środa, 19 września 2012

Zachwyca czy nie zachwyca? - Nawiedzony dom. Opowiadania zebrane - Virginia Woolf

   Ta recenzja jest bluźniercza. Nie zdziwię się jeśli za moment na mą głowę posypie się grad kamieni. Jednak chcąc być w zgodzie z własnym sumieniem orzec muszę: nie podobało mi się. Już dawno się tak nie wynudziłam, już dawno mnie żadna książka od siebie tak nie odtrącała. Nieraz zamiast śledzić fabułę, która gdzieś mi umykała po kilku pierwszych linijkach każdego opowiadania zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak, że zamiast "ochać" i "achać", bo przecież Woolf, bo klasa sama w sobie, ja zaczynam liczyć strony do końca. Brnęłam jednak dzielnie przez książkę, bo może jeszcze jedno opowiadanie i doznam olśnienia; jednak nic takiego nie nastąpiło... Doceniam warsztat autorki, jej zachłanność wobec życia i umiejętność obserwowania ludzi... Niestety, z odrobiną nieśmiałości, gdyż niecodziennie zdarza mi się krytykować klasyk, stwierdzić muszę, iż najwidoczniej nie to ładne, co ładne, lecz co się komu podoba.
   Na palcach jednej ręki niemalże zliczyć bym mogła opowiadania, które mnie zainteresowały. Marna to statystyka, jeśli w zbiorze "Nawiedzony dom" zawarto ich 47. Przyjrzyjmy się może pokrótce tym, które wyróżniają się na tle całości. "Dziennik pani Joan Martyn" to z pewnością opowiadanie szczególne. Autorka opowiada w nim o osobliwym znalezisku pewnej archeolożki, jakim był dziennik krewniaczki jej gospodarza. Twórczyni tego pamiętnika żyła i przelewała na papier swe emocje i spostrzeżenia w okolicach (bagatela!) 1480 roku. Woolf opowiada nam tu baśń z XV-wieczną Anglią w tle; całość czyta się jak średniowieczny epos rycerski, z zamkami i księżniczkami. Urokliwe. Kolejnym opowiadaniem, którego tytuł jest dla mnie znaczący, i nie muszę pobieżnie przeglądać tekstu, by przypomnieć sobie treść, jest "Niebieska zasłona" - Woolf puszcza tu samopas wodze swej wyobraźni ożywiając zwierzątka będące jedynie nadrukiem na tytułowej zasłonie. Na krótką chwilkę obdarowuje je życiem, nadaje im autonomię; tym samym odpowiadając na pytanie, które z pewnością nurtowało niektórych z nas w dzieciństwie, a mianowicie, co dzieje się z rzeczami/zabawkami, gdy śpimy. "Wdowa i papuga: historia prawdziwa" to również pocieszny utworek. Woolf serwuje nam pod tym tytułem opowieść stylizowaną nieco na przypowieść o biednej wdowie, która otrzymuje spadek po bracie i odtąd zmagać się musi z losem, który igra ze staruszką. Jak się jednak okazuje pozorna jego nieprzychylność w efekcie jest dla kobiety zbawienna, również dobroć staruszki odgrywa w finale znaczącą rolę. Zakończenie tego opowiadania było istną wisienką na torcie zajmującej całości. Ciekawe wydaje mi się opowiadanie "Dama w lustrze: refleksja" - jeśli już przebrniemy przez właściwe Woolf rozgadanie, czy przegadanie nawet, dotrzemy do ciekawej pointy rodem z Alicji po drugiej stronie lustra, tyle że ta "Alicja" jest nieco leciwsza, a jej kraina czarów spowita jest bardziej dekadencką atmosferą. Metafizyczny i wzbudzający wiele refleksji jest staw z opowiadania "Czym fascynuje staw", w którym wyobraźnia Angielki pobudza do życia mgliste wspomnienia odwiedzających go ludzi i ich egzystencjalnych trosk na przestrzeni wieków, to swoista elegia za minionym, a jednocześnie pean ku czci istnienia utrzymany w nieco balladowej konwencji. Interesujące były również opowiadania oparte na zabiegu tragedii pozorów, w których w trakcie odkrywała się przed czytelnikiem zgoła inna, niż mogłoby się zdawać, prawda - "Trzy obrazy" oraz "Spadek". Wspomnę jeszcze o opowiadaniu może nie tyle dobrym i satysfakcjonującym, co przyjemnym w odbiorze, a mianowicie "Kundelka Gipsy" - tu przejednała mnie niebywała osobowość zwierzęcej bohaterki, odmienna od całej reszty utworów tematyka oraz zgrabne i symboliczne zakończenie. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o ranking opowiadań, które są ciekawe, inne, a przynajmniej "mogą być". Cała reszta jest według mnie nudna, jednolita i zlewa się ze sobą jak rozgotowany ryż.
   Woolf w centrum swoich zainteresowań literackich stawia człowieka i wszystko, co z nim związane. Rozbiera ludzką naturę na czynniki pierwsze, prześwietla człowieczą psychikę, ogląda ją pod mikroskopem swej wnikliwej analizy. Nic jednak odkrywczego w niej nie zauważa, bo jaki człowiek jest, każdy widzi. Czasem udaje jej się błysnąć jakimś odkrywczym wnioskiem czy zaskoczyć czytelnika trafną myślą; zdarza się to jednak tak rzadko i jest tak niezwykle ulotne, że nie daje satysfakcji z obcowania z prozą angielki; umyka nam zanim zagłębimy się w kolejną opowieść. 
   Autorka piętnuje ludzkie przywary, obnaża niedoskonałości, traktuje swój tekst niczym kanon moralności, do którego przykłada ludzi wszelkich stanów, zawodów i poglądów, niemal się ciesząc, gdy coś odstaje, bo ma wtedy pole do rozważań. A może ciesząc się również na fakt, że nie ona jedna jest w wiktoriańskim rozumieniu ówczesnej, purytańskiej wręcz etyki, przeżarta zepsuciem? Wszak nie trzeba dużo szukać, by odnaleźć różne niuanse w jej biografii, które nie świadczą zbyt pozytywnie o jej własnej osobowości - życie w cieniu choroby psychicznej, echa molestowania seksualnego w dzieciństwie i podejrzenie skłonności homoseksualnych to chyba nader wystarczający bagaż życiowego niedopasowania, by stać się siewcą skandalu... A ona nam tu pisze o herbatkach, szpilkach i broszkach... I jeszcze dodaje, iż "(...)  literatura jest zapisem naszego niezadowolenia."* Cóż za powściągliwość, co za umiejętności kamuflowania tego, co w jej duszy gra, cóż za nieszczerość... Kłamiesz, oj kłamiesz Virginio! Ja tego nie kupiłam.
   Dodatkowo całość podzielona jest na cztery części wyznaczające czas powstania danych opowiadań (opowiadania wczesne, lata 1917-1921, 1922-1925 oraz lata 1926-1941), co dla mnie nie było w zasadzie wyznacznikiem niczego, nie zaobserwowałam bowiem jakichkolwiek zmian w warsztacie pisarki, czy w zakresie poruszanej przez nią tematyki. Monotonia, monotonia i jeszcze raz monotonia. Długie opisy, jeszcze dłuższe przemyślenia, skomplikowane aż do granic nieczytelności metafory - tak jest na początku zbioru, tak samo jest na jego końcu. Brak tu jakiegokolwiek progresu, próżno szukać innowacji. Swoisty, przyciężkawy styl autorki przetacza się niczym walec po treści jej utworów miażdżąc ich sensy, ucinając im skrzydła i mącąc odbiór. 
   Na domiar złego atmosfera u Woolf jest gęsta od egzaltacji, a całość trąci stęchlizną poglądów, jest sztywna niczym zasznurowany gorset i przesycona zaduchem prababcinej szafy. Tułamy się więc między kolejnymi salonowymi nasiadówkami, proszonymi obiadami i niedzielnymi popołudniowymi herbatkami, co byłoby znośne, gdyby autorka nie kazała nam wałkować tego do znudzenia, zmieniając tylko nieco temat i odrobinę inaczej szkicując detale bohaterów. Irytująca była również maniera językowa autorki przejawiająca się w nadużywaniu pewnych zwrotów i utartych powiedzonek oraz niemożebny jazgot narracyjny, liczne myślowe przeskoki, miotanie się między tematami i wplatanie dygresji, co zaiste jest kobiece, ale mnie tylko dezorientowało.
    Woolf pisze o życiu, filtruje ludzkie postawy wobec istnienia, w jej prozie daje się usłyszeć echa ówczesnej sytuacji politycznej - I wojna światowa, czasy międzywojenne. Doskonale zdaje ona sobie sprawę, z niemożności konfrontacji wielu ludzi z obiektywną prawdą, sama jak się wydaje również miała z tym niemały problem; widzi maski i pozory, jakie przybiera ludzkość. Życie stanowiło dla tej zagadkowej osobowości trudny orzech do zgryzienia, i mimo sporego doświadczenia, wiele było przed nią jeszcze nieodkrytego. A pisze o tym tak:
  Bo jeśli życie da się w ogóle do czegoś porównać, to chyba tylko do pędu przez tunel metra z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, skąd na drugim końcu wypada się bez jednej szpilki we włosach! Ląduje się nago u stóp Boga! Koziołkuje się po asfodelowych łąkach, jak te paczki w szarym papierze po zsuwni na poczcie. Włosy rozwiane, jak ogon wyścigowego konia. Tak, to chyba oddaje raptowność życia, te nieustanne utraty i wytchnienia; a wszystko takie przypadkowe, takie nagłe...**
Tak. Czego by się nie powiedziało o twórczości Woolf, nie można odmówić Virginii wielkiej pokory, jaką przejawia wobec swego istnienia i wszelkich z nim związanych spraw.W jej prozie często spotykamy wątki świadczące o przekonaniu o znikomości człowieka we wszechświecie. Mnie osobiście ułamki prozy tej pani zawarta w zbiorze "Nawiedzony dom" nie przekonały do jej twórczości, jednak w konfrontacji z jej biografią sprawiły, że zainteresowała mnie ona jako osoba. Osoba, która mimo swoistej etykiety, jaką narzucała na nią jej epoka, potrafiła zachować do wszystkiego dystans, a nawet pewną dozę humoru. I choć nie mogę się z nią zgodzić, iż (...) umarli piszą świetnie(...) ***, to sama Virginia wyciąga do mnie pojednawczo rękę z kolejnego cytatu, z tego samego bodajże opowiadania, i: "(...) przyznaję, że we współczesnym pisarstwie jest niewiele zachwycających rzeczy. - W tej sprawie zgadzam się absolutnie. **** Cóż, nic dodać, nic ująć.


 Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
 
*s. 145.
**s. 119.  
***s.146.
****s. 142.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 462.
Przekład: Magda Heydel
Tytuł orginału: A Hannted House. The Complete Shorter Fiction.
Język orginału: angielski. 
Data powstania: 1917-1941
Moja ocena: 2/6.