wtorek, 26 listopada 2013

Rodzina ze Wzgórz Strachu rodem - "Rodzina Casteel" - Virginia C. Andrews

   Schemat goni tu schemat, nie ma w tej książce nic nowego ani odkrywczego jeśli spojrzeć na nią z perspektywy choćby dwóch tomów cyklu o rodzinie Dollangangerów, które mi było dane przeczytać. Wartości literackie tej książki, nie oszukujmy się, również są znikome. Kto więc wyjaśni mi, jakim cudem ja, świadoma tego wszystkiego oderwać się od tej książki nie mogłam? Kto mi wyjaśni, jak to się stało, że nie dostrzegałam zmieniających się w szaleńczym tempie numerów stron, że nic nie było w stanie zakłócić mi jej lektury i wciąż wybiegałam łapczywie wzrokiem żądna wiedzy "Co dalej?!", a w końcu, jak to się stało, iż kiedy powieść się skończyła, siadłam tym faktem oszołomiona i spytałam "Jak to, to już?". Krytycy zapewne suchej nitki na "Rodzinie" by nie zostawili, ja sama świadoma jestem, że nazwać prozę tej autorki czymś więcej, niż czytadłem, byłoby przesadą; jednak uważam, iż miarą sukcesu pisarza jest ilość czytelników zatracających się w jego opowieściach. Ja się zatraciłam. 
   Trzeba Virginii Andrews oddać jedno - wie, co lubią czytelnicy. Tworząc swoje książki plącze życiorysy bohaterów lepiej niż wiąże węzły niejeden marynarz, niczym wytrawny muzyk na swym instrumencie gra na emocjach swoich czytelników, a napięcie buduje lepiej, niż domy stawia nie jeden budowlaniec. Owszem, nie jest artystką prozy, nie jest wirtuozem literatury, ale porządnym rzemieślnikiem, który to co robi, robi z pasją. Wielka z niej intrygantka, plącząca niczym cichy, przebiegły pająk sieć najzmyślniejszych intryg. Niczym wędkarz zarzuca na czytelnika przynętę, a ten, raz dający się złapać na haczyk jej nieprzewidywalnej opowieści przepływa uchwycony go całą historię, podczas gdy w miejsce jednych znaków zapytania pojawiają się kolejne, Nigdy kropki. I tak aż do... następnego tomu. 
   Tym razem Andrews nie prowadzi nas na salony, jak miało to miejsce w przypadku sagi Dollangangerów. Wręcz przeciwnie. Tym razem zabiera nas w odmęty biedy, do miejsca zapomnianego przez ludzi i Boga, na Wzgórza Strachu w Virginii Zachodniej. Tam mości nam nędzny barłóg w chacie przypominającej bardziej stajnię, niźli dom zamieszkany przez ludzi i każe przyglądać się scenom z życia trzypokoleniowej rodziny tytułowych Casteelów. Scenom tak przerażającym i bolesnym, że nieraz aż ciężko się o nich czyta - wszechobecnemu głodowi, chłodowi i niezrozumieniu. 
   W ogóle sama kreacja chaty, jest moim zdaniem jedną z mroczniejszych i ciekawszych kreacji domów w literaturze. Spowita atmosferą nadającą się idealnie na tło horroru, usytuowana w gotyckiej estetyce, to miejsce zdające się być przedsionkiem piekła. Tak wspomina swój dom rodzinny główna bohaterka powieści:
   "Pamiętam też, jak zimą ogołocone gałęzie wydawały jękliwe trzaski pod naporem lodowatych podmuchów, a uginające się konary chrobotały o dach chaty przypominającej szopę, kurczowo uczepionej zbocza pasma górskiego, przez mieszkańców Wirginii Zachodniej zwanego Wzgórzami Strachu. Wiatr na Wzgórzach Strachu wył i skowyczał, toteż okoliczni mieszkańcy mieli wystarczający powód, by z niepokojem wyglądać przez swoje małe, brudne okienka. Samo życie na górzystych stokach rodziło strach, zwłaszcza kiedy wiatrowi wtórowało przeciągłe wycie wilków i wrzaski rysi, a leśna zwierzyna włóczyła się wokół obejść. Często znikały małe domowe zwierzęta, a raz na mniej więcej dziesięć lat dziecko przepadało bez wieści."*
   Główną bohaterką powieści jest, jak to typowe dla twórczości Andrews, nastoletnia dziewczyna, Heaven Leigh Casteel, najstarsza z piątki rodzeństwa. Oprócz tego jest jeszcze Tom - jej przyrodni brat, młodszy jedynie kilka miesięcy, czujący z nią wyjątkowo silną więź, zakrawającą na nieco głębsze uczucie niż miłość braterska (schemat). Są mali, słabi, chorowici i wrażliwi, ale grający bardzo odległe skrzypce, Nasza Jane i Keith (niekiedy miałam wrażenie, że ich pojawienie się w powieści uzasadnia jedynie potrzeba autorki, by Heaven miała się kim opiekować. Zobaczymy, jak to wyjdzie w kolejnych częściach, w tej rola maluchów do tego się ograniczyła). No i wreszcie była Fanny, śliczna i frywolna, " środkowa" siostra, ze schematu się wykruszająca, a przez to jakaś płytka, jednowymiarowa. Dzielili oni nędzną chałupę ze schorowaną babcią, która chyba jako jedyna żywiła do dzieci jakiekolwiek ciepłe uczucia, oraz z dziadkiem, który był, ale jakoby go nie było, milczącym i opuszczającym szarą rzeczywistość na rzecz swej pasji - rzeźbienia. Rodziny dopełniała Sara, macocha Heaven, a matka pozostałej czwórki dzieci, stale wypatrująca oczy i kochająca miłością nieodwzajemnioną piekielnie ponoć przystojnego, lecz nieokrzesanego Luka Casteela. Sam Luke to postać diaboliczna (i nie jedyna taka, jak się w trakcie lektury przekonacie) tej powieści. Bardzo przekonywująco wykreowany pan życia i śmierci pozostałych członków rodziny, któremu wolno wszystko i który liczyć się z nikim nie musi. To na nim głównie zbierają się wypowiadane nieraz na głos złorzeczenia czytelnika, tak bardzo gorszy swym postępowaniem i oburza postawą. 
   Bardzo mało można napisać o fabule tej powieści by nie zahaczyć o spoiler. Ważkie wydarzenia ruszają galopem już na samym początku powieści i nie zatrzymują się ani na chwilę, przeistaczając się w ogromną lawinę zaskakujących zwrotów akcji. Bo wiele można zarzucić Andrews, ale na pewno nie brak wyobraźni czy przewidywalność. Już, już, myślisz czytelniku, że ją przejrzałeś, a tu bęc! - boczna furtka, nowa postać, eksplozja jakiegoś mało dotąd znaczącego epizodu lub ściana zamiast drzwi. 
   Powieść od strony "technicznej" bardzo przypomina pierwsze części sagi zapoczątkowanej "Kwiatami na poddaszu" - wręcz nie można się oprzeć wrażeniu, że autorka wygrzebała z jakichś szpargałów wzór na poczytną powieść i po prostu do niej podstawia nieco inne wydarzenia i zmienia imiona bohaterom. Akcja zawiązana zostaje bardzo szybko, punkt krytyczny powieści znajduje się na samym jej początku, a wszystko co dzieje się dalej sprowadza się do odseparowania bohaterów tak, by reflektor oświetlał tylko jednego z nich, stojącego pośród pustej sceny. Tu następuje analiza psychiki ów bohatera najczęściej połączona z jego przemianą. Na końcu akcja się ożywia, dodatkowo komplikuje po czym rozpoczyna się jakaś podróż predysponująca autorkę do napisania kolejnej części opowieści. Poza tym Andrews nie daje rady oprzeć się wielu swoim upodobaniom, jak chociażby narrator - bohater dziecięcy, najlepiej płci żeńskiej; wyeksponowanie relacji siostrzano-braterskich zakrawających na granice kazirodztwa, usilna potrzeba obsadzania w swych powieściach ról tylko osobami o ponadprzeciętnej urodzie, odpowiednich do podziwiania przez całą resztę bohaterów drugoplanowych. Przykłady te można mnożyć i przemnażać, a mimo to nie są one w stanie wpłynąć na odbiór powieści, bo tę czyta się po prostu świetnie.
   Virginia Andrews lubuje się w ukazywaniu życiowych dramatów swoich bohaterów. Tak samo w "Rodzinie Casteel" życie wali się rodzeństwu na głowy. Świat jej opowieści to miejsce wrogie i pełne rozczarować, żalu, bólu i cierpienia. Ludzie to istoty żądne krzywdy innych, która ma im w jakikolwiek sposób rekompensować męki, które stały się ich udziałem w przeszłości. Nad głowami jej bohaterów ciąży fatum, są dziedzicami  przegranego życia. Przeszłość i teraźniejszość bardzo się w prozie Andrews zacieśniają, a ta pierwsza determinuje drugą, generując ze skrzywdzonych dzieci okaleczonych psychicznie dorosłych umiejących jedynie krzywdzić innych. Receptą autorki na przetrwanie w świecie pełnym niesprawiedliwości jest dołączenie do rzeszy ludzi ją wyrządzających. Istoty uczciwe i niewinne nie mają tu racji bytu. Ostoję wartości moralnych i etycznych widzi autorka w dziecku, jednak w miarę jego dorastania zostają one wyparte przez kolejne przykre, a nawet drastyczne doświadczenia, tak, że w końcu nic z nich nie zostaje.
   Spotkałam się z twórczością Andrews po raz trzeci - i po raz trzeci wciągnęła mnie ona po uszy, wywołała burzę emocji, zaciekawiła do granic możliwości. Losy rodzeństwa Casteelów nie pozostawią żadnego czytelnika obojętnym. Tym dzieciom dzieje się niewyobrażalna krzywda, wyrządzana im dodatkowo ze strony najbliższych osób, które powinny je chronić i wspierać. Można zarzucać Andrews epatowanie okrucieństwem wobec dzieci, co zawsze jest chwytliwym materiałem działającym niczym lep na czytelnika, jednak w tej opowieści jest coś więcej, co powoduje, że naprawdę doskonale się ją czyta. To umiejętność autorki do szkicowania zaplątanych życiorysów, jej nieprzewidywalność, tendencja do utrzymywania odbiorcy w nieustannym napięciu i ciągłego go zaskakiwania. Ja niecierpliwie czekam na kolejny tom opowieści o losach Casteelów, a wam szczerze polecam tę część. 
*s. 5 (numeracja stron według ebooka)
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Wydanie: I.
Ilość stron: 544.
Przekład: Małgorzata Fabianowska.
Tytuł orginału: "Heaven"
Język orginału: angielski.
Moja ocena: 5/6.