czwartek, 29 listopada 2012

"Krzykacz z Rwandy" - Warren FitzGerald

   "Krzykacz" to opowieść o bólu. Zarówno tym fizycznym, gwałtownym i rozdzierającym, jak i tym ukrytym głęboko w ludzkiej duszy i drążącym ją w ciszy, niczym robak. To opowieść o ludziach, którzy się z tym bólem zmagają i nie ważne, czy żyją w skażonym cywilizacją Londynie, czy są mieszkańcami rajskiej, dziewiczej Rwandy; cierpienie pod różnymi obliczami dotyka ich wszędzie. Historia ta brzmi milionem melodii ludzkich życiorysów, a spośród nich najgłośniej skandują swe losy trzydziestodziewięcioletni Anglik, Ashley Bolt oraz  dziesięcioletnia słodka i niewinna Rwandyjka - Clementine Habimana. Z ich poruszającego dwugłosu FitzGerald tka czytelnikowi niczym eteryczny woal opowieść o tlącej się nadziei i potrzebie szukania drugiego człowieka, który by ją na nowo rozpalił. 
   O ludobójstwie (używam tego terminu z pełną premedytacją) w Rwandzie przeczytałam całkiem sporo książek, jednak "Krzykacz" poraził mnie sposobem ujęcia tematu. Autor bowiem nie skupił się na samym konflikcie, nie ograniczył się do epatowania okrucieństwem (choć nie da się ukryć, że powieść zawiera wiele drastycznych scen); on posłużył się wydarzeniami 1994 roku dla zobrazowania panoramy zła, które jest udziałem ludzkości. Zestawił dwa pozornie kontrastujące ze sobą światy, uzupełniając w rzeczywistości i dopowiadając jednym drugi. 
   Rozpoczynając lekturę "Krzykacza" pierwszym, co rzuca się w oczy są skomponowane naprzemiennie rozdziały, w których funkcję narratora przejmują wymiennie Ashley i Clementine. Puzzle zupełnie nie chcą się układać; no bo o co niby może chodzić? Co niby ci ludzie mają ze sobą wspólnego i do czego potrzebne jest ich współistnienie w tej powieści? 
   Ashley Bolt to bowiem rodowity Anglik, nieodrodne  dziecko cywilizacji europejskiej chore na wszystkie możliwe spowodowane przez nią choroby. Prowadzi pozbawione sensu życie domorosłego nauczyciela muzyki, dorabiając sobie na boku szmuglowaniem narkotyków i lecząc wszelkie kompleksy, stresy dnia codziennego oraz zakorzenione w dzieciństwie traumy za pomocą zimnego ostrza kuchennego noża. Do grona jego przyjaciół zaliczają się między innymi tranwestytk/a Lola, tatuażysta i diler Jimmy oraz młodociany przestępca Levi; słowem, ludzie dający się określić wspólną etykietką życiowych wykolejeńców. Clementine natomiast, cóż, żyje w kochającej się rodzinie, bawi się z przyjaciółką Janette, przedrzeźnia brata Pio, uczęszcza do szkoły, a wieczorami wymusza na Tacie opowiadanie jej baśniowych historii podróżując na jego ramionach w drodze do cabaretu, gdzie ten pozwala jej się odprowadzić. Jak więc widać, trudno o większą rozbieżność w kreacji głównych bohaterów. Jednak jak w życiu, tak i w powieści FitzGeralda, wiele zbiegów okoliczności oraz zrządzeń ślepego losu nakładających się na siebie sprawi, że te dwa kontrastujące ze sobą światy połączą się, a każde z bohaterów odegra w życiu drugiego ważką rolę. 
   Nie ukrywam, że początkowo z większą ciekawością śledziłam losy Clementine i jej rodziny; rozdziały traktujące o życiu Bolta nieco mnie nudziły, a nawet irytowały. Ciężko było wręcz uwierzyć, że oba światy materializujące się w mojej wyobraźni wyrastają z fundamentów pióra tego samego autora. Bardzo zręcznie i sprawnie ukazuje FitzGerald mechanizm  rozprzestrzeniania się zażewia wydarzeń 1994 roku w Rwandzie. Ogranicza do minimum szastanie faktami, odrzuca wszelkie przejawy dydaktyzmu, pamiętając cały czas, by wszelkie potrzebne czytelnikowi informacje wpleść niepostrzeżenie w fabułę, czyniąc z nich pełne znaczeń tło - wstawanie w klasie członków poszczególnych plemion na wezwanie nauczyciela, rewelacje dotyczące krzewienia nienawiści międzyplemiennej płynące z radia, drukowanie w gazetach 10 przykazań Hutu; to wszystko wtapia się w codzienne życie Clementine tworząc naturalną genezę katastrofy. Jednak szczyt maestrii osiąga autor moim zdaniem później, sięgając po formę baśni dla opisania wydarzeń, których doświadczyła mała Rwandyjka, a dla których ciężko znaleźć odpowiednie słowa. Clementine opowiada baśń, obsadzając w rolach okrutnych morderców goblinów i smoki, a swych bliskich czyniąc pozytywnymi bohaterami dziecięcych opowieści, księżniczkami, rycerzami czy królami. Konsekwentnie i umiejętnie ukazuje dramat, który rozegrał się w tym pięknym afrykańskim kraju z perspektywy dziecka, które jednego dnia nie znało znaczenia słów Tutsi i Hutu, a kolejnego mogą one przesądzić o jej życiu lub śmierci, i nie wykracza przy tym poza jej możliwości percepcji i interpretacji faktów. 
   Warren FitzGerald roztacza przed czytelnikiem krwawą historię Rwandy, ale na tym nie poprzestaje. W swej powieści dobudowuje on, ja przynajmniej tak to odczytałam, okruszek metafizycznego sensu dla cierpień, które miały miejsce w tym małym afrykańskim państewku. W myśl przekonań, iż przelana krew wsiąkając w ziemię daje owoc, tragedia jaka dotknęła Clementine stała się punktem zwrotnym w życiu Ashley'a; dzięki niej doznaje swoistego katharsis. To pierwsza próba literackiego ukazania rwandyjskiej masakry w kontekście z jakim się zetknęła i, moim zdaniem, próba udana.     
   Jeśli miałabym coś książce zarzucić, to może zbytnią spektakularność końcowych scen, które czytało się niemal jak scenariusz do efekciarskiego, że tak to określę, filmu sensacyjnego. Ja oczekiwałam większego wyciszenia... Jednak ostatni akapit rekompensuje mi to z nadwyżką, pięknymi i mądrymi słowami, a brzmią one tak: 
   "Kilka tysięcy mil na wschód  kilka tysięcy mil na południe i jesteśmy nad Nyamata, chociaż z tej wysokości wszystko wygląda tak samo... zadrukowany podkoszulek owinięty wokół Ziemi jest tutaj tylko trochę bardziej czerwony niż brązowy, a kształty nie mają tak prostych krawędzi... czerwony, złoty i zielony, kolory Interahamwe.  Ale wkrótce ta koszula zostanie zerwana z pleców Rwandy. Paul Kagame i jego armia prowadzona przez Tutsi przejmują kraj. Mszczą się? Podkręcam muzykę zanim zobaczę rzeki, tym razem pełne ciał Hutu.  Oddalam się jeszcze bardziej, aż widzę zachwycające kształty kontynentów wyrzeźbione przez błękitne morze wokół nich, ale już bez krajów i granic stworzonych przez człowieka. "* 
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Mała Kurka
*s. 268 -269.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Mała Kurka, Piastów 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 271.
Przekład: Agnieszka Śmieja
Tytuł orginału: T
he Go - Away Bird
Język orginału: an
gielski
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 5/6