czwartek, 25 sierpnia 2011

Geografia ludobójstwa - "Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy" - Jean Hatzfeld

   Rwanda ma w sobie pewien fenomen. Fenomen każący przeżywać wielokrotnie wydarzenia z 1994 roku. Po co? By zrozumieć, uwierzyć, doznać katharsis? A może by nie zapomnieć, by przestrzec, by wyjawić światu prawdę? Może zależy to do przeżywającego? Bo inaczej odnajduje się w tych wspomnieniach ocalały, inaczej zabójca. Czym innym są dla relacjonujących je reporterów, a jeszcze inne wartości niosą dla niezaangażowanych w nie biernych obserwatorów z białego świata. Mnie Rwanda wprawia w osłupienie, przeraża, staje się symbolem apogeum ludzkich instynktów i przerażającym świadectwem, iż człowiek to istota niezgłębiona, zdolna do największych okrucieństw.
   "Nagość życia", powstała w 2000 roku stanowi pierwszą część trylogii reportaży o Rwandzie, którą stworzył francuski reporter, Jean Hatzfeld. Ponieważ przy wydawaniu w Polsce ich kolejność nie została zachowana, przeczytałam wcześniej ostatni z rwandyjskich reportaży, "Strategia antylop" (powstała w 2007), a na środkową - "Sezon maczet" (2003) czekam niecierpliwie, gdyż jej polska premiera ma się odbyć w lutym przyszłego roku. Sytuacja Hatzfelda jako reportażysty zajmującego się wydarzeniami w Rwandzie jest szczególna, gdyż to właśnie Francja, której jest obywatelem, miała w tym państewku swą strefę wpływów. I to właśnie odwrócenie się Francji plecami podczas rzezi w 1994 bolało Afrykaninów najbardziej - "Z założonymi rękami patrzyli jak umierają, prawie do ostatniego, oto cała prawda"(s. 134) . Musi więc Hatzfeld pokonać dwie bariery podczas rozmów - barierę bycia tym, którego ludobójstwo nie dotyczyło i, przepastniejszą chyba nawet, barierę swego pochodzenia. Udaje mu się to jednak. Cierpliwością zdobywa zaufanie ocalałych, szczerością prowokuje ich do zwierzeń. Jego intencje są jawne, sam określa je następująco:
"Celem tej książki nie jest jednak powiększanie stosu wydanych już opracowań, zbiorów dokumentów, powieści, czasem znakomitych. Tylko umożliwienie lektury tych dziwnych opowieści ludzi ocalałych."*
   Hatzfeld w swej książce podróżuje po Rwandzie, opisuje jej krajobraz, jej piękno, spokój, dziewiczość i naturalność. Ukazuje Rwandę jako raj na ziemi, nieskażony cywilizacją ogród obfitości, by zaraz przywołać wyłaniające się z wspomnień swych rozmówców apokaliptyczne sceny pełne krwi, przemocy i okrucieństwa.  Nie ma takiego miejsca w Rwandzie, gdzie Hatzfelda nie urzekłaby przyroda i nie ma takiego skrawka ziemi, który nie wchłonąłby krwi niewinnych ofiar, nie ma człowieka, który by nie był w ludobójstwo zamieszany - czy to chowając się na bagnach, czy siejąc śmierć z maczetą w ręku (choć w "Nagości życia" mówią tylko ocalali; zabójcy nie mają tu prawa głosu).
  Reporter rozmawia z przypadkowo spotkanymi ludźmi, rozmawia z każdym, kto chce mu swą historię powierzyć. Trudno jednak rozmawiać z tak doświadczonymi przez los rozmówcami - Hatzfeld musi mieć świadomość wagi emocjonalnej tych opowieści, tego, iż snute są one z samego jądra duszy. Musi być świadomy, że wiele słów ma teraz dla ocalałych zupełnie inne znaczenie (np. jedna z kobiet mianem "dobrego człowieka' określa swego wybawiciela, mimo iż widziała stosy maczet walające się po jego domu); musi "wyłapywać" kłamstwa nieintencjonalne, wynikające np. z niemożności pogodzenia się z prawdą, nieradzenie sobie z wyjawianiem prawdy; zapominanie, mieszanie faktów. Ocalali w swych rozmowach stosują, jak to nazywa, "sztukę delikatnych przemilczeń", którą on musi zrozumieć i przekazać, ale której nie wolno mu przeinterpretować i dopowiadać. Wiecie, jak to robi? Jego praca nad reportażem, to, oprócz rozmów i uczestniczenia w codziennym życiu Rwandyjczyków  to też "(...) spisywanie zawartości kaset, słowo w słowo, by odtworzyć klimat rozmowy i oddać melodię głosów."(s.141). Takie reporterstwo to prawdziwa sztuka.
   Choć niemal niezauważalnie, ale jednak czuć echa tych samych pytań. Jednak nie nazwałabym tych relacji wspomnień wywiadami, to raczej rozmowy sterowane, nastawione na uzyskanie odpowiedzi na pytania nurtujące świat, na pytania, które kładą się złowrogim cieniem najbardziej na tych, którzy przeżyli. O co pyta? Głównie nurtuje go powód ludobójstwa, przyczyna, zalążek. Pytani odpowiadają różnie, jednak najczęściej wskazują przywary Afrykaninów - chciwość, porywczość i zazdrość, oskarżają białych, wskazują w geście oskarżenia na intelektualistów, niektórzy widzą bardziej transcendentny motor tych wydarzeń (co w moim odczuciu nie jest zaściankową wizją świata, a jak najbardziej wytłumaczalnym, wobec rozmiaru tej masakry stanowiskiem):
"Myślę, że Szatan wybrał Hutu, by wypełnili wszystkie te okropieństwa, tylko dlatego, że było ich znacznie więcej i byli silniejsi, mogli wyrządzić więcej zła w zaledwie kilka miesięcy. Kiedy słyszę przez radio wiadomości o afrykańskich wojnach, czuję wielki niepokój. Myślę, że Szatan korzysta z tego, że Bóg zbyt długo był z dala od Afryki, i mnoży hekatomby."**
 Pyta też o morderców, o ich motywację. W tym miejscu muszę wyrazić swoje... nie wiem - zaskoczenie, zdegustowanie, zszokowanie może nawet terminem, jakim określa się w publikacji działalność pogrążonych w morderczym szale Hutu. "Pracowali" - uważam, że mniej trafnego określenia na zabijanie ludzi maczetą dobrać nie było chyba można, ale może ja po prostu ich pojmowania świata nie rozumiem. Nie wiem z czego wynika takie określenie, może to eufemizm, a może kolejny przykład mylenia pojęć... Wróćmy jednak do postrzegania morderców przez ich niedoszłe ofiary.W wielu wypowiedziach słyszy się tezę, iż prawdziwymi zabójcami byli inteligenci, humaniści i ludzie wykształceni; że to oni napędzali szary tłum - "To intelektualiści, że tak powiem ich wyemancypowali, wpajając ideę ludobójstwa i uwalniając od wahań" (s.88) Potem rolę odegrały już tylko niepohamowane, wydobyte z głębi ludzkie instynkty i pierwotne żądze.
"Okaleczali nas, bo zasmakowali w dzikim okrucieństwie, nic więcej. Byli wśród nich zwykli Hutu, którzy zabijali zwyczajnie, źli Hutu, którzy zabijali ze złością, najczęściej interahamwe, i w końcu ekstremiści zła, którzy zabijali z ekstremalną złością.***
  Hatzfed na rzecz przekazu rezygnuje z nadrzędnej zasady obowiązującej dziennikarzy i wynikającej z ich etyki, a mianowicie postanawia nie wysłuchiwać wszystkich stron. Odbiera tu prawo głosu mordercom. Argumentuje swą decyzję chęcią zadośćuczynienia błędowi, jaki ogarnął opinię publiczną - świat uznał bowiem za ofiary Hutu udających się na exodus i umieszczonych w obozach w Kongo, zapominając o tułających się po bagnach Tutsich. Myślę, że to sprawiedliwy hołd.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne
*s. 11
**s. 29
***s. 85
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Czarne, Wołowiec 2011.
Wydanie: I
Ilość stron: 193.
Przekład: Jacek Giszczak
Tytuł orginału: Dans le nu de la vie. Recits des marais Rwandais.
Data powstania: 2000
Moja ocena: 5/6
__________________________________________________
Jean Hatzfeld (ur. w 1949 roku) -  reporter, korespondent wojenny, pisarz. Opisywał upadek komunizmu w Europie Środkowej, pracował jako korespondent wojenny z objętych kryzysem zbrojnym krajów Bliskiego Wschodu oraz Haiti, Konga, Algierii i Burundi, trzy lata spędził w byłej Jugosławii, gdzie został ranny podczas ostrzału Sarajewa. Doświadczenia te zaowocowały dwiema książkami: L'Air de la guerre (1994) oraz La guerre au bord du fleuve (1999).
W 1994 roku wyruszył do Rwandy. Opublikował trzy książki poświęcone rwandyjskiej wojnie domowej: w 2000 roku Dans le nu de la vie. Récits des marais rwandais (nagrodzoną m.in. Prix Pierre Mille i Prix France Culture), w 2003 roku Une saison de machettes, za którą otrzymał Prix Joseph Kessel i  Prix Femina Essai, oraz Strategię antylop (La stratégie des antilopes), nagrodzoną w 2007 roku Prix Médicis, jedną z najbardziej prestiżowych francuskich nagród literackich. Za opublikowaną w 2009 roku w Polsce Strategię antylop otrzymał Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego 2010.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Stosik, konkurs i email od autora:)

1) Obwód głowy - Włodzimierz Nowak - zbiór reportaży, czyli forma literatury która mnie pasjonuje. Tu tematyka jeszcze mi nieznana, mianowicie wieści z polsko-niemieckiego pogranicza. Publikacja będzie niebawem przedmiotem dyskusji na blogu Porozmawiajmy o książkach.
2) Zakazana miłość - Vered Morgan -  książka z serii Pisane przez życie wydawnictwa Hachette; mocna proza, szokujące nieraz historie i choć może nie jest to najwyższych lotów literatura, to chce się ją czytać dla samej opowiedzianej historii. Pożyczone od Bujaczka
3) Milczenie - Jan Costin Wagner - efekt ostatnio nawiązanej współpracy z portalem czytanieszkodzi.pl; kryminał... Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że zasadniczo nie czytam kryminałów i aż się boję co to będzie. Ale w sumie zasady są po to by je łamać...
4) Sekretna córka - Shilpi Somaya Gowda - recenzyjna od wydawnictwa Prószyński i S-ka, lubię historie z Indiami w tle...
5) Sama na drodze - Le Tan Sitek - do recenzji od portalu LubimyCzytać.pl - historia wietnamskiej dziewczynki spleciona z kulturowo-historycznym obrazem Wietnamu; tylko ten styl, mhm... ale daje jej jeszcze szansę
6) Urodzony w cieniu talibów - Andrea Busfield - również do recenzji od LubimyCzytać.pl; "Kabul po obaleniu rządów talibów widziany oczami jedenastoletniego afgańskiego chłopca" - opis na okładce sugeruje świetny debiut, mam nadzieję, że się nie zawiodę.
7) Jedenasta powieść, osiemnasta książki - Dag Solstad - ją także zrecenzuję dla LubimyCzytać.pl - tym razem moje czytelnicze peryferia, czyli północ a ściślej mówiąc - Norwegia. I eksperyment społeczny, czyli zgłębianie psychiki grupy. Może być ciekawie.
   To tyle. Bierzcie i kradnijcie z tego wszyscy;)
  
     A teraz będę się chwalić. Wchodzę sobie dziś na pocztę i patrzę - email od Andrew Nicoll zatytułowany Dear Mooly. Miałam zakwalifikować jako spam, ale że imię i nazwisko brzmiało jakoś dziwnie znajomo otworzyłam i...
Thank you for your kind words. 
I am so glad you liked my book. Forgive me for
writing in English, but I have no Polish.
With all good wishes
Andrew
To było bardzo miłe. Nie muszę chyba pisać, że zupełnie się tego nie spodziewałam:) Książkę pana Nicoll recenzowałam jakiś czas temu TUTAJ i muszę przyznać, że bardzo przypadła mi do gustu. A jak doceniony czuje się recenzent, gdy z jego opinią zapoznaje się autor, sami wiecie najlepiej:) A teraz ciekawy konkurs, do wzięcia udziału w którym zapraszam Was wspólnie z portalem Sztukater:

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Polaków portret własny - "Zapytaj jeża i inne historie. 13 reportaży" - Tomasz Słomczyński

   Słomczyński ustawia się z polaroidem w zakamarku polskiego podwórka. Ma stamtąd dobry widok, sam pozostając jednocześnie niemal niezauważonym. I robi zdjęcia, które natychmiast po błyskawicznym wywołaniu okazują się być bezbarwne, szarobure i ponure, zupełnie jak polska rzeczywistość. Ich zaletą jest jednak to, że pokazują czarno na białym jak jest. Bez ubarwień i światłocieni. Takie właśnie są reportaże składające się na zbiorek "Zapytaj jeża..." - proste, ale zarazem treściwe, szczere i obiektywne.
   Tomasz Słomczyński jest dziennikarzem "Polskiego Dziennika Bałtyckiego". Bezpośrednim wynikiem pracy dla owej gazety jest fakt, iż napisane przez niego teksty dotyczą głównie ludzi lub wydarzeń mających związek z tymi terenami. W tekstach przewijają się w przeważającej mierze nazwy miejscowości położonych w Polsce północnej, choć reporter podejmuje również tematykę ogólnopolską opisując np. aferę polityczną. Niemniej jednak z tych krótkich form prozatorskich wyłania się uniwersalny obraz Polski i Polaków, portret społeczeństwa z wyeksponowanymi przedstawicielami jego najniższych warstw. Zwykłymi, szarymi ludźmi, ich bolączkami, frustracjami i codziennymi zmaganiami.
   "Nie dostrzegam drogich kreacji, być może dlatego, że nie znam się na modzie. Widzę natomiast niewypowiedziane historie spozierające z ekranu komputera. Wystylizowane twarze, sylwetki coś mówią, z pewnością, tylko jeszcze nie wiem co..."*
   Tematyka reportaży Słomczyńskiego jest różnorodna - reporter pochyla się między innymi nad problemem więźniów (obszerny fragment tekstu poświęcony jest opisowi i analizie metod samookaleczenia; zjawisku powszechnemu w polskim więziennictwie, przynoszącemu realne korzyści zdesperowanym osadzonym); pisze też o kryminalnym środowisku, wyjaśnia arkana grypserki; ukazuje sytuację kobiet, które odwiedzają swoich mężczyzn w więzieniach. Inna grupa reportaży to teksty dotyczące afer - Słomczyński opisuje słynną aferę paliwową, w którą zamieszana była posłanka Ostrowska, pisze też o bezpodstawnie oskarżonym o pranie brudnych pieniędzy właścicielu kantoru, który nie otrzymał zadośćuczynienia za bezprawne aresztowanie, mało tego, nie zwrócono mu skradzionych w depozycie pieniędzy. Bohaterowie reportera to również mordercy zabijający w akcie rozpaczy lub z powodu schizofrenii, ludzie-mrówki utrzymujący się dzięki przemycaniu towarów przez granicę. Jest weteran z Kosowa, który nie pamięta, w jaki sposób zastrzelił znajomego, z którym pił poprzedniego dnia, to pracownice kradnące rybę z fabryki Almar, jak również ich szef, który usiłując wyegzekwować sprawiedliwość zostaje ograbiony przez policję z dokumentów firmy.
    Słomczyński to kolekcjoner polskich absurdów i paranoi (jego teksty nastawione są, jak odnoszę wrażenie, na ich eksponowanie i wytykanie, na obnażanie zawiłości prawa, którego paragrafy niejednokrotnie nijak się mają do sprawiedliwości; wiele tu scen rodem z "Procesu" Kafki). W jego tekstach pojawiają się również tematy mocno kontrowersyjne w przesiąkniętej konserwatywnym katolicyzmem Polsce - pisze o wazektomii, aborcji i bankach nasienia. Autor daje też świadectwo szalejącemu rasizmowi - w tekście "Na Baluba mówią: Żydzi" pojawiają się wzmianki o dotkliwych pobiciach czarnoskórych imigrantów przez obywateli naszego państwa.
   Reporter jest laureatem licznych nagród za dziennikarską działalność, ma na swoim koncie też tytuł Dziennikarza Roku (2009 i 2010) tygodnika Agora. Mnie w tekstach pana Tomasza ujmuje całkowita obiektywność i brak skłonności do oceniania, brak uprzedzeń. To bardzo dobre dziennikarstwo społeczne. Na duży plus zasługuje też pociąg dziennikarza do literackości -to sprawia, że jego reportaże po prostu dobrze się czyta. Teksty pana Tomasza są mocno ambitne zważywszy, iż powstały jako materiał redakcyjny gazety lokalnej. Pozostaje tylko życzyć niesłabnącego zapału i być może wkrótce będziemy mieli przyjemność poczytać utwór zakrojony na szerszą dziennikarską skalę; bo potencjał bezsprzecznie jest.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
*s.177.  
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: AREA, Gdańsk 2011.
Ilość stron: 181.
Wydanie: I.
Moja ocena: 4/6.
Wyzwanie: Reporterskim okiem
 _________________________________________________
Tomasz Słomczyński - urodził się w 1976 roku, wychował się w Sopocie, mieszka w Gdańsku. Za reportaż Na Baluba mówią: Żydzi otrzymał nagrodę Grand Prix konkursu im. Macieja Szumowskiego. Dwa inne teksty – Zapytaj jeża oraz Ciężka robota- przyniosły autorowi w latach 2009 i 2010 tytuł Dziennikarza Roku tygodnika Angora oraz nagrodę im. red. Piotra Różyckiego.

sobota, 13 sierpnia 2011

Kocioł bałkański - danie dnia w Rio barze - "Rio bar" - Ivana Sajko

 Proza wielkiego wykrzyknika. Proza palca wskazującego wycelowanego w geście oskarżenia w kierunku wroga, rządu, świata, Boga i w końcu w kierunku siebie samej. Narratorka w powieści Sajko pluje jadem słownym, jej emocje wrą, kipią i eksplodują. I choć kocioł bałkański z biegiem lat już ostygł autorka każe jej zamieszać, tym razem we swych wspomnieniach, by sypnąć solą w oczy tym, którzy już zapomnieli lub nie chcą pamiętać. 
   Kiedy w jej ojczyźnie, w Chorwacji, wybuchła wojna akurat tańczyła na swoim weselu. Porachunki polityczne, o których nie miała bladego pojęcia w jednej chwili odebrały jej wszystko. Została sama ze swą groteskową, na tle zasypanego popiołem państwa, koronkową suknią ślubną. Wojna zabrała jej szczęście, męża, noc poślubną. Wojna sprawiła, że nie było ani długo, ani szczęśliwie.
"Pierwsza syrena alarmowa zagłusza muzykę do tańca. Walc. Kręcimy się w kole roześmianych druhen i pijanych drużbów. W nos łaskocze mnie rozmaryn z jego klapy. Melodia zmienia się raptownie. Syreny? Syreny!!! Szepcę do niego: to chyba nie... chyba nie... chyba nie... Po trzecim powtórzeniu znika z moich ramion. Drużbowie leżą wokół w kawałkach. I wciąż się śmieją. "*
Została wtłoczona do zapchanego do granic schronu; zabijała w najokrutniejszy sposób, by przeżyć; wsłuchiwała się w odgłosy miłości w obozach dla uchodźców sama próżno czekając na utraconego kochanka. Przeżyła, ocalała, ale co to za życie wśród zgliszczy miasta i własnych marzeń? To dla nich to ekspresyjne epitafium nad grobem wyśpiewane głosem zbolałej chorwackiej kobiecości.
   Sajko pozwala mówić w swej minipowieści kobietom z którymi niewątpliwie się identyfikuje (miała przecież ledwie 16 lat, czyli niewiele mniej, niż bohaterka "Rio baru", gdy jej kraj ogarnęła wojenna pożoga).
  "(...) pierwszy alarm zapamiętałam lepiej niż pierwszy pocałunek"**
Dzieło Chorwatki to właśnie szczera do bólu retrospekcja alkoholiczki uwikłanej w mafijne porachunki, która nieuchronnie zbliża się do całkowitej autodestrukcji pogrążając się coraz bardziej w swoim nałogu. To jednocześnie przesuwające się jak w kalejdoskopie w jej pijanych widach poszczególne wydarzenia z historii wojny serbsko-chorwackiej - w przypisach wyjaśnione są jej aluzje i dygresje. Przywołuje obrazy z obozów dla uchodźców, następnie pląsa w swej sukni ślubnej niczym żądna zemsty starożytna Erynia plądrując i paląc dobytek jej serbskich wrogów, gdy ci zostają przegnani przez Chorwatów. Wspomina kolejne rocznice wyzwoleńczej operacji "Burza" z 1995 roku, by z tonem gorzkiej ironii demaskować intencje przemawiających wówczas polityków, którzy jako jedyni chyba zyskali na tej wojnie domowej, a zyskali kosztem zwykłej, szarej młodzieży, zaślepionej ideą, która okazała się tylko nic nie wartym śmieciem (wolność zda się wam tylko o tyle, o ile zadowolicie się sprzedawaniem pizzy i coli w nowym sezonie turystycznym, w pięknym spokojnym już kraju, młodzi Chorwaci - pluje jadem Sajko).
   Język "Rio baru" jest ostry niczym potłuczone szkło, ciężki jak głazy spadające w lawinie. To narracja panicznego strachu, który pod wpływem okrucieństw i tragedii będących udziałem bohaterki ewoluował w drapieżny wyrzut, niezaspokojony pęd zadawania bólu choćby słowami, potrzebę wywrzeszczenia światu swojej wściekłości. Sajko ociera się wręcz o bluźnierstwo (porażająco prawdziwa jest jej oskarżycielska apostrofa do Maryi - "Kurwa, Mario, gdzie ty żyjesz? - krzyczy do chrześcijańskiej świętej, mającej po tym wszystkim jeszcze siłę wybaczać); mistrzowska jest kreacja panny młodej w koronkach i tiulach poplamionych krwią wroga.
    "Rio bar" to również próba analizy owoców wojny, które zbiera się jeszcze wiele, wiele lat po tym, gdy wybrzmiał i zamilkł  ostatni strzał. Zgniłych owoców anarchii, kompleksu ludzi bez przyszłości z kaleką przeszłością ustawiających się po świadczenia dla weteranów. W końcu autorka reasumuje:
   "Kiedyś napisze o nich książkę. Kiedyś. Jak wyjedzie. Zrobi to z pewnym przerysowaniem. Nazwie ich podlanymi tłuszczem kretynami. Oskarży o wysoki stopień bezrobocia, biedę, korupcję i brak dobrego smaku, o swoje nieregularne menstruacje i niskie ciśnienie, o bliznę na górnej wardze, której dorobiła się pod koniec wojny w pewnej knajpie, gdzie podczas strzelaniny ugryzła ze strachu kieliszek"***
  Seria z miotłą i tym razem mnie nie zawiodła. "Rio bar" to książka napisana mocnym, pełnym wulgaryzmów i odrażających metafor językiem; ale przez to bardziej autentyczna. To książka o mało kobiecej, bo wojennej tematyce, a jednak ze wszech miar warta przeczytania, bo jej autorka oprócz  przemyślanej konstrukcji i starannie udokumentowanego zaplecza historycznego serwuje w niej czytelnikowi coś jeszcze. A mianowicie kreację kobiety doprowadzonej do ostateczności. Obnaża siłę płci pięknej w obliczu krwawej pożogi, demonstruje porównywalny do słynnego obrazu Muncha ("Krzyk") w swej ekspresjonistycznej wymowie wrzask kobiety o naznaczonym wojną życiorysie na tle zgliszczy swego kraju i życia.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać
*s. 10 
**s.17.
***s. 85
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: W.A.B., Warszawa 2011.
Wydanie: I
Ilość stron: 159.
Przekład: Dorota Jovanka Ćirlić
Tytuł orginału: Rio Bar.
Data powstania: 2006.
Moja ocena: 4/6
___________________________________________________
Ivana Sajko (ur. 1975) – pisarka chorwacka, założycielka ugrupowań artystycznych Project Buffalo i BAD.co., redaktorka magazynów Frakcija i Tema, producentka programu telewizyjnego V-effekt, gościnnie wykładowca Akademii Sztuk Dramatycznych w Zagrzebiu. Autorka kilkunastu sztuk wystawianych i nagradzanych w wielu krajach świata, m.in. Kobieta-bomba (2003, wystawiana w Polsce).
Rio Bar to debiut prozatorski Ivany Sajko, za który w 2006 roku dostała nagrodę przyznawaną najlepszej chorwackiej powieści roku.
Źródło.

środa, 10 sierpnia 2011

"(...) na świecie nie ma tak dużo miłości, byśmy mogli pozwolić sobie na jej marnowanie"* - "Dobry człowiek" - Andrew Nicoll

 Baśń o rzeczywistości. Powieść z gatunku tych, po których zamknięciu długo jeszcze unoszą się wzniecone uderzeniem obłoczki lśniącego pyłu realizmu magicznego. Bardzo nastrojowa powieść o wszystkim i o niczym, ale głównie o życiu. O życiu i o miłości, o rozczarowaniu i walce o marzenia. Napisana piórem prozaika, którego wyobraźnia jest nieograniczona. Pełna subtelnego humoru, bogata w urokliwe detale; eteryczna niczym pierwsza miłość i gorzka goryczą uczuciowej porażki. 
    Jesteśmy w Kropce. Miasteczku położonym na wyspie gdzieś na północnym Bałtyku, sąsiadującej z Umlautem, Myślnikiem i Ukośnikiem. W miasteczku jakich wiele, które jest jednocześnie jedyne w swoim rodzaju. Władzę sprawuje tam cieszący się społecznym szacunkiem, uznaniem i sympatią burmistrz Tibo Krovic. Dobry Tibo Krovic. Jego prawą ręką i niezastąpioną pomocą jest asystentka, piękna Agathe Stopak. I tak sobie pracują oboje sumiennie dzień za dniem, samotni w swych biurowych pokojach i samotni w życiu, a w ratuszu aż wrze od głębokich uczuć, jakimi się wzajemnie darzą, od powstrzymywanych na końcu języka wyznań i skrywanych namiętności. Jednak pewnego dnia tama zaczyna przepuszczać; nie gwałtownie ale zauważalnie - wtedy zaczynają się wspólne lunche w restauracji pod Złotym Aniołem, kupowanie sobie nawzajem słodkich upominków, meblowanie wyimaginowanego domu Agathe w Dalmacji wyciętymi przez Tiba z gazet bibelotami... Sielankę burzy jednak jedno nieporozumienie, jedna nieodczytana myśl, jedno przeoczone marzenie...
   Szczególne są u Nicoll'a kreacje bohaterów - Agathe to kobieta po przejściach (zmarło jej dziecko, utraciła małżeńskie szczęście, mąż przestał ją zauważać), którą autor kreuje na rubensowską piękność, wielokrotnie podkreśla jej kobiece kształty, powab i wdzięk. Dobry Tibo Krovic jest również uczciwy i dobry do granic przerysowania - kocha swoją pracę, swoje miasto, jest sumienny i przykładnie piastuje swój urząd. W wachlarzu postaci przewijających się przez powieść człapie też ociężale groteskowo gruby prawnik Yemko Guilliame, którego pasją jest kaligrafowanie cytatów na ziarenkach ryżu; tajemniczo wróży z fusów odsłaniając kurtynę widmowego teatru Mamma Cesare; jej syn uśmiecha się spod charakterystycznego włoskiego wąsika, a na to wszystko spogląda z góry, przeczesując swoją brodę, legendarna patronka Kropki - Walpurnia. 
   Uwielbiam realizm magiczny w powieściach - a wydawca obiecuje już w opisie na okładce "realizm magiczny jak u Marqueza" - i z czystym sumieniem stwierdzić mogę, iż obietnicy dotrzymuje. Kropka ma swoje drugie oblicze, oblicze widmowe, zaczarowane, nadrealne - ma niezwykłą brodatą patronkę, która patrzy na poczynania bohaterów z wieży na ratuszu już od ponad dwustu lat, kiedy to oddała się zbrojnym oddziałom Hunów, by bronić kropkowych kobiet. W jego podziemiach również odbywają się przedstawienia teatralno-cyrkowej trupy  duchów. To wszystko czyni powieść swego rodzaju baśnią, dodaje jej posmaku magii, a autorowi daje możliwość popisu wyobraźni, która w przypadku Nicoll'a jest wyjątkowo wybujała.
   Styl autora jest jedyny w swoim rodzaju. Mnie bardzo przypadł do gustu powieściowy metajęzyk, nadający opowieści lekkości, ukazujący brak dystansu i chęć zbliżenia autora do jego czytelników poprzez uchylenie rąbka tajemnicy dotyczącej toku myślowego w ramach działalności twórczej. Autor pisząc mówi do nas, przelewa na papier swoje dygresje bądź dopowiedzenia dotyczące pisania powieści, otwiera literackie drzwi dzielące świat realny z epicką fabułą, mruga okiem do odbiorców:
  "Lecz w opowieściach nie ma nieopisania. W opowieściach opis jest obowiązkowy."**
   "Zaciągnij zasłony. To rozsądna rada dla tych, którzy czytają opowieść, podobnie jak dla ludzi w jej wnętrzu.  Zaciągnijcie zasłony i zaczekajcie na śniegu, aż Agathe znów je odsunie, umyta i ubrana, z uczesanymi włosami i nałożonym makijażem."***
  W niektórych momentach zabieg ten przybiera wręcz formę jawnego parodiowania niektórych utartych i oklepanych zabiegów powieściowych czy rozwiązań narracyjnych:
   "Całe szczęście, choć podobne złośliwości losu są częste w powieściach jako sposób na wywołanie nieporozumień między kochankami, nic takiego nie stało się z kartką Tiba."****
Nicoll to hipnotyzer wyobraźni - jego sposoby prowadzenia fabuły są tak sugestywne, iż nawet nie zauważamy, jak użyte przez niego w warstwie narracyjnej słowa i sformułowania każą nam wyobrażać sobie przemianę kobiety w psa. Autor wmawia nam absurdy i robi to tak umiejętnie, iż udaje mu się naszą wyobraźnią zawładnąć i skierować na pożądane tory. Niezwykłe. Bardzo świeży i innowacyjny jest też w warstwie narracyjnej zabieg reżyserowania opowieści, którą Mamma Cesare opowiada Agathe - kobieta interpretowała wszystko na swój filmowy sposób robiąc z tego niezgorszy romans, przewijała mniej ciekawe momenty, ba, nawet obsadziła już główne role. Agathe kręciła film, a czytelnik go oglądał. Nicoll ma wielki dar władania słowem i lepienia z niego jak z plasteliny. Po tym wszystkim wtrącanie się brodatej i upstrzonej brodawkami Walpurni do narracji nie dziwi już nikogo.
   Naprawdę dobra książka.  Zabawna, magiczna, miejscami gorzka, czasem śmieszna, pełna uroku starych księgarni, wypełnionych zapachem kawiarni, kłująca oczy blistrem starego teatru. Nicoll miesza wiele elementów by stworzyć pełen melancholii obrazek miasteczka wspomnień, potem dorzuca do tego absurd, który absurdalnie służy powieści. Magiczna. Warto przeczytać.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Nasza Księgarnia i portalu Sztukater
*s. 353.
** s. 106.
*** s. 270
****s. 233. 
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Wydanie: I
Ilość stron: 447.
Przekład: Anna Studniarek
Tytuł orginału: The Good Mayor
Data powstania: 2008.
Moja ocena: 5/6

piątek, 5 sierpnia 2011

Stosik :):):)

1) Rio bar - Ivana Sajko - recenzyjna w ramach oficjalnych recenzji dla serwisu LubimyCzytać.pl - powiem Wam, że współpraca z tym serwisem to czysta przyjemność - zero sztywnych ram (może jedynie dwa tygodnie na książkę, ale to da się zrobić bez problemu) - poza tym nikt nic nie narzuca, a dziewczyny dokładają wszelkich starań, by skutecznie podkreślam, zdobyć to, o co prosimy. Mam tam jak u Pana Boga za piecem:)
2) Zapytaj jeża i inne historie. 13 reportaży - Tomasz Słomczyński - również recenzyjna od LubimyCzytać - o sytuacji w Polsce, przeczytałam ze 20 stron i jestem w szoku... mocne ale i intrygujące
3) Mistrz i Małgorzata - Michaił Bułhakow - audiobook - kiedyś tę książkę już czytałam, teraz będę miała okazję odświeżyć ją słuchając - audiobooki doceniłam od kiedy chodzę na spacery z Natankiem - on sobie śpi, a ja się nie nudzę - przyjemne z pożytecznym
4) Wędrówka Murriego - Ilja Bojaszow - kolejna pozycja z literatury rosyjskiej (mam chyba małe zaległości z tym wyzwaniem)
5) Puste spojrzenie - Jose Luis Peixoto - coś z literatury portugalskiej - groteska w połączeniu z realizmem magicznym, to coś, co ostatnio bardzo mi pasuje
6) Imiennik - Jhumpa Lahiri - kiedyś czytałam "Tłumacza chorób" autorki i przypadł mi do gustu, poza tym okładka jest bardzo zachęcająca 
7) Dzieci Apokalipsy - Indra Shina - że lubię książki o Indiach wie każdy, kto tu do mnie choć czasem wpada. Tu autor przenosi czytelnika do slumsów indyjskich, by pokazać nieco mroczniejsze oblicze tego urokliwego zakątka świata
8) Dziewiętnaście minut - Jodie Picoult - zaintrygował mnie opis i choć nie czytałam jeszcze kompletnie niczego tej autorki to postanowiłam zajrzeć do tej książki. Na półce czeka jeszcze jej "Linia życia". Mam nadzieję, że się nie rozczaruję.
9) Tygrysie Wgórza - Sarita Mandanna - recenzyjna od Otwartego - jak tylko zobaczyłam tę książkę od razu zapragnęłam zagłębić się w jej świat, przenieść do Indii bajkowych. Kusi też porównanie do będącego już klasyką "Przeminęło z wiatrem". 
10) Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia - Marek Tomalik - recenzyjna również od Otwartego - kolejny książkowy przedmiot największego pożądania i kolejny dowód, że Otwarte rozpieszcza swoich recenzentów. A co za wydanie, Kochani, otwierając tę książkę i oglądając piękne fotografie niemalże czuje się ten kontynent.  
   A w tak pięknej oprawie dostałam książki od miłej Pani z Otwartego:) 

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

"(...) postanowiły leczyć złamane serca, zamiast cerować skarpetki"* - "Za oknem cukierni" - Sarah-Kate Lynch

   Powieść słodka jak włoskie cantucci, gelato i tiramisu razem wzięte. Opowieść o tym, jak przepiękne toskańskie krajobrazy i specyficzna włoska aura mogą uleczyć nawet najbardziej poharatane serca. "Za oknem cukierni" to współczesna bajka, w której, choćby bohaterowie starali się nie wiem jak bardzo spartaczyć swoje życie, to jednak szczęśliwe zakończenie jest nieuchronne. Bardzo dobra lektura na leniwe letnie popołudnia, nie wymagająca zbytniej gimnastyki intelektualnej, za to posiadająca terapeutyczną moc zwiększania poziomu hormonów szczęścia. Bo dlaczego czasem mamy się nie zapomnieć i nie pozwolić by nas czarowano?
   Poukładane życie Lily Turner rozsypuje się w drobny mak za sprawą jednego zdjęcia. Zdjęcia, które ukazuje jej kochającego i oddanego męża (jak dotąd o nim myślała) wraz z jego drugą, włoską rodziną. Z dnia na dzień bierze urlop w firmie i opuszcza Nowy Jork podążając ku czarownym krajobrazom wzgórz Toskanii. W ślad za nią podążają jednak demony przeszłości - widmo matki-alkoholiczki, zaniedbującej swoje córki, niemożność zostania matką i wynikająca z tego przepaść dzieląca ją i jej siostrę, która z niezwykłą łatwością wydaje na świat kolejne pociechy oraz rozłąka z malutką Grace, którą musiała oddać jej biologicznej matce po sześciu cudownych dniach wspólnego życia.
   Dociera do uroczej Montevedovy, gdzie staje się obiektem zainteresowania osobliwego stowarzyszenia. Liga Owdowiałych Cerowaczek, bo o niej mowa, to motyw, który w całej książce podobał mi się najbardziej. Ten tajny klub zrzeszał w swych szeregach kilka mocno wiekowych pań, które postawiły sobie za zadanie łatać złamane serca. Klubowi przewodniczyły Violetta i Luciana, siostry Ferretti, właścicielki podupadającej cukierni, która, tak jak jej posiadaczki, lata świetności miała dawno za sobą. Pomysł Ligi Owdowiałych Cerowaczek, opisy zebrań, portrety charakterologiczne wdów i humor sytuacyjny przynależący do tej partii powieści to duży plus na jej korzyść. Przesympatyczne są wdowy z ich starczą gderaniną, przebiegłością, odpowiednio dozowaną zgorzkniałością, choć przede wszystkim dobrodusznością. Nostalgiczne i nastrojowe jest wspominanie przez nich lat, gdy kochały i były kochane; rozczula całowanie i przemawianie do portretów zmarłych ukochanych mężczyzn; wiara w przeczucie zwiastujące osobę ze złamanym sercem, objawiające się czuciem zapachu pomarańczy przez jedną z sióstr i bólem dużego palca u nogi drugiej nadaje książce nieco magiczną aurę.

   "(...) dziś nadszedł dzień, by te, które dobrze widzą miały oczy szeroko otwarte, te, które dobrze słyszą, nastawiły uszu, a te, które śpią, niech nie przerywają sobie drzemki"**
   Nie kryję, że nie jestem miłośniczką tego typu literatury - miłosne uniesienia, gorące romanse bohaterek i lukrowe zakończenia do mnie zdecydowanie nie przemawiają. A tu jest tak różowo i zakończenie - aż ocieka cukrem; jest szczęśliwe do granic przyzwoitości, momentami zakrawa wręcz na groteskę (przy jednym stole siedzą zdradzający i zdradzani, prawdziwi ojcowie, ojczymowie i gromadka ich dzieci i, o zgrozo, wszyscy są przeszczęśliwi... brrr). Jeśli chodzi o styl książki - nie ma się tu nad czym zbytnio rozwodzić, bo styl jest mocno popularny. Jedyne metafory, które wywoływały uśmiech na mojej twarzy to te używane przez członkinie Ligi, kiedy to staruszki porównywały leczenie złamanych serc do cerowania. Tak, to było proste i piękne w swej prostocie. Był jeden niespodziewany zwrot akcji, który mnie zaskoczył i ożywił fabułę, były momenty, kiedy w powieści dało się zaczytać, jednak uważam, że to pozycja raczej z sortu "dla nastolatek", chociaż osoby cokolwiek życiowo dośwadczone mogą ją czytać jako piękną, ale kompletnie pozbawioną odniesienia do rzeczywistości i prawdopodobieństwa życiowego bajkę.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka
*s. 32.
**s. 33.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Ilość stron: 280
Przekład: Bogumiła Nawrot
Moja ocena: 3/6