Zhomogenizowaliśmy się. Kto? My wszyscy, dzieci cywilizacji, świata obywatele, kosmopolici. Odcięliśmy się od korzeni, a jeśli nie, to trzymamy się ich wątłymi resztkami sił. Tradycja? Kto by się nią przejmował... i zamieniamy nasze święto zmarłych na Halloween Regionalizm? Ale to takie passe i obciach w dodatku... Żyjemy w globalnej wiosce. Ale to nie byłoby problemem, skoro nam z tym dobrze. Problem tkwi gdzie indziej. Bo przecież: "kto nie jest z nami, ten jest przeciwko nam". Tak, znamy, znamy, syndrom ten mamy. A jak wiele szkód wyrządza w praktyce galopujący urbanizm uświadomiła mi na przykładzie sytuacji Aborygenów Ros Moriarty w swojej mocno refleksyjnej i dającej do myślenia książce.
Na początku zaznaczyć muszę, że książka mnie miejscami zawiodła. Przygotowana na duchową podróż, na odkrycia licznych fundamentalnych tajemnic i filozoficzne rozważania czułam się, jakby dano mi zaledwie polizać lizaka przez papierek. Tak, bo kwestie duchowości, mitologii czy obyczajowości Aborygenów, czyli to, co mnie do tej opowieści zwabiło, autorka załatwiała mocno pobieżnie, powierzchownie i jakoś tak po macoszemu. Ok, Prawo zabraniało jej zdradzania sekretów rytuału, ale i tak mam wrażenie, że książka jest nie do końca przemyślana, a zadania, jakie przed sobą postawiła jej twórczyni zdecydowanie ją przerosły. Ros Moriarty uzurpuje sobie prawo do bycia w jakimś stopniu rzeczniczką reprezentantów tej ginącej kultury na świecie, a tymczasem czytając jej zapiski czuje się niemal namacalnie, że sama jej nie rozumie. Nie rozumie, nie do końca akceptuje, traktuje jak coś, o czym owszem, można poopowiadać, ale żyć tak by nie mogła i zapewne nie chciała. Zdystansowanie autorki do świata, który prezentuje czytelnikowi czyni jej historię niezbyt przekonującą. Partie dotyczące duchowości Aborygenów wypadają blado na tle fragmentów dotyczących historii ich relacji z białymi, na tle rozmów o ich ówczesnej kondycji, a nawet w porównaniu do sprawozdań z działalności jej studia designu. No niestety. Australii doświadczyłam tylko przez szybkę i niedosyt czuję.
Nie można natomiast odmówić autorce socjologicznego zacięcia z jakim naświetla czytelnikowi ówczesną sytuację rdzennych mieszkańców Australii. I nie jest to zdecydowanie optymistyczna wizja; ta jedna z najstarszych ziemskich kultur znajduje się u kresu istnienia, a wszystko za sprawą ludzkich rąk. Białych ludzkich rąk, które plądrowały, łupiły, wyzyskiwały, grabiły, mordowały i dopuszczały się jeszcze wielu innych bezeceństw na bezbronnych, żyjących w zgodzie z naturą i własnymi obyczajami Aborygenach. To uświadamia i porusza czytelnika, mnie przynajmniej. Zapaliło mi to w głowie czerwoną lampkę i o sto osiemdziesiąt stopni odmieniło wyobrażenie o Aborygenach, jako beztroskich mieszkańcach dziewiczych rejonów wiodących sielankowe życie. Otóż oni mają problemy i to nie byle jakie.
Moriarty pisze o porwaniach dzieci zrodzonych z związków Aborygenów z białymi, których dopuszczali się ci drudzy pod przykrywką ich nawracania, cywilizowania i dawania im "szansy na lepsze życie". Bolesne doświadczenia "skradzionych pokoleń" są autorce szczególnie bliskie, gdyż w szeregach dzieci, które dzieliły taki los znalazł się jej mąż John. Jego dzieciństwo upłynęło pod znakiem ciągłej tęsknoty za rodziną, którą mu odebrano oraz głodu, ciągłego marznięcia w porwanych butach i zbyt lekkich ubraniach, wykorzeniania wiary jego przodków w nim zakotwiczonej czy mieszkania w zimnej i ciemnej piwnicy.
"Musiał dorosnąć wcześniej niż inne dzieci: zdecydował wtedy, że wytrwa, że nic nie będzie w stanie go złamać. Ani bicie gumowym wężem, kiedy był zupełnie nagi i ociekał wodą spod prysznica, ani konieczność wykopania grobu dla innego chłopca, ani opłakiwanie zmarłej mamy dziewięcioletniego kolegi , choć on sam nie wiedział nawet, gdzie jest jego własna."**
Pisze o palących problemach wyniszczających społeczność zarówno od zewnątrz, jak i od środka. Do tej pierwszej grupy zalicza się atmosfera wrogości i nietolerancji, jaką przejawia wobec nich większość mieszkańców kontynentu, a która znajduje swe odzwierciedlenie w pełnej cierpienia historii oraz w krzywdzącej ówczesnej polityce rządu wobec nich. Na co dzień czarnoskórzy krewni i znajomi autorki borykać się muszą z nędzą powodowaną rozkradaniem należnych im zasiłków przez zarządzających nimi urzędników, alkoholizmem dotykającym dużą część społeczności w wieku produkcyjnym czy okrutnym rasizmem (posuniętym tak dalece, że Ros miała problemy ze znalezieniem mieszkania do wynajęcia ze względu na odcień skóry jej męża). Aborygeni są solą w oku "białej Australii", która najwyraźniej niczego bardziej nie pragnie, jak ich zasymilować. Napotykając w tym liczne przeszkody rzuca im kolejne kłody pod nogi: raz ustawowo zabrania im pochówków w ich świętych miejscach, kiedy indziej wydaje zgodę na wycinkę sagowców zadając cios aborygeńskiemu tabu.
Moriarty wszystko to nagłaśnia, zapala światu czerwoną lampkę. Pisze o tym wprost, bez zbędnych zawoalowań, bo może to ostatni dzwonek, by pochylić się nad tym, co przemija bezpowrotnie. Umierają bowiem, jedna po drugiej, patriarchinie plemienia, a autorka przy tym wygasającym ognisku prastarej kultury przysiada, by oddać głos samym Aborygenkom i poprawić z nimi o życiu, o zapatrywaniach na przyszłość, by wysłuchać, co je boli. Ostatnie strony książki zaliczają się chyba do najlepszych i najautentyczniejszych - te rozmowy-wywiady szczególnie mnie ujęły, a pomysł na dosłowne cytowanie - jakkolwiek nastręcza może nieco zaburzeń w odbiorze - czyni je bardzo wymownymi.
Aborygeni nie roszczą sobie niebotycznych żądań, każdemu z nich do szczęścia wystarczy "(...) obecność rodziny, świadomość, że przeszedł przez życie w zgodzie z Prawem, trochę jedzenia i dach nad głową."*** Filozofia życiowa rdzennych Australijczyków jest nieskomplikowana i silnie sprzężona z naturą i ich odwiecznym porządkiem świata. Nic więc dziwnego, że stali się oni łatwym łupem dla drapieżnych białych zdobywców, dla których "świat to za mało". Czytając wyjątki powieści traktujące o burzliwej historii kolonizowania Australii niejednokrotnie odczuwałam wstyd, iż my, Europejczycy, ludzie afiszujący się stopniem swego ucywilizowania dopuszczaliśmy się takich jawnych barbarzyństw określając je mianem przysposabiania terra nullis, ziemi niczyjej. Tak, bo powiedzmy sobie otwarcie, dla kolonizatorów Aborygeni byli nikim. Moriarty rozdrapuje tę ranę i w swej na poły wspomnieniowej książce pyta, "co dalej?" Przybyliśmy, wytępiliśmy, teraz patrzymy na ich agonię. I co dalej? Pozwólcie, że oddam głos Ros, która sama zaprosi Was do refleksji:
"Mój nowoczesny, rozsmakowany w wysokiej kulturze kraj nie ma pojęcia, że śpiew kontynentu nadal rozbrzmiewa w jego sercu. My, przybysze, zaledwie musnęliśmy powierzchnię tej ziemi, nie dokopując się do drzemiących pod jej powłoką sił, które karmią i rozbudzają zmysły. (...) sączymy jedynie fizyczne piękno, podczas gdy moglibyśmy chłonąć duszę Australii."****
*s. 149
**s. 35
***s. 65
****s. 102
**s. 35
***s. 65
****s. 102
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Wydanie: I
Ilość stron: 285
Przekład: Andrzej Wajs
Tytuł orginału: "Listening to Country. A Journey to the Heart of What It Means to Belong"
Język orginału: angielski.
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 4/6.