wtorek, 4 grudnia 2012

"Wiadomość od nieznanej chińskiej matki" - Xinran

   Ta książka złamała mi serce, podeptała światopogląd i wycisnęła łzy. A ja nie płaczę, ani na filmach, ani przy książkach. Niemiłosiernie wytargała tę wewnętrzną strunę mojej duszy z napisem "macierzyństwo", bo jako matka  pewne kwestie w niej zawarte odbierałam ze zdwojoną przynajmniej siłą. To świadectwo osoby, a właściwie osób, bo Xinran, jej autorka, mówi głosami wielu kobiet, które żyją w państwie, gdzie prawo w połączeniu z tradycją wydają wyroki śmierci na miliardy nowo narodzonych istnień. Chore prawo i tradycja ciemnogrodu, zamierzałam napisać; jednak po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że z takim podejściem nie odkryję przed Wami nawet zarysu przekazu płynącego z "Wiadomości...". Bo ideą Xinran nie jest negować, a akceptować i ułatwiać chińskim matkom ocalenie życia ich dzieci, nawet za cenę ich porzucenia; jej ideą nie jest ukazywać absurdalność i okrucieństwo chińskich władz i rodzin, ona obiera sobie za zadanie wykrzesanie iskry miłości nawet z najbardziej opornych i pozornie pozbawionych jej kamieni...  
   Chiny to państwo cierpiące, bo tak to trzeba nazwać, na nadmierny przyrost demograficzny. Zamieszkuje je ponad 1,3 miliarda ludzi, co daje niemal 20% całej ziemskiej populacji. Na kilometrze kwadratowym tłoczy się tam około 140 osób; nie sposób więc nie przyznać, iż jest to problem bez dwóch zdań palący. Aby zapobiec dalszemu utrzymywaniu się tej tendencji w latach 70. XX wieku wprowadzono w Chinach politykę jednego dziecka, którą surowo się egzekwuje po dziś dzień (na pary wyłamujące się z tych zasad nakłada się sankcje finansowe, stosuje zwolnienia z pracy, gdzie na odchodne dostają "wilczy bilet", są izolowane od społeczeństwa). Prawo to kłóci się jednak z tradycją ludową nakazującą posiadanie potomka płci męskiej, który podtrzymywałby ogień na ołtarzu pamięci przodków. Chcąc więc pozostać w zgodzie z prawem i tradycją chińskie rodziny znalazły makabryczne rozwiązanie - "sprzątanie dziewczynek".
   Topienie w wiadrze pomyj, płacenie akuszerce, by rozwiązała dyskretnie palący a wstydliwy problem danej rodziny czy w końcu porzucanie dziecka na środku ulicy lub na dworcu kolejowym na pastwę losu - jeśli chodzi o sposób pozbycia się niechcianego potomka płci żeńskiej wyobraźnia ludzka nie zna granic, tak samo, jak obce jej są jakiekolwiek hamulce moralne. "Wiadomość..." nie powstała jednak po to, by epatować okrucieństwem i przemocą, ona ma za zadanie naświetlić rzeczywistość, ukazać pełnię tego dramatu, poprzez naszkicowanie jego najdrobniejszych elementów składowych, a są nimi choćby sytuacje w sierocińcach, gdzie panuje przysłowiowy bród, smród i ubóstwo; szalejąca machina adopcji za pieniądze, szykana rodzin wobec kobiet nie mogących dać im męskiego potomka, zakaz udzielania pomocy medycznej rodzinom nie posiadającym pozwolenia na dziecko, i wiele, wiele innych przytłaczających obyczajów i praw. Czytając książkę przeżywa się masę skrajnych emocji, od niedowierzania i oburzenia, że niemal każdy Chińczyk ma na rękach krew niemowlęcia, poprzez próby postawienia się w sytuacji tamtejszych kobiet, aż po odrobinę zrozumienia i współczucia. Na odnalezienie w sobie tych ostatnich wpływ ma również obszerny aneks książki, w którym autorka zamieściła listy od matek adopcyjnych  przepisy chińskiego prawa adopcyjnego oraz notę o samobójstwach Chinek. Tak obszerna dokumentacja wiele wnosi do opowieści, dodaje jej wielowymiarowości i dużej dozy obiektywizmu. 
   Książka Xinran to rzecz przez którą brnie się ze zdziwieniem, przerażeniem i bólem. Uczucia te potęguje autentyczność opisywanych przez autorkę historii, fakt naoczności, bo Xinran pisze o tym, co sama widziała, co zostało jej opowiedziane bądź co stało się jej udziałem. Dziesięć historii opowiedzianych przez chińską dziennikarkę, to tylko kropla w morzu życiorysów matek naznaczonych nieukojonym bólem i wieczną tęsknotą; to tylko kropla w morzu nieustających pytań, na które nigdy nie dostaną odpowiedzi ich córki; jeśli miały szczęście przeżyć, rzecz jasna. Wyłaniają się z nich przeróżne oblicza tej samej tragedii,  zupełnie niepojętej dla ludzi przynależących do innych kręgów kulturowych, ciężkich do zaakceptowania również dla samej autorki, która osobiście podejmuje nierówną walkę z systemem o adoptowane dziecko. Wie więc o czym pisze, zna te uczucia.
   Tym bardziej więc na uwagę i podziw zasługuje według mnie profesjonalizm autorki, która w wielu sytuacjach, w których nie sposób nie stracić głowy, starała się zachować postawę dziennikarskiego obiektywizmu. Dzięki temu możemy bez ogromnej dozy uprzedzeń i wielkiej dawki potępienia poznać stanowisko drugiej strony - matek, które oddawały bądź godziły się na uśmiercenie ich córeczek; całych rodzin, w których zabicie dziewczynki było zjawiskiem tak powszechnym i akceptowalnym, jak nie przymierzając, wyniesienie śmieci. 
   Ta książka to przerażający dokument, w którym zarejstrowano co dzieje się z ludźmi, żyjącymi w wiecznym konflikcie z państwem, tradycją, społeczeństwem i sobą samym. To namacalny dowód na szkodliwość kulejącego systemu wartości i przedkładania dobra państwa nad dobro jednostki, niewystarczającej edukacji oraz skostniałych norm i braku dialogu. Ale to też świadectwo siły uczuć macierzyńskich, których wszystko to razem wzięte nie zdoła przyćmić. Smutna, ale i piękna...
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki

Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Świat Książki, Warszawa 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 270.
Przekład: Joanna Hryniewska.
Tytuł orginału: Message From An Unknown Chinese Mother. 
Język orginału: przekład z angielskiego.
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 5/6.

czwartek, 29 listopada 2012

"Krzykacz z Rwandy" - Warren FitzGerald

   "Krzykacz" to opowieść o bólu. Zarówno tym fizycznym, gwałtownym i rozdzierającym, jak i tym ukrytym głęboko w ludzkiej duszy i drążącym ją w ciszy, niczym robak. To opowieść o ludziach, którzy się z tym bólem zmagają i nie ważne, czy żyją w skażonym cywilizacją Londynie, czy są mieszkańcami rajskiej, dziewiczej Rwandy; cierpienie pod różnymi obliczami dotyka ich wszędzie. Historia ta brzmi milionem melodii ludzkich życiorysów, a spośród nich najgłośniej skandują swe losy trzydziestodziewięcioletni Anglik, Ashley Bolt oraz  dziesięcioletnia słodka i niewinna Rwandyjka - Clementine Habimana. Z ich poruszającego dwugłosu FitzGerald tka czytelnikowi niczym eteryczny woal opowieść o tlącej się nadziei i potrzebie szukania drugiego człowieka, który by ją na nowo rozpalił. 
   O ludobójstwie (używam tego terminu z pełną premedytacją) w Rwandzie przeczytałam całkiem sporo książek, jednak "Krzykacz" poraził mnie sposobem ujęcia tematu. Autor bowiem nie skupił się na samym konflikcie, nie ograniczył się do epatowania okrucieństwem (choć nie da się ukryć, że powieść zawiera wiele drastycznych scen); on posłużył się wydarzeniami 1994 roku dla zobrazowania panoramy zła, które jest udziałem ludzkości. Zestawił dwa pozornie kontrastujące ze sobą światy, uzupełniając w rzeczywistości i dopowiadając jednym drugi. 
   Rozpoczynając lekturę "Krzykacza" pierwszym, co rzuca się w oczy są skomponowane naprzemiennie rozdziały, w których funkcję narratora przejmują wymiennie Ashley i Clementine. Puzzle zupełnie nie chcą się układać; no bo o co niby może chodzić? Co niby ci ludzie mają ze sobą wspólnego i do czego potrzebne jest ich współistnienie w tej powieści? 
   Ashley Bolt to bowiem rodowity Anglik, nieodrodne  dziecko cywilizacji europejskiej chore na wszystkie możliwe spowodowane przez nią choroby. Prowadzi pozbawione sensu życie domorosłego nauczyciela muzyki, dorabiając sobie na boku szmuglowaniem narkotyków i lecząc wszelkie kompleksy, stresy dnia codziennego oraz zakorzenione w dzieciństwie traumy za pomocą zimnego ostrza kuchennego noża. Do grona jego przyjaciół zaliczają się między innymi tranwestytk/a Lola, tatuażysta i diler Jimmy oraz młodociany przestępca Levi; słowem, ludzie dający się określić wspólną etykietką życiowych wykolejeńców. Clementine natomiast, cóż, żyje w kochającej się rodzinie, bawi się z przyjaciółką Janette, przedrzeźnia brata Pio, uczęszcza do szkoły, a wieczorami wymusza na Tacie opowiadanie jej baśniowych historii podróżując na jego ramionach w drodze do cabaretu, gdzie ten pozwala jej się odprowadzić. Jak więc widać, trudno o większą rozbieżność w kreacji głównych bohaterów. Jednak jak w życiu, tak i w powieści FitzGeralda, wiele zbiegów okoliczności oraz zrządzeń ślepego losu nakładających się na siebie sprawi, że te dwa kontrastujące ze sobą światy połączą się, a każde z bohaterów odegra w życiu drugiego ważką rolę. 
   Nie ukrywam, że początkowo z większą ciekawością śledziłam losy Clementine i jej rodziny; rozdziały traktujące o życiu Bolta nieco mnie nudziły, a nawet irytowały. Ciężko było wręcz uwierzyć, że oba światy materializujące się w mojej wyobraźni wyrastają z fundamentów pióra tego samego autora. Bardzo zręcznie i sprawnie ukazuje FitzGerald mechanizm  rozprzestrzeniania się zażewia wydarzeń 1994 roku w Rwandzie. Ogranicza do minimum szastanie faktami, odrzuca wszelkie przejawy dydaktyzmu, pamiętając cały czas, by wszelkie potrzebne czytelnikowi informacje wpleść niepostrzeżenie w fabułę, czyniąc z nich pełne znaczeń tło - wstawanie w klasie członków poszczególnych plemion na wezwanie nauczyciela, rewelacje dotyczące krzewienia nienawiści międzyplemiennej płynące z radia, drukowanie w gazetach 10 przykazań Hutu; to wszystko wtapia się w codzienne życie Clementine tworząc naturalną genezę katastrofy. Jednak szczyt maestrii osiąga autor moim zdaniem później, sięgając po formę baśni dla opisania wydarzeń, których doświadczyła mała Rwandyjka, a dla których ciężko znaleźć odpowiednie słowa. Clementine opowiada baśń, obsadzając w rolach okrutnych morderców goblinów i smoki, a swych bliskich czyniąc pozytywnymi bohaterami dziecięcych opowieści, księżniczkami, rycerzami czy królami. Konsekwentnie i umiejętnie ukazuje dramat, który rozegrał się w tym pięknym afrykańskim kraju z perspektywy dziecka, które jednego dnia nie znało znaczenia słów Tutsi i Hutu, a kolejnego mogą one przesądzić o jej życiu lub śmierci, i nie wykracza przy tym poza jej możliwości percepcji i interpretacji faktów. 
   Warren FitzGerald roztacza przed czytelnikiem krwawą historię Rwandy, ale na tym nie poprzestaje. W swej powieści dobudowuje on, ja przynajmniej tak to odczytałam, okruszek metafizycznego sensu dla cierpień, które miały miejsce w tym małym afrykańskim państewku. W myśl przekonań, iż przelana krew wsiąkając w ziemię daje owoc, tragedia jaka dotknęła Clementine stała się punktem zwrotnym w życiu Ashley'a; dzięki niej doznaje swoistego katharsis. To pierwsza próba literackiego ukazania rwandyjskiej masakry w kontekście z jakim się zetknęła i, moim zdaniem, próba udana.     
   Jeśli miałabym coś książce zarzucić, to może zbytnią spektakularność końcowych scen, które czytało się niemal jak scenariusz do efekciarskiego, że tak to określę, filmu sensacyjnego. Ja oczekiwałam większego wyciszenia... Jednak ostatni akapit rekompensuje mi to z nadwyżką, pięknymi i mądrymi słowami, a brzmią one tak: 
   "Kilka tysięcy mil na wschód  kilka tysięcy mil na południe i jesteśmy nad Nyamata, chociaż z tej wysokości wszystko wygląda tak samo... zadrukowany podkoszulek owinięty wokół Ziemi jest tutaj tylko trochę bardziej czerwony niż brązowy, a kształty nie mają tak prostych krawędzi... czerwony, złoty i zielony, kolory Interahamwe.  Ale wkrótce ta koszula zostanie zerwana z pleców Rwandy. Paul Kagame i jego armia prowadzona przez Tutsi przejmują kraj. Mszczą się? Podkręcam muzykę zanim zobaczę rzeki, tym razem pełne ciał Hutu.  Oddalam się jeszcze bardziej, aż widzę zachwycające kształty kontynentów wyrzeźbione przez błękitne morze wokół nich, ale już bez krajów i granic stworzonych przez człowieka. "* 
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Mała Kurka
*s. 268 -269.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Mała Kurka, Piastów 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 271.
Przekład: Agnieszka Śmieja
Tytuł orginału: T
he Go - Away Bird
Język orginału: an
gielski
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 5/6

wtorek, 20 listopada 2012

Wojenna przysięga - "Przysięga Gertrudy" - Ram Oren

   Jakkolwiek wiele książek traktujących o II wojnie światowej już powstało, jakkolwiek wiele bym ich przeczytała, wciąż trafiam na kolejne odkrywające nieznane mi dotąd oblicza czasu apokalipsy. Wyłaniają się one z wydawniczego niebytu niczym feniksy z popiołów wspomnień i niosą ze sobą takie obrazy tego konfliktu, jakimi widziały je oczy bohaterów. Dla nas, dzieci pokoju i szerzącego się kosmopolityzmu, to tylko kolejne świadectwa wzburzonej historii. Szokują, przerażają,  zadziwiają, może coś czasem komuś uświadomią, ale przeważnie dostarczają, tak, nie boję się tego napisać, po prostu rozrywki... Im to chyba jednak nie przeszkadza. Dla ocalałych, jak mniemam, najbardziej liczy się fakt, że one są, bo w ich prywatnym wymiarze, jest to swoisty manifest zwycięstwa; potwierdzenie ich triumfu nad zapędami agresora, stawienia czoła wszechobecnej niesprawiedliwości i wykrzyczenie światu prawdy.  
   Kim była owa Gertruda, że pisze się o niej w książkach? No więc, była nikim. A ściślej pisząc - nikim nadzwyczajnym. Była zwykłą, szarą kobietą. Nauczycielką, z którą los obchodził się po macoszemu i której życie nie szczędziło do czasu, aż została opiekunką do dziecka w domu Stołowickich, warszawskiego biznesmena żydowskiego pochodzenia i jego żony Lidii. Odrzuciwszy, nie bez trudu, wszelkie uprzedzenia wykwitłe z antysemickiej atmosfery panującej w Polsce w przededniu wojny, zaprzyjaźniła się ze swoimi chlebodawcami a ich syna, a swego podopiecznego, małego Michałka, pokochała prawdziwą, głęboką miłością, która wkrótce miała zostać poddana okrutnej próbie. 
   "Przysięga Gertrudy" to fabularyzowana biografia Gertrudy Babilińskiej, Polki, katoliczki, Sprawiedliwej wśród Narodów Świata, wybawicielki Michała z szalejącej machiny zagłady, ale przede wszystkim jego kochającej i oddanej opiekunki; mamusi, jak ją nazywał. Do życia na kartach swej powieści wskrzesił  ze strzępów wspomnień pisarz Ram Oren, przyjaciel Michaela Stolowitzkiego, a uczynił to tak przekonująco i sprawnie, że czyta się "Przysięgę" jak   dobrą powieść, pełną niespodziewanych zwrotów akcji. Autor dołożył wszelkich starań, by z relacji nielicznych świadków i skąpej dokumentacji ocalałej z wojennej pożogi (bo przecież pięcioletni Miki niewiele mógł z tego pamiętać) odtworzyć obraz opływającego w luksusy  życia w przedwojennej rezydencji Stołowickich w Alejach Ujazdowskich czy oddać w tak dbających o detal relacjach specyfikę interesów biznesowych Jakuba, pracodawcy Gertrudy. Ucieczka Gertrudy wraz z Lidią i Michałem do Wilna, gdzie szukali azylu; znajomość Gertrudy z żydowskim lekarzem Bermanem; rozłąka Stołowickich spowodowana podróżą Jakuba w interesach niemająca się nigdy zakończyć z powodu wybuchu wojny czy choroba Lidii na uchodźstwie zakończona tragicznym finałem, którego owocem była złożona pracodawczyni tytułowa przysięga - wszystkie te wydarzenia prowadzone są przez Orena narracją pozbawioną niepotrzebnego patosu i sentymentalizmu; językiem prostym, który jako jedyny jest w stanie oddać to, jakim człowiekiem była, jak żyła i czego dokonała niania Gertruda. 
   Książka Orena wyróżnia się z dotychczas przeze mnie poznanych relacji ocalałych kilkoma nieznanymi mi dotąd aspektami dotyczącymi zarówno sytuacji Żydów w czasie Holocaustu, jak i okresu następującego po wyzwoleniu czy dużo późniejszych latach. Mam tu na myśli cały wileński epizod opowieści Orena, mam na myśli wątek "Przysięgi", w którym Gertruda za wszelką cenę usiłuje odbyć morderczą podróż pociągiem w celu przedostania się do Rosji i skutki tejże eskapady. Nie byłam świadoma również powojennych losów członków nacji semickiej - znakomicie przybliżyła mi to historia pobytu Gertrudy i Michała w obozie dla ocalałych czy karkołomny rejs "Eksodusu" do Palestyny, który musiał mierzyć się z angielskimi niszczycielami chcącymi plany powrotu Żydów do ojczyzny za wszelką cenę udaremnić. Nie uważam się bynajmniej za ignorantkę w temacie II wojny światowej, jednak novum wniesione w moją świadomość dzięki lekturze powieści Orena obrazuje znakomicie tezę postawioną przeze mnie na początku mojej opinii - nie było jednej wojny, każdy toczył własną. Zarówno ze światem, jak i samym sobą. Gertruda wygrała obie.
   Równolegle do historii Gertrudy autor snuje również opowieści o losach innych ludzi, sprawnie przeplatając je ze sobą, czym ożywia fabułę. Poznajemy również Karla Rinka, Niemca, jego żonę Mirę i córeczkę Helgę. Obserwujemy poprzez ich życie mechanizm zdobywania władzy przez partię narodowosocjalistyczną w Niemczech, śledzimy etapy zaciskania się pętli hitlerowskiej ideologii na szyjach nieświadomych rzeczywistych intencji swego przywódcy zwolennikach, jesteśmy świadkami destrukcji ich żyć, którą nieomalże sami sobie zgotowali. Tragizm Rinka polegał na jego rozdarciu pomiędzy partią a miłością do rodziny, którą tworzył z Żydówką. Nietrudno się domyślić, że taki konflikt interesów musiał mieć swoje katastrofalne zwieńczenie... Jakie? Tego nie wyjawię. Mogę tylko powiedzieć, że dzięki zapętleniu się życiorysów Gertrudy i esesmana Rinka powieść Orena zyskała głębię, wzbogaciła się o swoisty dwugłos, jaki tworzą relacje bohaterów którzy pozornie znajdują się po przeciwnych liniach metaforycznego frontu. 
   Znakomitym uzupełnieniem historii Gertrudy dopieszczonej piórem Orena są zamieszczone na końcu książki archiwalne fotografie, przedstawiające niemal wszystkich głównych bohaterów "Przysięgi". Na pierwszy rzut oka, przed rozpoczęciem lektury, zdjęcia te niczym nie różnią się od innych starych obrazów z zamierzchłych czasów. Jednak po zgłębieniu losów postaci, które z nich na nas spoglądają, zaczynają do nas przemawiać. Dla mnie przynajmniej było wyjątkowym doświadczeniem spojrzeć w oczy Karla Rinka, wiedząc, jak potoczyły się jego losy; zobaczyć jeszcze uśmiechniętą Mirę Rinka w czasach beztroski i wczesnego macierzyństwa czy patrzyć jak u boku Gertrudy dorasta Miki. Podpisy pod zdjęciami miały niestety ambiwalentne znaczenie dla lektury - z jednej strony, dokładnie opatrzone datami, czyniły lekturę jaśniejszą i znakomicie ją ilustrowały; z drugiej natomiast rozładowywały napięcie, uprzedzały fabułę i odpowiadały na pytania o dalsze losy bohaterów. 
   Opowieść o losach Michała i Gertrudy zapada w pamięć. Nie ma tam jakichś spektakularnych scen, nie ma epatowania okrucieństwem, brak chwytających za serce wzruszeń. Jest za to dużo prozy życia; jest prawdziwa miłość i niezrażona niezłomność głównej bohaterki. Gertruda przysięgła Lidii Stołowickiej na łożu śmierci ocalić jej synka przed zagładą i bezpiecznie zawieźć do Palestyny. I dotrzymała obietnicy. Zrobiła nawet więcej, bo przecież kochać go nie musiała...
Tekst stanowi oficjalną recenzją napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 292 + 16 stronic wklejki z fotografiami
Przekład: Maciej Nawariak
Tytuł orginału: GERTRUDA'S OAK: A Child, a Promise and a Heroic Escape During World War II.
Język orginału: angielski.
Data powstania: 2007.
Moja ocena: 5/6

poniedziałek, 5 listopada 2012

Blask rozjaśniający mroki ludzkich dusz - "Księga ogni" - Jane Borodale

   "Księga ogni" to opowieść o zmaganiu z życiem obwarowanym społecznymi konwenansami i skostniałymi obyczajami dyktowanymi przez hipokrytów. To opowieść o świecie zepsutym do cna, w którym człowiek człowiekowi wilkiem, a o szczęściu nikt nie marzy, musząc bezustannie walczyć o swoją godność, w cieniu złowrogiej szubienicy. Muszę przyznać, że Borodale swym debiutem postawiła wyraźną kropkę nad i swego literackiego jestestwa. Powieść może nie zachwyca, może nie prezentuje sobą jakichś wielce nowatorskich jakości, ale jest porządnie napisana, ma wszystko, co dobra powieść mieć powinna. Jest jakaś. To historia, która potrafi zainteresować czytelnika i nawet przez jakiś czas zakotwiczyć się w jego pamięci, co znaczy bardzo wiele, jeśli weźmiemy pod uwagę jej prostotę i skromność.     
   Borodale przenosi nas XVIII-wiecznego Londynu, a  swą główną bohaterką czyni nastoletnią Agnes Trussel, wieśniaczkę pochodzącą z, pisząc lapidarnie, zabitej dechami angielskiej prowincji. Głód, chłód i ubóstwo - te słowa znakomicie szkicują ponurą i nieciekawą sytuację dziewczyny, wychowującej się w wielodzietnej rodzinie prostych ludzi, której "głowa" nie stroni od kieliszka, a matka praktycznie nie przestaje rodzić kolejnych dzieci. Nic więc dziwnego, że gdy młodzieńcza niefrasobliwość Agnes owocuje ciążą, dziewczyna niewiele myśląc postanawia opuścić dom rodzinny i pójść szukać swego miejsca na świecie, bo jakie by ono nie było, woli to rozwiązanie od dzielenia losu matki i okrycia hańbą swych bliskich. Agnes dociera w końcu przypadkiem do domu Johna Blacklocka, gdzie udaje jej się zdobyć pracę asystentki w jego pirotechnice. Dziewczyna tka sobie biografię z kłamstw; szybko zresztą zaczyna rozumieć, że oszustwo to jej jedyny sprzymierzeniec w tym bezlitosnym świecie, wikła więc kolejne intrygi i nagina moralność, byle tylko złowieszczy dzwon, obwieszczający szubieniczną śmierć nieszczęśliwców nie zabił w końcu dla niej.      
    Wydaje mi się uzasadnionym w świetle dalszych zwrotów fabuły, których tu jednak z wiadomych przyczyn przytaczać nie będę, pogląd, że autorka hojnie zainspirowała się kreując losy swej bohaterki baśnią o Kopciuszku. Tak tu, jak i tam pracowitość i sumienność, piękna dusza i urodziwe ciało, zostają dostrzeżone i czarują los, by był przychylny ich posiadaczce. Tyle tylko, że w przypadku panny Trussel, jest to o wiele bardziej skomplikowane i złożone. 
   Co bardzo przypadło mi do gustu w powieści angielki, to pewna sprawność i wyjątkowa dbałość o zarysowanie tła społeczno-obyczajowego świata przedstawionego powieści. Mimo, że autorce nie jest obca estetyka turpizmu, odmalowane przez nią krajobrazy nędznej chaty wiejskiej, gdzie śpi się na barłogach w towarzystwie przemykających myszy, czy też środowiska miejskich żebraków odzianych w łachmany, trawionych odrażającymi chorobami mają w sobie coś przekonującego i hipnotyzującego, mrocznego. Bardzo wzbogacają powieść, tworząc aurę niepokoju i dekadencji. Warto przy tym zaznaczyć, iż Borodale nie poświęca obfitych akapitów odmalowywaniu tego tła, a czyni to migawkowo; mimochodem wkomponowuje w fabułę kilkuzdaniowe obrazki, co sprawia że rzeczywistość XVIII-wiecznego Londynu naturalnie spowija nas swoją atmosferą, niepostrzeżenie wchłania czytelnika do swego świata.  Świata zaludnionego ludźmi, których dusze i umysły utytłane są w błocie zepsucia, niemoralności i rozpusty; niemal wszyscy bohaterowie stworzeni piórem Borodale to postaci odstręczające i do cna obłudne. Popełniają oni liczne występki, ulegają swoim chorym żądzom, sprzedają swe ciała, by zaznać materialnego luksusu, nadużywają alkoholu, oszukują w interesach, a następnie zjawiają się pod szubienicą, by wymierzać sprawiedliwość tym, którzy kradli z głodu. To oni właśnie krzyczą najgłośniej, to oni są najbardziej spragnieni męczeńskiego widowiska, sami czyniąc wszystko pod płaszczykiem rzekomej moralności i w myśl zasady, że wolno robić co się chce, byleby nie zostać na tym przyłapanym.
   Nic więc dziwnego, że ulepiona z takiej gliny Agnes podejmuje wiele mniej lub bardziej etycznie chwiejnych decyzji. Mimo, iż czytelnik znajdzie zapewne liczne powody, by potępiać młodą dziewczynę, przyznać musi, że żyjąc w świecie tak nieprzychylnym, wrogim wręcz, kryształowa bohaterka byłaby co najmniej nie na miejscu. Mnie podoba się ta kreacja angielskiej pisarki, podobają mi się cienie, które położyła na życiorysie swej głównej bohaterki, bo czynią ją one autentyczniejszą, a całą powieść bardziej przekonywującą. Jednak i na tej płaszczyźnie dopatrzyłam się kilku nieścisłości. Otóż irytowało mnie zawsze, ilekroć czytałam oszlifowane zdania i całkiem logiczne spostrzeżenia autorstwa Agnes, które wypowiadała podczas częstych dyskusji ze swoim pracodawcą dotyczących ich zawodu oraz spekulacji na temat sposobu uzyskania kolorowych sztucznych ogni. Kwestie pasujące co najmniej do absolwenta jakiejś wyższej szkoły z zakresu chemii padają z ust chłopki, która dotąd tkała i karmiła świnie... Nie podoba mi się to i nieco burzy wiarygodność tejże bohaterki, jakiegokolwiek by ona w tym fachu talentu nie miała. 
   Jeśli o minusach powieści mowa, nie mogę nie wspomnieć o przesadnym moim zdaniem wdawaniu się autorki w szczegóły dotyczące sztuki tworzenia fajerwerków, ich rodzajów, substancji potrzebnych do ich preparowania, ich właściwości, czy fizycznych i chemicznych komponentów. Według mnie Borodale bez szkody dla swej historii mogła wiele takich szczegółów pominąć bądź też zastąpić akcją. Choć z drugiej strony można poczytać jej na plus, iż dopracowała ona swoją książkę do najmniejszego szczegółu, można przyznać, że przygotowała się do poruszanej tematyki i pochwalić ją za duży zasób wiedzy, ja jednak uczciwie przyznaję: nużyło mnie to. Miałabym również pewne zastrzeżenia dotyczące zakończenia powieści, które jak na mój gust było nieco zbyt w świetle całej powieści wygładzone, wydumane i nieprawdopodobne. Nie wiem, czy Borodale nie miała pomysłu na zwieńczenie swej opowieści, czy może poszła tropem spektakularnych finałów, a może zwiodły ją na manowce baśnie, których się w dzieciństwie naczytała... Dość, że zakończenie odstaje swą wymową i klimatem od reszty fabuły i to działa według mnie na niekorzyść "Księdze...". 
   Czego by się jednak o debiucie tej autorki nie powiedziało uczciwie przyznać trzeba, że "Księga ogni", to porządna rzecz społeczno-obyczajowa okraszona sowicie magicznym pierwiastkiem, jaki wnosi do powieści wątek fajerwerków, ich klimatycznych pokazów. Ponadto wydatny kontrast dla tej eterycznej magii tworzą bohaterowie wykreowani w konwencji groteskowej. Borodale stworzyła baśń o Kopciuszku wprost z XVIII-wiecznej angielskiej ulicy rodem z powieści Dickensa, a pomiędzy te schematy, na których się oparła, raczkując przecież w pisarskim fachu, tchnęła dwa współegzystujące ze sobą światy - demoniczny, upadły moralnie świat londyńskiej rzeczywistości poza oraz mistyczny, pełen czarownego blasku świat w warsztacie Blacklocka, wszystko to spajając głęboką ciszą. Ja sama mam nadzieję, że tak właśnie, jak cisza przynosi cudowne rozbłyski na niebie, tak ta powieść Borodale przyniesie za sobą kolejne, jeszcze lepsze; bo chętnie powróciłabym do jej wirtualnych rzeczywistości.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Mała Kurka, Piastów 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 447.
Przekład: Katarzyna Mikulska.
Tytuł orginału: The Book Of Fires.
Język orginału: angielski.
Data powstania: 2009.
Moja ocena: 5/6

środa, 19 września 2012

Zachwyca czy nie zachwyca? - Nawiedzony dom. Opowiadania zebrane - Virginia Woolf

   Ta recenzja jest bluźniercza. Nie zdziwię się jeśli za moment na mą głowę posypie się grad kamieni. Jednak chcąc być w zgodzie z własnym sumieniem orzec muszę: nie podobało mi się. Już dawno się tak nie wynudziłam, już dawno mnie żadna książka od siebie tak nie odtrącała. Nieraz zamiast śledzić fabułę, która gdzieś mi umykała po kilku pierwszych linijkach każdego opowiadania zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak, że zamiast "ochać" i "achać", bo przecież Woolf, bo klasa sama w sobie, ja zaczynam liczyć strony do końca. Brnęłam jednak dzielnie przez książkę, bo może jeszcze jedno opowiadanie i doznam olśnienia; jednak nic takiego nie nastąpiło... Doceniam warsztat autorki, jej zachłanność wobec życia i umiejętność obserwowania ludzi... Niestety, z odrobiną nieśmiałości, gdyż niecodziennie zdarza mi się krytykować klasyk, stwierdzić muszę, iż najwidoczniej nie to ładne, co ładne, lecz co się komu podoba.
   Na palcach jednej ręki niemalże zliczyć bym mogła opowiadania, które mnie zainteresowały. Marna to statystyka, jeśli w zbiorze "Nawiedzony dom" zawarto ich 47. Przyjrzyjmy się może pokrótce tym, które wyróżniają się na tle całości. "Dziennik pani Joan Martyn" to z pewnością opowiadanie szczególne. Autorka opowiada w nim o osobliwym znalezisku pewnej archeolożki, jakim był dziennik krewniaczki jej gospodarza. Twórczyni tego pamiętnika żyła i przelewała na papier swe emocje i spostrzeżenia w okolicach (bagatela!) 1480 roku. Woolf opowiada nam tu baśń z XV-wieczną Anglią w tle; całość czyta się jak średniowieczny epos rycerski, z zamkami i księżniczkami. Urokliwe. Kolejnym opowiadaniem, którego tytuł jest dla mnie znaczący, i nie muszę pobieżnie przeglądać tekstu, by przypomnieć sobie treść, jest "Niebieska zasłona" - Woolf puszcza tu samopas wodze swej wyobraźni ożywiając zwierzątka będące jedynie nadrukiem na tytułowej zasłonie. Na krótką chwilkę obdarowuje je życiem, nadaje im autonomię; tym samym odpowiadając na pytanie, które z pewnością nurtowało niektórych z nas w dzieciństwie, a mianowicie, co dzieje się z rzeczami/zabawkami, gdy śpimy. "Wdowa i papuga: historia prawdziwa" to również pocieszny utworek. Woolf serwuje nam pod tym tytułem opowieść stylizowaną nieco na przypowieść o biednej wdowie, która otrzymuje spadek po bracie i odtąd zmagać się musi z losem, który igra ze staruszką. Jak się jednak okazuje pozorna jego nieprzychylność w efekcie jest dla kobiety zbawienna, również dobroć staruszki odgrywa w finale znaczącą rolę. Zakończenie tego opowiadania było istną wisienką na torcie zajmującej całości. Ciekawe wydaje mi się opowiadanie "Dama w lustrze: refleksja" - jeśli już przebrniemy przez właściwe Woolf rozgadanie, czy przegadanie nawet, dotrzemy do ciekawej pointy rodem z Alicji po drugiej stronie lustra, tyle że ta "Alicja" jest nieco leciwsza, a jej kraina czarów spowita jest bardziej dekadencką atmosferą. Metafizyczny i wzbudzający wiele refleksji jest staw z opowiadania "Czym fascynuje staw", w którym wyobraźnia Angielki pobudza do życia mgliste wspomnienia odwiedzających go ludzi i ich egzystencjalnych trosk na przestrzeni wieków, to swoista elegia za minionym, a jednocześnie pean ku czci istnienia utrzymany w nieco balladowej konwencji. Interesujące były również opowiadania oparte na zabiegu tragedii pozorów, w których w trakcie odkrywała się przed czytelnikiem zgoła inna, niż mogłoby się zdawać, prawda - "Trzy obrazy" oraz "Spadek". Wspomnę jeszcze o opowiadaniu może nie tyle dobrym i satysfakcjonującym, co przyjemnym w odbiorze, a mianowicie "Kundelka Gipsy" - tu przejednała mnie niebywała osobowość zwierzęcej bohaterki, odmienna od całej reszty utworów tematyka oraz zgrabne i symboliczne zakończenie. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o ranking opowiadań, które są ciekawe, inne, a przynajmniej "mogą być". Cała reszta jest według mnie nudna, jednolita i zlewa się ze sobą jak rozgotowany ryż.
   Woolf w centrum swoich zainteresowań literackich stawia człowieka i wszystko, co z nim związane. Rozbiera ludzką naturę na czynniki pierwsze, prześwietla człowieczą psychikę, ogląda ją pod mikroskopem swej wnikliwej analizy. Nic jednak odkrywczego w niej nie zauważa, bo jaki człowiek jest, każdy widzi. Czasem udaje jej się błysnąć jakimś odkrywczym wnioskiem czy zaskoczyć czytelnika trafną myślą; zdarza się to jednak tak rzadko i jest tak niezwykle ulotne, że nie daje satysfakcji z obcowania z prozą angielki; umyka nam zanim zagłębimy się w kolejną opowieść. 
   Autorka piętnuje ludzkie przywary, obnaża niedoskonałości, traktuje swój tekst niczym kanon moralności, do którego przykłada ludzi wszelkich stanów, zawodów i poglądów, niemal się ciesząc, gdy coś odstaje, bo ma wtedy pole do rozważań. A może ciesząc się również na fakt, że nie ona jedna jest w wiktoriańskim rozumieniu ówczesnej, purytańskiej wręcz etyki, przeżarta zepsuciem? Wszak nie trzeba dużo szukać, by odnaleźć różne niuanse w jej biografii, które nie świadczą zbyt pozytywnie o jej własnej osobowości - życie w cieniu choroby psychicznej, echa molestowania seksualnego w dzieciństwie i podejrzenie skłonności homoseksualnych to chyba nader wystarczający bagaż życiowego niedopasowania, by stać się siewcą skandalu... A ona nam tu pisze o herbatkach, szpilkach i broszkach... I jeszcze dodaje, iż "(...)  literatura jest zapisem naszego niezadowolenia."* Cóż za powściągliwość, co za umiejętności kamuflowania tego, co w jej duszy gra, cóż za nieszczerość... Kłamiesz, oj kłamiesz Virginio! Ja tego nie kupiłam.
   Dodatkowo całość podzielona jest na cztery części wyznaczające czas powstania danych opowiadań (opowiadania wczesne, lata 1917-1921, 1922-1925 oraz lata 1926-1941), co dla mnie nie było w zasadzie wyznacznikiem niczego, nie zaobserwowałam bowiem jakichkolwiek zmian w warsztacie pisarki, czy w zakresie poruszanej przez nią tematyki. Monotonia, monotonia i jeszcze raz monotonia. Długie opisy, jeszcze dłuższe przemyślenia, skomplikowane aż do granic nieczytelności metafory - tak jest na początku zbioru, tak samo jest na jego końcu. Brak tu jakiegokolwiek progresu, próżno szukać innowacji. Swoisty, przyciężkawy styl autorki przetacza się niczym walec po treści jej utworów miażdżąc ich sensy, ucinając im skrzydła i mącąc odbiór. 
   Na domiar złego atmosfera u Woolf jest gęsta od egzaltacji, a całość trąci stęchlizną poglądów, jest sztywna niczym zasznurowany gorset i przesycona zaduchem prababcinej szafy. Tułamy się więc między kolejnymi salonowymi nasiadówkami, proszonymi obiadami i niedzielnymi popołudniowymi herbatkami, co byłoby znośne, gdyby autorka nie kazała nam wałkować tego do znudzenia, zmieniając tylko nieco temat i odrobinę inaczej szkicując detale bohaterów. Irytująca była również maniera językowa autorki przejawiająca się w nadużywaniu pewnych zwrotów i utartych powiedzonek oraz niemożebny jazgot narracyjny, liczne myślowe przeskoki, miotanie się między tematami i wplatanie dygresji, co zaiste jest kobiece, ale mnie tylko dezorientowało.
    Woolf pisze o życiu, filtruje ludzkie postawy wobec istnienia, w jej prozie daje się usłyszeć echa ówczesnej sytuacji politycznej - I wojna światowa, czasy międzywojenne. Doskonale zdaje ona sobie sprawę, z niemożności konfrontacji wielu ludzi z obiektywną prawdą, sama jak się wydaje również miała z tym niemały problem; widzi maski i pozory, jakie przybiera ludzkość. Życie stanowiło dla tej zagadkowej osobowości trudny orzech do zgryzienia, i mimo sporego doświadczenia, wiele było przed nią jeszcze nieodkrytego. A pisze o tym tak:
  Bo jeśli życie da się w ogóle do czegoś porównać, to chyba tylko do pędu przez tunel metra z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, skąd na drugim końcu wypada się bez jednej szpilki we włosach! Ląduje się nago u stóp Boga! Koziołkuje się po asfodelowych łąkach, jak te paczki w szarym papierze po zsuwni na poczcie. Włosy rozwiane, jak ogon wyścigowego konia. Tak, to chyba oddaje raptowność życia, te nieustanne utraty i wytchnienia; a wszystko takie przypadkowe, takie nagłe...**
Tak. Czego by się nie powiedziało o twórczości Woolf, nie można odmówić Virginii wielkiej pokory, jaką przejawia wobec swego istnienia i wszelkich z nim związanych spraw.W jej prozie często spotykamy wątki świadczące o przekonaniu o znikomości człowieka we wszechświecie. Mnie osobiście ułamki prozy tej pani zawarta w zbiorze "Nawiedzony dom" nie przekonały do jej twórczości, jednak w konfrontacji z jej biografią sprawiły, że zainteresowała mnie ona jako osoba. Osoba, która mimo swoistej etykiety, jaką narzucała na nią jej epoka, potrafiła zachować do wszystkiego dystans, a nawet pewną dozę humoru. I choć nie mogę się z nią zgodzić, iż (...) umarli piszą świetnie(...) ***, to sama Virginia wyciąga do mnie pojednawczo rękę z kolejnego cytatu, z tego samego bodajże opowiadania, i: "(...) przyznaję, że we współczesnym pisarstwie jest niewiele zachwycających rzeczy. - W tej sprawie zgadzam się absolutnie. **** Cóż, nic dodać, nic ująć.


 Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
 
*s. 145.
**s. 119.  
***s.146.
****s. 142.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 462.
Przekład: Magda Heydel
Tytuł orginału: A Hannted House. The Complete Shorter Fiction.
Język orginału: angielski. 
Data powstania: 1917-1941
Moja ocena: 2/6.