Od kiedy przeczytałam wstrząsającą relację z ludobójstwa w Rwandzie w 1994 roku (swoją drogą dopiero wtedy się o tych wydarzeniach dowiedziałam) zawartą w książce Reveriena Rurangwy "Ocalony. Ludobójstwo w Rwandzie" temat ten bardzo mnie nurtuje i skłania do zgłębiania prawdy o rzezi w Afryce. "Strategia antylop" to trzecia, po "Nagości życia" i "Sezonie maczet", próba Hatzfelda podjęcia tego tematu. Mija 9 lat od krwawej rzezi dokonanej na Tutsich przez ich sąsiadów z plemienia Hutu; krew ofiar wsiąkła już w ziemię, kości ofiar są już coraz rzadziej odnajdywane w lasach czy na bagnach, wszystko powoli wraca do normalności. I wtedy właśnie na ocalonych spada kolejny cios, ich rany zostają na nowo rozdrapane - 5 maja 2003 roku większość morderców Hutu zostaje ułaskawionych i wypuszczonych z więzień. Odtąd zamieszkają w sąsiedztwie ludzi, którzy stracili przez nich matki, ojców, żony i dzieci; którzy zrujnowali nie dalej niż niespełna dekadę temu całe ich życie i którzy mogli każdego z nich ściąć maczetą w swym morderczym amoku. Teraz ocaleni dzień w dzień zmuszeni będą patrzeć w oczy swym niedoszłym katom. I co dalej?
Władze rwandyjskie postanowiły wprowadzić dla dobra ogólnego politykę pojednania. Uwolnionych Hutu instruuje się, iż muszą odtąd okazywać pokorę, spokój wobec ocalonych i ich rodzin, unikać zgromadzeń i AIDS, zachowywać się ugodowo wobec sąsiadów, wybaczać żonom potencjalne zdrady i niezwłocznie zająć się polem. Tutsi natomiast zostali zobowiązani do nieokazywania agresji, nieobrażania i czekania na obrady gacacy (jego wyroki również nie miały być surowe, a jedynie zmierzać do pogodzenia stron), by oskarżyć oficjalnie morderców Hutu, zemsta została im surowo i bezwzględnie zakazana. Odstępcom i buntownikom zagrożono surowymi karami. W myśl takich sztucznych zasad mają odtąd funkcjonować obok siebie plemiona niedawnych katów i ich niedoszłych ofiar. Polityka władz jest bowiem nastawiona na przyszłość, ma zapobiec głodowi w kraju spowodowanemu brakiem ludzi do obsiewania pól. Ma ona też zapobiec zapędom sąsiednich państw do przejęcia władzy w zrujnowanym i niemogącym podnieść się kraju; nie ma tu miejsca na tkwiących wciąż w masakrycznej przeszłości ocalonych i ich uczucia. Trzeba, nieraz na siłę i wbrew wszystkiemu, żyć dalej.
Hatzfeld ukazuje historie ocalonych, ich przeżyć w czasie gehenny. Opowiada o tajemniczej miłości dziewczyny Tutsi do chłopaka Hutu - rzekomo ocalił ją przed ścięciem, ukrył w sobie tylko znanym szałasie by przeczekała masakrę. Po uwolnieniu Pio poślubił Josiane, mimo sprzeciwu obu niechętnych małżeństwu rodzin. Historia ta pokazuje jak wiele przeszkód stoi na drodze do pojednania dwóch rwandyjskich plemion - rodziny odmówiły pomocy przy organizacji wesela, prowokowały młodych, w końcu teściowa groziła synowej Tutsiu maczetą.
Mimo wszystko Hutu i Tutsi zdają sobie sprawę z konieczności dalszej współegzystencji powodowanej wzajemnymi zależnościami obu plemion. Hutu dają Tutsim płody ziemi, zapewniają pożywienie; Tutsi od zawsze dostarczali Hutu mięso i mleko swych krów. Pojednanie jest więc niezbędne dla dalszego funkcjonowania jednych i drugich, natura skazała ich na siebie nawzajem już wieki temu.
Autor usiłuje uzyskać od ocalonych definicję świata skropionego przelaną niedawno krwią ich bliskich, który teraz z takim trudem usiłuje stanąć na chwiejnych nogach sztucznego pojednania. Pyta o wartości, o Boga. Na czas ludobójstwa bowiem Bóg, wydawać by się mogło zamknął oczy, to była chwila jego nieuwagi. Mordercy nie przejmowali się Nim zabijając w kościołach, postanowili "Go w to nie mieszać". Księża i misjonarze krzewiący słowo boże bez chwili wahania pozostawili swe "owieczki" na pewną śmierć; oskarżenie pada też w kierunku polskiego papieża, on również pozostał obojętny na rwandyjskie piekło. Dowiaduje się jednak, iż Bóg owszem, nadal istnieje, afrykańska mentalność nigdy nie ośmieliłaby się negować czy odrzucać jego władzy nad światem. Zmienił się za to stosunek ocalonych do śmierci - zobojętnieli na nią, przestali się jej bać widząc ją bezustannie, obcując z nią na każdym kroku. Ocaleni oswoili sobie śmierć, ludobójstwo odebrało jej świętość:
Ocaleni muszą znosić takie sytuacje. Gdyby otworzyli serca i ujawnili uczucia, poczuliby ulgę, lecz oznaczałoby to chaos dla kraju*Nie lada problem nastręcza Hatzfeldowi sama rozmowa z uczestnikami wydarzeń z '94 roku, zarówno z mordercami, z przyczyn wiadomych, jakimi jest strach przed powiedzeniem za dużo, pogrążeniem się, karą; jeszcze gorzej rozmawia się z ocalonymi. Dla nich mówienie o wielu faktach jest upokarzające, w lasach i na bagnach zostali zdehumanizowani, byli zezwierzęceni, biegali nago, kierowali się tylko instynktem przetrwania, zapomnieli o wyższych wartościach. Rozumieją jednak zarówno jedni, jak i drudzy, iż milczenie może pociągnąć za sobą wiele negatywnych skutków, jak strach, podejrzenia, nienawiść. Mówią więc, by historia nie zatoczyła koła, chcą raz na zawsze wszystko wyjaśnić, sobie nawzajem ale i sobie samym. I tylko czasem rodzi się refleksja wśród ocalonych:
Wszyscy zmarli, gnijący w gąszczu papirusów czy wystawieni na palące słońce, oni wszyscy nie mają komu powiedzieć, że myślą inaczej.**Hatzfeld w swej książce oddaje głos zarówno ocalonym, jak i, z trudem wprawdzie, zbrodniarzom. Okazuje się, iż w pewien sposób oni sami również stali się ofiarami manipulacji i propagandy, zabijali nie wiedząc w większości dlaczego to robią, zrujnowali sobie życie w imię złudzenia. Rozmówcy autora wcale nie próbują ukryć się za sztuczną skruchą, mówią jak było, co czuli zatapiając ostrza maczet w szyjach niedawnych przyjaciół: " To było męczące, ale i wciągające, jak jakaś nowa rozrywka. Nawet ich nie liczyłem..." - wyznaje Leopord. Teraz nie mają nic. Wracają z więzień na leżące odłogiem pola, zastają wyprzedane majątki, żony z dziećmi innych mężczyzn. Nie potrafią się odnaleźć w świecie nieżyczliwych im Tutsich, nie mogą ufać innym Hutu, bo każdy podejrzewa, iż dotychczasowy kompan zechce oczyścić się pogrążając go:
Mówiliśmy sobie, że działamy na rzecz Dobra, rzecz jasna dobra Hutu. Teraz czas wytyka nas palcem za Zło, które wyrządziliśmy Tutsim. Klęska zmieniła dobrych patriotów w najgorszych zbrodniarzy. Oto, czym jest Historia. To wielki błąd, gdy nie usłyszysz, kiedy póka do drzwi.***Dlaczego doszło do ludobójstwa? Dlaczego sąsiad podniósł rękę na sąsiada?, pyta Hatzfeld. Złość, zazdrość, pożądliwość, łatwe wpadanie we wściekłość i tracenie kontroli nad samym sobą - te wrodzone cechy Afrykanów wskazują oni sami jako przyczyny wydarzeń z 1994 roku. Hutu pragnęli opanować kraj, ogołocić pola Tutsich i zjeść ich krowy, twierdzą ocaleni. Mordercy Hutu winą obarczają również wychowanie ich w "(...) strachu przed powrotem przywilejów dla Tutsich, przed harówką za darmo i klękaniem przed nimi(...)".
Hatzfeld ukazuje historie ocalonych, ich przeżyć w czasie gehenny. Opowiada o tajemniczej miłości dziewczyny Tutsi do chłopaka Hutu - rzekomo ocalił ją przed ścięciem, ukrył w sobie tylko znanym szałasie by przeczekała masakrę. Po uwolnieniu Pio poślubił Josiane, mimo sprzeciwu obu niechętnych małżeństwu rodzin. Historia ta pokazuje jak wiele przeszkód stoi na drodze do pojednania dwóch rwandyjskich plemion - rodziny odmówiły pomocy przy organizacji wesela, prowokowały młodych, w końcu teściowa groziła synowej Tutsiu maczetą.
Mimo wszystko Hutu i Tutsi zdają sobie sprawę z konieczności dalszej współegzystencji powodowanej wzajemnymi zależnościami obu plemion. Hutu dają Tutsim płody ziemi, zapewniają pożywienie; Tutsi od zawsze dostarczali Hutu mięso i mleko swych krów. Pojednanie jest więc niezbędne dla dalszego funkcjonowania jednych i drugich, natura skazała ich na siebie nawzajem już wieki temu.
Autor usiłuje uzyskać od ocalonych definicję świata skropionego przelaną niedawno krwią ich bliskich, który teraz z takim trudem usiłuje stanąć na chwiejnych nogach sztucznego pojednania. Pyta o wartości, o Boga. Na czas ludobójstwa bowiem Bóg, wydawać by się mogło zamknął oczy, to była chwila jego nieuwagi. Mordercy nie przejmowali się Nim zabijając w kościołach, postanowili "Go w to nie mieszać". Księża i misjonarze krzewiący słowo boże bez chwili wahania pozostawili swe "owieczki" na pewną śmierć; oskarżenie pada też w kierunku polskiego papieża, on również pozostał obojętny na rwandyjskie piekło. Dowiaduje się jednak, iż Bóg owszem, nadal istnieje, afrykańska mentalność nigdy nie ośmieliłaby się negować czy odrzucać jego władzy nad światem. Zmienił się za to stosunek ocalonych do śmierci - zobojętnieli na nią, przestali się jej bać widząc ją bezustannie, obcując z nią na każdym kroku. Ocaleni oswoili sobie śmierć, ludobójstwo odebrało jej świętość:
Widzieliśmy ciała, które rozbierano, psy zjadające trupy, dziewczyny, które gniły z kijem między nogami. Byli częścią pejzażu, jak drzewa i cała reszta.****Książka Hatzfelda niewątpliwie rzuciła nowe światło na moje poglądy ukształtowane po wcześniejszym świadectwie ocalonego. Przeraża mnie bezduszność polityki pojednania prowadzonej przez władze, ale trudno nie przyznać takim działaniom słuszności, gdyby nie utrzymujące wszystko w ryzach państwo zapewne znów doszłoby do masakry, Tutsi pragnęliby pomsty swych zmarłych, czemu trudno się dziwić. Mimo wszystko tak jak w "Ocalonym..." szokowały mnie krzywdy wyrządzone maczetą, tak tu przeraża mnie nakaz milczenia. Rwandyjskie rany długo się jeszcze w ten sposób nie zagoją.
*s. 99.
**s. 23
***s. 130.
****s. 113.
Wydawnictwo i rok wydania: Czarne, Wołowiec 2009.
Ilość stron: 246.
Przekład: Jacek Giszczak
Wstęp: Olga Stanisławska
Moja ocena: 5/6.
Seria: Reportaż
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz