne, pan Donohue podpadł mi najmocniej.
   Fabuła powieści jest dość pogmatwana - jej charakter doskonale oddaje porównanie do śladu, jaki pozostawia rzucenie kamienia na wodę - kompozycji wielu koncentrycznych okręgów skupionych wokół wspólnego środka, jakim w "Aniołach zniszczenia" jest ucieczka małoletniej Eriki z jej chłopakiem Wiley'em z rodzinnego domu. Sprawy nie ułatwiają też liczne retrospekcje i podejmowanie naprzemiennie danych wątków w kolejnych rozdziałach. Owszem, zabieg taki sprzyja stopniowaniu napięcia i rozbudzaniu ciekawości czytelnika, jednak u Donohue dzieje się to kosztem jasności przekazu. 
   Kolejną natrętną tendencją, jaką przejawia według mnie autor, to produkowanie bohaterów na potęgę, bez większej konieczności ich zaistnienia w powieściowej rzeczywistości. Są bo są, pojawiają się, raczą czytelnika i współbohaterów jakimiś mądrościami życiowymi, a potem rozmywają się w niewyjaśnionych okolicznościach. Szczególnie mam tu na myśli enigmatycznego człowieka w płaszczu i kapeluszu, śledzącego dziewczynkę, dla którego racji bytu w "Aniołach zniszczenia" nie widzę kompletnie. Albo inaczej - był on postacią bardzo udaną literacko, ale koniec końców autor o nim niestety zapomniał...
   Donohue napisał powieść uroczą, nawet momentami wzruszającą i, nie powiem, nie najgorzej grającą na emocjach czytelnika. Jednak chyba sypnęło mu się zbyt dużo cukru... Dodatkowo całość wydaje mi się mdła, bo główny wątek - wątek tajemniczego pojawienia się Norah - w świetle całej historii znacząco traci na ostrości. Moment kulminacyjny powieści dał mi nawet powody do twierdzenia, że autor wymyślił świetny motyw dziewczynki o transcendentnym i mistycznym statusie bytowym, a cała powieść "Aniołowie zniszczenia" jest tylko fabułą, w którą wątek ten, niczym w niedopasowaną sukienkę, ubrał. Coś mi się tam po prostu nie klei, coś odstaje... Nie znajduję uzasadnienia dla konieczności pojawienia się Norah w tej historii, bo i tak do przodu akcję popchnął kto inny. Gdyby nie obawa przed spoilerem, wyłożyłabym tu konkretniejsze argumenty na potwierdzenie mojej tezy, lecz nie mogę. 
   Czytając powieść nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż Donohue uwielbia "ornamenty" - tak chciałabym określić wszystkie wizje, surrealistyczne momenty historii, wszystkie majaki bohaterów, ich przerażające projekcje... I są to świetnie zrealizowane epizody, najwyższej jakości wstawki stanowiące dla powieści porządny zastrzyk jakościowy. Sprawiły mi one, jako czytelnikowi ogromną ucztę wyobraźni, ale cóż, skoro kilkadziesiąt stron później autor pali wszystkie możliwości, które one wniosły na panewce jednym zdaniem, jednym zwrotem akcji... Donohue jest zbyt zachowawczy w stosunku do swoich bohaterów, boi się, tak czuję, postawić przysłowiowej kropki nad i, boi się przeciąć linii ich życia. Zupełnie w moim odczuciu niepotrzebnie jednych wybiela, a innym zostawia boczne furtki... Trochę więcej radykalizmu i mielibyśmy bardziej przekonującą powieść.        
    Amerykański prozaik irytująco balansuje na granicy realizmu i mistyki, liżąc i liżąc tę kruchą powłoczkę, która je oddziela, ale nie mając w sobie na tyle zdecydowania, by ją przebić, i pozwolić obu światom funkcjonować równolegle. I aż sama miałam ochotę mu podać igłę, aż sama chciałam autora za tę granicę przepchnąć. Z jednej strony są młodzi, gniewni i zbuntowani Wiley i Erica, przemierzający kolejne stany USA, by wcielić się w szeregi Aniołów Zniszczenia (to akurat był najlepszy według mnie wątek tej powieści), a z drugiej... No właśnie. Aniołowie? Czy może zwykli ludzie? Zjawy i zmory czy tylko wyrzuty sumienia? Mnie odpowiedzi na te pytania nie usatysfakcjonowały. Donohue czyni aluzje, daje czytelnikowi wiele nadziei, prowokuje do odważnych domysłów, a kiedy przychodzi chwila prawdy, robi krok w tył.
   Powieść czytało mi się przyjemnie, pomijając te irytujące skłonności autora,o których wyżej pisałam. Jeśli jednak miałabym ją komuś polecić, to chyba wyłącznie młodzieży - przesłania, które zawarł w niej autor dojrzałemu czytelnikowi mogą wydać się zbyt uproszczone i utopijne.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
 
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Albatros, Warszawa 2011.
Wydanie: I.
Ilość stron: 448.
Przekład: Anna Dobrzańska.
Tytuł orginału: Angels of Destruction.
Język orginału: angielski.
Data powstania: 2009.
Moja ocena: 3/6