Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Biblioteczka Nateczka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Biblioteczka Nateczka. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 października 2014

Biblioteczka Nateczka: Syberyjskie przygody Chmurki - Dorota Combrzyńska-Nogala, ilustracje: Maciej Szymanowicz



  Gdy tylko oczami pierwsze litery tej książeczki przebiegłam, wiedziałam już - łatwo nie będzie. To jedna z takich książek, z takich historii, kiedy dorosły, widząc w oczach dziecka zdziwienie mieszające się ze strachem, widząc groźbę majaczących łez, zaczyna się wstydzić za to, że ten świat jest właśnie tak okrutny, pełen cierpienia i bólu, tak po brzegi niesprawiedliwością wypchany. Że myśmy tak go urządzili. Ale jednocześnie byłam więcej niż pewna, że warto. Że warto w to brnąc, warto szukać odpowiedzi na te bardzo ciężkie pytania o kwestie fundamentalne. O życie, o wojnę, o stratę. Bo to jest opowieść o historii i o prawdzie. A przecież tego nie wolno przed dzieckiem ukrywać, nie wolno separować go od świata, bronic do niego dostępu złu, choćby nie wiem jak się chciało. Nie, synku, choć serce boli, chodź, powiem Ci jaki jest ten świat - i wtedy zrozumiesz, dlaczego właśnie taki piękny.
   Długo się zastanawiałam, czy nie za wcześnie; czy niespełna czterolatek zrozumie. I wiecie co? I doszłam do wniosku, że nie, nie zrozumie. Że jakim cudem, skoro nawet ja nie rozumiem. Czy ktokolwiek jest w stanie zrozumieć wojnę, przemoc, mord? Pastwienie się człowieka nad drugim człowiekiem? Zaczęłam więc po prostu czytać. Czytałam, oddawałam się historii, nieraz z ciekawością, czasem ze skrępowaniem i czekałam na pytania. Na razie nie wiele się pojawiło, ale oznacza to, że jest to powieść na lata - za każdym razem podczas jej lektury dziecko będzie miało okazję wzbogacić się o nową porcję wiedzy, zrozumieć nowe niuanse i zawiłości historii. Ale przede wszystkim otulić się w ciepły koc, sięgnąć po kubek z gorącą czekoladą stojący tuż przy kubku kawy mamy, wtulić się w nią i słuchać. Słuchać o innym dziecku, które takiego szczęścia nie miało. 
Wojny dorosłych, historie dzieci wydane nakładem Wydawnictwa Literatura to jedyna chyba taka seria powieści historycznych, a zarazem wspomnieniowych dla dzieci. Coś przewartościowego, przemądrego i jeszcze jak cudnie wydanego. Po lekturze "Chmurki" wiem, że na naszej półeczce musi, po prostu musi znaleźć się cały ten cykl, i że będzie to jedna bodajże z najlepszych, najbardziej do dziecka trafiających i zapadających w jego pamieć lekcji historii, jakie będzie mu dane kiedykolwiek otrzymać. Nie ma tu miliona suchych, niewiele mówiących nam dat - zamiast tego autentyczne wspomnienia kobiety, która spędziła pięć lat swojego życia na wygnaniu w mroźnej i bezlitosnej Syberii. Nie ma tu czerni i bieli typowych dla fotografii dokumentujących przeszłość - tu rządzi kolor, radość, piękno przyrody - bo takie było mimo wszystko jej dzieciństwo. I to chyba wywołuje jeszcze większy smutek, bo kiedy się wejdzie w druk, kiedy otuli się opowieścią, kontrast jest wręcz bolesny.
Chmurka, czyli Anna Szywakowska-Michalska, to postać autentyczna. Fabuła książki Doroty Combrzyńskiej-Nogala to zbeletryzowane wspomnienia tej pani. Czytając tę książkę czułam się tak, jak kiedy w dzieciństwie siadałam przy strzelającym ogniem piecu i międoląc w buzi chleb z cukrem, prosiłam prababcię: "Babciu, a poopowiadaj mi o wojnie". Tu również prym wiodą gawędy, wspomnienia, których czas nie zdołał zatrzeć. Pełne magii dzieciństwa wbrew wszystkiemu. Czuć autentyczność, czuć emocje, czuć radość i ból w tych zaklętych w druku słowach. Chmurka, a czasem jej ciotki i babcia, czy mama, z którymi znalazła się na wygnaniu w syberyjskim kołchozie opisują bardzo dokładnie okoliczności, w jakich się tam znalazły - jako, że dziadkowie Chmurki posiadali hutę szkła Niemen i zatrudniali w niej wielu pracowników, po przejęciu władzy przez komunistów obwołano ich wyzyskiwaczami i wrogami publicznymi, mężczyzn gdzieś "zniknięto", kobiety zaś skazano na 25 lat wygnania w głąb rosyjskiej tajgi. Dwutygodniowa podróż pociągiem w katastrofalnych warunkach, odebranie całej własności, ciągły głód, chłód i poczucie niesprawiedliwości, wszystko to przewija się mimochodem i umyka gdzieś w dal wobec opowieści o zabawach z przyjaciółmi i szczęśliwym, mimo wszystko, dzieciństwie. 
Czy można być szczęśliwym mając za zabawkę jedynie wypchanego trocinami misia i czarną lalkę oraz szklane jajo wielkanocne? Otóż, jak się okazuje, można być bardzo szczęśliwym. Bo lata spędzone na Syberii wspomina dorosła już Chmurka z taką nostalgią i sentymentem, jak się wspomina najpiękniejsze chwile w życiu. Kiedy ma się mało, człowiek uczy się doceniać. Nie pragnąc, ale cieszyć się. Z małych rzeczy się cieszyć uczy i doceniać moc przyjaźni. Niejednokrotnie włos mi się na głowie jeżył, kiedy czytałam o jadłospisie, jaki był tam standardem, a w którym potrawka z kota i surowe jaja wykradzione czajce jawiły się dzieciom jak nie wiem jakie rarytasy. Nieraz za głowę się łapałam czytając o zabawkach i zabawach, jakie dzieci Filipowów (rodziny, z którą dziewczynka i jej opiekunki dzieliły mieszkanie) i ona sama sobie wymyślały. Nie potrafię sobie wyobrazić, że moje dziecko jeździ na słynnych katkach zrobionych przez Iliję z deski i ... polanego wodą i uformowanego na kształt siedziska, krowiego łajna. Lecz może, gdybym tam wtedy była, sama bym się do nich przyłączyła, bo jak zapewnia Chmurka, zabawa była tak przednia i dzieci się w niej tak zapamiętały, że pochorowały się z wyziębienia na zapalenie płuc. Co zresztą wyleczono ziołami, bo żadne lekarstwa dostępne tam nie były.
   Katki to tylko jedna z zabaw, które czytelnika mogą zszokować, ale jednocześnie dobitnie dać do zrozumienia, jak ciężkie i nieprzyjazne to było miejsce i czasy. Innymi sposobami dostarczenia sobie przez dzieci rozrywki było inscenizowanie oblężenia Stalingradu za pomocą patyczków i słomek czy zabawa w śmierć babuszki, podczas której, wśród wszechobecnego lamentu, Chmurka osiągała stan pewnego rodzaju katharsis wobec nieszczęść, które stały się jej udziałem. W zabawach tych wyraziście pobrzmiewają echa czasu. Jakże to inne, niż obecne planszówki czy lego... Jakże naznaczone historią i obyczajowością, a mimo wszystko dające radość. To własnie magia dzieciństwa - cokolwiek by się nie działo, dzieci umieją być szczęśliwe. 

Wiele tu historii, liczne są przemilczenia i niedopowiedzenia, które wyłapie dorosły czytelnik, o które spyta starsze dziecko, a młodsze nie przywiąże do nich zbyt wielkiej wagi, ciekawe może katek, a może techniki łowienia rybek w gacie. Nieważne, nieistotne. Bo nie historia jest tu najważniejsza, jest tylko tłem. Tłem dla dzieciństwa. Co bardzo mi się podobało, to to, że wszystkie wydarzenia poznajemy tu z perspektywy kilkuletniej dziewczynki, której domem i źródłem wspomnień stała się Syberia. Obserwujemy proces jej asymilacji, naukę języka rosyjskiego, który był jej językiem naturalnym, często potem automatycznie wtrącającym się do polszczyzny, szczególnie w sytuacjach rozemocjonowania. To takie ciut inne spojrzenie na kwestię zsyłek. Nie, nikt nie stara się tu tej polityki komunistycznej zrehabilitować, a gdzieżby. Pokazuje natomiast, że tam dom twój, gdzie dzieciństwo twoje i uświadamia, jak bardzo kształtują nas najmłodsze lata naszego życia.
   Jeszcze o ilustracjach słów kilka. Piękne są, to widać. Dopracowane. Zabawne, a jednocześnie majestatyczne kiedy trzeba. Magiczne, ale też oddające cały nagi naturalizm, bez przesłodzenia, zupełnie tak samo, jak tekst, jak ta opowieść. Nie znałam dotąd kreski Macieja Szymanowicza, ale stwierdzić muszę, że bardzo mi się podoba. Niby to dziecinne, to malowania, ale widać tu groteskę. Twarze umieją oddać emocje, a oczy prawdę.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa

czwartek, 4 września 2014

Biblioteczka Nateczka: Z rodziną najlepiej wychodzi się na ... drzewie - "Wierszyki rodzinne" - Michał Rusinek

    Jeśli uważacie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, to czuję się zobowiązana wyprowadzić Was z błędu. Bo choć przekonanie  to zapewne odziedziczyliście w spadku po dziadku, w obliczu przezabawnej książki Michała Rusinka z wierszykami dla dzieci, całkowicie się ono zdezaktualizowało. Od dziś z rodziną najlepiej wygląda się na drzewie... genealogicznym, rzecz jasna. Już sama książka stanowi namacalny dowód, iż najlepiej jest, gdy wszystko zostaje w rodzinie - słowa autora bowiem kreską ożywiła jego osobista siostra.  I wyszła książka cudeńko, naładowana bardzo pozytywną energią, wprawnie szyta cieniutką nicią porozumienia bratersko-siostrzanego. 
   Inspiracją dla autora do stworzenia tej książki był... żart rysunkowy, na który natknął się kiedyś podczas lektury New Yorker'a. Proponowano w ów dowcipie sporządzenie drzewa genealogicznego za 2 dolary, a w obrazek prezentujący przykładowe splątane gałęzie naszych pokrewieństw i spowinowaceń wpisany był "chyba Napoleon Bonaparte" oraz "dwie małpy". Trzeba przyznać, iż jakkolwiek luźne podejście do tematu odtwarzania więzi rodzinnych reprezentowała owa anegdota, to jednak tkwiło u jej podstaw ziarenko prawdy, z którego kiełkują wszelkie motywacje do odkurzania starych albumów i metryk w poszukiwaniu własnych korzeni. Zazwyczaj bowiem bardzo pragniemy odkryć wśród ludzkiego listowia Kolumba, Kopernika czy choćby jakiegoś dobrze sytuowanego szlachcica, a jak wnikliwie byśmy nie grzebali, jednego możemy być pewni - wszyscy pochodzimy od małp. A co pomiędzy? Tu proponuję zdać się na wybujałą i zwinnie łażącą po drzewach wyobraźnię autora. 
   Jaskiniowiec, Rzymianin, Wiking. Tatar, co złapał katar; dwórka po profesjonalnym kursie dygania; pirat, który okazał się piratką. Wszystkie to postaci rozsiadły się na rusinkowym drzewku, zawadiacko machając nogami (choć to podobno niegrzecznie, ale kto by się tym przejmował). Machają i prowokują. Do czego? Do marzenia, do snucia najśmielszych domysłów i  nawet sensacyjnych teorii spiskowych. Może gdzieś wśród Waszych przodków znajdzie się też Podróżnik jakiś, co był w miastach ponad trzystu? A może Czarownica, która jakiegoś Waszego wujka oczarowała i tak ciotką Waszą została? 
   Co dobrego kryje się w książce Rusinka pomiędzy wierszami? Na pewno trening wyobraźni, jeśli zachęceni marchewką, którą dynda nam przed nosem podążymy tropem autora i zechcemy wspólnie z naszymi dzieciakami /rodzeństwem/wnukami/etc. powymyślać takie najbardziej nieprawdopodobne biografie dla naszych własnych przodków. Po drugie, "Wierszyki rodzinne" budzą uśpioną ciekawość i mogą być doskonałym pretekstem do zgłębiania dziejów naszych rodzin, do zapoznawania dziecka z dalszą i bliższą rodziną, odwiedzania dawno niewidzianych krewnych i snucia niesamowitych historii z cyklu " a ciocia mojej babci, kiedy była w Twoim wieku"... no ja mogę tego typu opowieści i gawęd słuchać dłuuugimi godzinami. A jeśli nasi przodkowie już odeszli - wtedy możemy wybrać się w sentymentalną podróż w czasie wertując stare zdjęcia. Zamyślić się, przypomnieć sobie z melancholią na przykład smak cukierków, którymi po cichu raczyła nas prababcia (moje miętówki smakowały wojną, bo ich smak mieszał się z opowieściami matki mojego dziadka o tym, co było jak "przyszli Niemcy", a jej mąż umarł na zawał w wieku 33 lat, wróciwszy z 140 kilometrowej, pieszej wędrówki za chlebem). 
   Dlaczego jeszcze warto wydać na tę książeczkę pieniądze? Już choćby dla samej estetycznej przyjemności obcowania z nią. Naprawdę jest przepięknie wydana. Twarda oprawa, zacniejszy i porządniejszy papier, a ponadto: fantastyczne, zabawne i zawadiackie ilustracje wypełniające książkę dosłownie po brzegi. Jest kolorowo, każda strona to wysmakowane wesołe miasteczko intensywnych barw i z duszą wyrysowanych postaci. Aż się chce w ramki oprawić, w dziecięcym pokoju zawiesić i patrzeć. A wiele prac Joanny Rusinek ma też niesamowitą atmosferę, no są po prostu magiczne. Ilustratorka książek dziecięcych na pewno warta uwagi. 
   Czego jeszcze nie można pominąć, a co na plus wielki książeczki przemawia, to zwinność jej wiersza, melodyjność rymów, ten żwawy i pozytywnie nas naładowujący rytm. Choć znajdą się tu wierszyki skłaniające doi refleksji i wprowadzające nas w dość melancholijny nastrój, to jednak ogromna większość wierszowanych opowieści to zabawne miniaturki uśmiech wywołujące i z łatwością wpadające w ucho. Do nauczenia i powtarzania, do wymyślania melodii i wyśpiewywania, skacząc na jednej nodze w klasy czy przez skakankę. Nie byłabym oczywiście sobą, gdybym Wam tutaj jednej z moich ulubionych rymowanek nie zacytowała. Moje serce podbił i humorem w sobie zawartym rozbroił totalnie "Obcokrajowiec". A leci to tak:
Mamy w rodzinie obcokrajowca;
mówi się o nim "ta czarna owca!".
Bo gdy go o coś pyta teściowa,
nie odpowiada jej ani słowa.
Kiedy do niego mówi szwagierka,
on tylko dziwnie tak jakoś zerka.
Gdy go teść pyta: "Pogadasz z teściem?",
to on zastyga w dziwacznym geście. 

W obcokrajowcu wreszcie coś trzasło
i raz przy stole spytał: "Gdzie masło?".
Wszyscy zamarli, aż wreszcie żona
"Czemu milczałeś - pyta zdumiona - 
choć się do ciebie tyle mówiło?".
On na to odrzekł: " Bo masło było". 
   Ta książeczka to furtka do przeszłości. Nie, nie majestatyczne, ciężkie, stęchlizną trącące i żelazem kute drzwi. Furtka, przy której kica zając, ale tym razem nie zabiera nas do krainy czarów. Tym razem ma dla nas farby, byśmy mogli pokolorować jawiącą nam się na czarno biało historię i sprawić, by w metaforycznych żyłach naszych dawnych przodków na nowo popłynęła krew. I nawet jeśli na naszym drzewie nie siedzi żaden Napoleon, to na pewno odnajdziemy tam wiele ciekawych postaci, bohaterów dnia codziennego. I dowiemy się kim my jesteśmy, skąd pochodzimy i co tworzymy oraz gdzie jest nasze miejsce i rola w trybach ogromnej machiny świata. Bo w ostatecznym rozrachunku i tak najważniejsza jest rodzina.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Znak emotikon, Kraków 2013.
Ilustracje: Joanna Rusinek.
Wydanie: I.
Ilość stron: 160.
Moja ocena: 5/6

czwartek, 8 maja 2014

Biblioteczka Nateczka: Książeczka, co uśmiech wywołuje - "Uśmiech dla Żabki" - Przemysław Wechterowicz, Emilia Dziubak (ilustracje)

   Spotkali się kiedyś, gdzieś mężczyzna z cudowną opowieścią w głowie i kobieta, która umie czarować, lecz nie różdżką, a kreską; umie ożywiać baśnie. Gdzie się spotkali? Nie wiem, ale podoba mi się wyobrażanie sobie, że może w uroczej kawiarence, a może na ławce nieopodal emanującego zwariowaną dziecięcą energią placu zabaw. Kiedy się spotkali? Może w mżysty poranek... Albo zaraz po burzy, gdy ziemie jeszcze pachniała deszczem. Spotkali się i postanowili stworzyć opowieść, która wywołuje uśmiech. 
   Literacki duet Wechterowicz i Dziubak zna chyba każdy rodzic i osoba, która ma w swoim otoczeniu dziecko. A jeśli ktoś taki ich nie zna, radzę szybko te braki nadrobić, bo zaręczam, że umykają Ci dwa ważne dla literatury dziecięcej nazwiska. Ja niestety nie miałam okazji poznać dwóch pozostałych książek autora i ilustratorki osobiście, ale kiedy oglądam  na stronie wydawnictwa Ezop ich dwie pozostałe pozycje - "W pogoni za życiem" oraz "Proszę mnie przytulić" - przyznam szczerze, serce mi bije szybciej. Oczywiście mają oni na swoim koncie wiele indywidualnych prac, jednak razem stanowią naprawdę zgraną parę artystyczną i cudeńka tworzą. 
   "Uśmiech dla żabki" to historia pewnej smutnej, małej Żabki, której nie mógł rozśmieszyć Okoń, ani Paź Królowej; nie mogło jej rozśmieszyć Słońce. Co było przyczyną jej smutku? Otóż nie było przy niej mamy. Jednak mama, nawet gdy jest daleko, myśli o swoim dziecku; tak samo mama Żabki - intuicyjnie wyczuła, że jej córeczce dzieje się coś złego i postanowiła posłać jej uśmiech. Lecz, jak wszystkie mamy, które są w pracy, ona również nie mogła opuścić sklepu, poprosiła więc o pomoc  swych klientów - leśne zwierzęta. Czy uśmiech dotarł do małej adresatki? Tego dowiecie się czytając tę uroczą książeczkę - jeśli dysponujecie dzieckiem w wieku lat trzech, tak jak ja - po raz pierwszy, siódmy czy dziesiąty. 
   Ta opowieść, mimo całej swej prostoty, a może właśnie dzięki niej, ma wielką terapeutyczną moc. Uśmierza tęsknotę i daje nadzieję, jak słońce, które w ponury dzień wyłania się zza chmur. Sprawia, że lżej nam na duszy. Nie lekko, ale lżej. Jest to historia tak subtelna, że kwintesencję jej przekazu zrozumie tylko dziecko, które nagle stanie przed koniecznością rozstania się na jakiś czas z rodzicami oraz rodzic właśnie, który będzie zmuszony pozostawić pod czyjąś opieką swój największy skarb. To dla nich zarezerwowane jest drugie dno tej błahej z pozoru bajeczki. To na dzieciaki i ich rodziców owa książeczka ma szanse podziałać jak kojący balsam. Poza tym książka ukazuje dzieciom jak ważne jest to, by móc na kogoś liczyć oraz, co za tym idzie, jak ważne jest to, by nie zawieść osób, które nas poprosiły o pomoc. Przypomina o tym, jak ważni są przyjaciele, bo za ich pomocą można dokonać wielkich rzeczy. 
   Ilustracje w "Uśmiechu" są oszałamiające. Zachwycają. Cały akapit recenzji, który planuję poświęcić opisaniu, jak bardzo mnie one urzekły, wystarczyłoby zamienić na dwa słowa: Emilia Dziubak, a każdy, kto miał kiedykolwiek do czynienia z twórczością tej pani, od razu zrozumiałby, o co mi chodzi. Widać, że lubi ona przyrodę, a przyroda kocha jej styl. Zwierzaczki i owady, które wychodzą spod jej ręki są pełne życia i przesympatyczne. Fantastycznie potrafi ona oddać ich emocje - moje dziecko, gdy tylko zobaczyło okładkę książki, kompletnie nie wiedząc o czym ona jest, zapytało: " Mamo, a cemu zabka się smuci?" No widać tę historię na obrazkach, a przy książkach dla maluchów to ważne - same sobie przecież nie przeczytają, a oglądać będą mnóstwo razy. Oglądać i rozumieć. Do tego piękne barwy - takie żywe, nasycone. I operowanie światłem, cieniami, które daje niesamowitą wielowymiarowość. I te liście, trawy, powoje układające się koncentrycznie wokół sceny - jak dla mnie cecha charakterystyczna twórczości Dziubak - one sprawiają, że mam wrażenie, iż bohaterowie opowieści wydają mi się być na wyciągnięcie ręki. Czytając mam wrażenie, jakbym ich podglądała zza drzewa. A stamtąd już tylko krok, by wkroczyć w opowieść...
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać. pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Ezop, Warszawa 2014.
Ilustracje: Emilia Dziubak.
Wydanie: I.
Ilość stron: 36.
Moja ocena: 5/6

piątek, 21 marca 2014

Biblioteczka Nateczka: Mały Książe doby gender - Lekkie życie Barnaby'ego Brocketa - John Boyne

   Ciężkie było to lekkie życie Barnaby'ego Brocketa, oj ciężkie. A dlaczego ciężkie? - spytacie. Ano właśnie dlatego, że było lekkie... Ale zanim od tego kręcenia się w koło zakręci nam się w głowach zróbmy mały eksperyment. Ja podam stwierdzenie, a Ty zaznaczysz odpowiedź zgodną z pierwszą myślą, jaka Ci się nasunęła po jego odczytaniu. Gotowi? No więc: Barnaby Brocket, ośmioletni chłopiec z Sydney w Australii nie podlega prawu grawitacji i lata. Teraz kolej na Was. Czy pomyślałeś: a) to całkowicie niemożliwe, głupie i nienormalne, jak pozna życie to zejdzie na ziemię; b) ale super koleś, chciałbym go poznać, musi mieć niesamowita osobowość; czy tez c) nie doczytałem tego zdania, bo sam własnie uniosłem się z fotela i bujam pod sufitem? Niezależnie od tego, co też przyszło Ci do głowy zapraszam Cię do lektury książki autora "Chłopca w pasiastej piżamie", która tylko z pozoru jest książką dla dzieci. Zawarte w niej prawdy mogą wydać się czymś odkrywczym tylko dorosłym - dzieci przyjmują je jako oczywistość. Powieść ta pozwoli Ci zwiedzić kawał świata, ba!, nawet wszechświata; poznać wielu ciekawych ludzi, a przede wszystkim spojrzeć na wiele spraw z odpowiedniego dystansu. Spod obłoków. 
    Normalność - to o niej jest ta opowieść. Z normalnością jest trochę jak z potworem z Loch Ness, Yeti czy UFO - nikt ich nie wiedział, a każdy wie, jak wyglądają. Normalność to nasz azyl, nasz bastion, mur, którym się obwarowujemy. I tu zaczynają się kłopoty, bo jeśli obwarujemy się nim zbyt mocno, nie tylko nas chroni, ale zaczyna też ograniczać. I ani się obejrzymy, a staje się naszym więzieniem. Nie pozwala nam wyjść do drugiego człowieka, który za nim się znajduje, nie pozwala być sobą, nie pozwala sięgnąć chmur. Nie, bo to przecież nie normalne. Nienormalna jest normalność - wchodzi nam tu w słowo Boyne, spod którego pióra wyleciał Barnaby. A ja po przeczytaniu jego opowieści, najnormalniej w świecie nie mogę mu nie przyznać racji.
   Barnaby Brocket to trzecie dziecko Alistaira i Eleonor Brocketów, najnormalniejszych ludzi na świecie. Miał zwykłego starszego brata Henry'ego, zupełnie niczym się nie wyróżniającą siostrę Melanie oraz typowego psa Kapitana W.E. Johnsa; mieszkał w domu, jakich wiele. I zapewne nie powstałaby ta opowieść - wszak o zwykłych ludziach nikt książek nie pisze - gdyby nie maleńka rysa na nieskazitelnie wygładzonym żywocie państwa Brocketów; gdyby nie pewien epizod, który miał miejsce dokładnie trzy sekundy po przyjściu na świat ich najmłodszego potomka, który, za nic mając nieposzlakowaną opinię swych normalnych rodziców i lekceważąc wszelkie prawa, zasady i normy, najzwyczajniej(?) w świecie zaczął latać. I, mimo próśb i gróźb, nie chciał przestać, tłumacząc, zdaniem swoich rodziców, zupełnie bezpodstawnie, że taki się po prostu urodził. 
   Styl Boyne to dosadny język ociekający groteską. To czarny humor dotykający sedna i skrywający pod przykrywką zabawnych sytuacji bolesną prawdę o mechanizmach niezrozumienia, które niczym lawina, lepiąc się do niezrozumiałych pojęć czy błędnie skojarzonych faktów i uderza z całą siłą w człowieka stojącego naprzeciw, ścinając go z nóg. Niewiedza, przejęzyczenia, nieuzasadnione lęki, one wszystkie zjeżdżają po pochylniach języków bohaterów "Barnaby'ego" i wytykają ich palcami, szydząc z nich i demaskując bezpodstawność poglądów. 
   "Naprawdę dzieci, wy to macie wyobraźnię. Zupełnie nie wiem po kim. Ani wasza matka, ani ja nie wychowywaliśmy was w taki sposób, żebyście wy ją miały"* [Alistair, ojciec Barnaby'ego]
   "- Melanie! - wykrzyknęła Eleanor ze zgrozą. Nigdy więcej nie używaj tego słowa. Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek stymulował się w tym domu, rozumiemy się? To nienormalne."** [matka Barnaby'ego]
   Opowieść Boyne'a to typowa powieść drogi. Ośmioletni Barnaby został posłany w świat przez swoich rodziców, którzy w imię normalności dopuścili się przeokrutnie nienormalnego występku. Lecąc pod obłokami wpada wprost do balona dwóch sympatycznych starszych pań - Ethel i Marjorie, które zmierzają do Brazylii na swoją plantację kawy; zabierają więc chłopca ze sobą. Stamtąd chłopczyk zamierza wrócić do domu, los jednak wciąż płata mu figle, skutecznie powrót ten uniemożliwiając. Stawia za to ciągle na jego drodze niesamowitych, oryginalnych i nietuzinkowych ludzi, których wspólnym mianownikiem jest to, ze są w jakiś sposób odrzuceni przez swoich bliskich, że w życiu spotkali się z niezrozumieniem dla jakiejś swojej cechy, decyzji, światopoglądu, przekonań czy preferencji. Nietolerancja ma wiele twarzy - wśród postaci tworzących jej korowód występuje między innymi młody artysta Joshua, wolący tworzyć dziwne rzeźby zamiast przejąć imperium higieniczne swojego ojca (produkował patyczki do uszu); tworzy go dziennikarz Charles Erthridge, odrzucony przez swych pięknych rodziców z powodu blizn po oparzeniu, które oszpeciły jego twarz; tworzy go w końcu astronauta Matthiasa, który był świetnie zapowiadającą się gwiazdą niemieckiego futbolu, ale jednak wolał zgłębiać wszechświat, czym naraził się nie tylko swej rodzinie, ale całemu niemieckiemu społeczeństwu. Jak więc widać macki niezrozumienia sięgają nawet w przestrzeń kosmiczną. Co natomiast najdziwniejsze, gdzieś w tym ponurym tańcu mignął nam również naznaczone odtrąceniem twarze samych Alistaira i Eleanor. Zdawać by się mogło, że skoro sami zaznali podobnych uczuć i mieli tożsame doświadczenia, tolerancja powinna być ich naturalnym następstwem. Jak jednak widać na przykładzie opowieści o Barnaby'm - niezrozumienie rodzi niezrozumienie.
   Jest to też powieść antyinicjacyjna - co podoba mi się w niej bardzo. Bohater, mimo, że ma możliwość odmienić swój los, przejść na "normalną" stronę życia i stać się tacy, jak "wszyscy" wcale nie chce wkroczyć w dorosłość. Oznacza ona wyrzeczenie się swojej inności, bądź, jak kto woli, oryginalności; oznacza zrezygnowanie z siebie. Barnaby z własnej woli pozostaje dzieckiem, wybiera autentyczność zamiast wpasowywani się w sztuczne kanony cudzych oczekiwań. Bo tylko dzieci widzą sprawy takimi, jakie są, bez całej masy przytłaczających stereotypów, uwłaczających konotacji i krzywdzących metek: 
"W każdym razie to, że twoja wersja normalności nie jest identyczna z wersją normalności kogoś innego, jeszcze nie znaczy, że coś z tobą nie tak. (...) Kto w ogóle chce być normalny? (...) Na pewno nie ja"***


    "Lekkie życie Barnaby'ego Brocketa" to powieść o piękna i bardzo smutna zarazem, ciekawa i jakże mądra, pozbawiona moralizatorstwa i odkrywająca największe prawdy o życiu. To powieść, którą możemy czytać dosłownie naszym dzieciom, bo jest o chłopczyku, który lata (supej!!!) i ma wiele przygód, ale to także powieść metafora, która choć nienachalnie, ale niezwykle trafnie ukazuje, niczym w lustrze, obraz współczesnego społeczeństwa i jego mentalności. To opowieść z pozoru błaha, lekka i przyjemna, kryjąca w sobie jednakże tak ogromny ładunek emocji, umieszczony gdzieś między słowami, że nieraz poczujemy gdzieś w sercu autentyczne ukłucie żalu, poruszenia, współczucia, zrozumienia, a być może, poczucia winy niestety... 
   Moim zdaniem Dwie Siostry wydały przełomową książkę i idealnie wpasowały się z nią w czas, kiedy to szaleje zażarta debata o gender. Abstrahując nieco od założeń tej myśli, polecam każdemu przeczytanie "Lekkiego życia Barnaby'ego Brocketa" bo może ono wnieść nieco świeżości do wyświechtanych już sloganów, które padają po każdej ze stron w tej  (choć nie tylko w tej, ale w każdej dotyczącej inności) dyskusji. I może, tak niechcący, przypomnieć nam, że za każdym "dziwactwem", "odchyleniem" i "chorym wypaczeniem" tkwi często nierozumiany, a bardzo wartościowy człowiek. I niech sobie lata. 
*s. 19
**s. 53
***s. 103
Książka stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu Lubimy Czytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Dwie Siostry, Warszawa 2013.
Ilustracje: Oliver Jeffers.
Przekład: Tina Oziewicz.
Tytuł oryginału: "The Terribble Thing That Happened to Barnaby Brocket"
Wydanie: I.
Ilość stron: 304.
Moja ocena: 6/6

wtorek, 25 lutego 2014

Biblioteczka Nateczka: Wcale nie jak kura pazurem: Kura Adela. Jak kura zrobiła umywalkę - Joanna Krzyżanek, ilustracje: Zenon Wiewiórka

   Po co kurze umywalka? - spytacie. Normalnej kurze pewnie po nic, jednak Kura Adela jest kurą niezwykłą i dla niej zrobienie umywalki było doskonałym pretekstem do zapoznania dzieci z literkami. Bo powiem Wam szczerze, Adela, jak każda szanująca się kura sztukę czytania i pisania ma w małym... piórku i gorąco pragnie obalić mit, jaki na drób nałożyło wielce krzywdzące i niemające żadnych podstaw przysłowie o "bazgraniu, jak kura pazurem". 
   Opowieści o kurze Adeli tworzą cykl swoistych elementarzy, z których każdy obsługuje trzy literki alfabetu. I tak pierwsza część owej serii, "Jak kura zgubiła pióra" przybliża małym czytelnikom literki B, P i D; natomiast część trzecia, "Jak kura nie chciała być kurą" obsługuje litery Y, K oraz T. My natomiast mieliśmy przyjemność zapoznać się z książeczką, w której wspólnie z nieco ekscentryczną, ale zabawną i sympatyczną kwoką moje dziecko poznało litery W, U i M. Z pewnością wkrótce ukażą się kolejne tomy przygód kury Adeli, w których bohaterkami będą również kolejne znaki alfabetu - ja i Natan czekamy na nie niecierpliwie, bo taka forma zdobywania wiedzy jest tym, co nam zdecydowanie bardzo odpowiada.

   Nauka przez zabawę, taka niewymuszona, mimochodem odnosi często lepsze efekty, niż nakazanie "pójdź dziecię, ja cię uczyć każę". Kolejne wiadomości wpadają do głowy zupełnie przy okazji i wiją tam sobie gniazdka, by obudzić się ze snu, gdy w przyszłości okażą się potrzebne. A nawet jeśli nie, nawet jeśli żadna wiedza nie zostanie w ten sposób przyswojona... Trudno. Wszak sam fakt obcowania z literaturą jest już wystarczającym powodem by po tę czy inną pozycję sięgnąć. A po kurę Adelę sięgnąć warto przede wszystkim dlatego, że jest to pozycja przezabawna, napisana prostym językiem, łatwo przyswajalnym już dla małych dzieci (mój trzylatek słuchał bardzo uważnie). Percepcji treści przez maluchy sprzyjają tez liczne powtórzenia fraz, które dorosłym mogą wydać się nieco nużące (jak tak czytałam drugi raz te same niemal zdania, przyznaję, myślałam, że zwątpię, jednak w końcu uświadomiłam sobie: "Kurcze, przecież to nie jest książka dla mnie, to nie jest żadne "zapychanie" tekstu. To jest dzieciom potrzebne, by mogły przyswoić opowieść, "przetrawić" ją i poczuć się w niej jak w swojej bajce. Coś jak refreny w piosenkach." I odtąd czytałam już bez słowa sprzeciwu).

   "Jak kura zrobiła umywalkę" to zbiorek trzech opowieści, objętościowo do przeczytania na jeden raz, w sam raz na możliwości koncentrowania się już trzylatków, w sam raz na opowieść do czytania przed snem, tak, że wraz z końcem opowieści o Adeli dziecko zdąży już smacznie usnąć. Każda z tych historii poświęcona jest jednej literce, a co za tym idzie napisana tak, by zgromadzić jak największą ilość wyrazów zaczynających się tą konkretną literą. Wyrazy te są wyróżnione kontrastującym z resztą tekstu pomarańczowym kolorem. Co do zasadności tego zabiegu mam pewne wątpliwości, bo czy na przykład nie lepiej byłoby wyróżnić same dane litery? W przypadku, gdy wyróżniony jest wyraz, dziecko może się zwyczajnie zagubić i nie zrozumieć; źle zapamiętać wzrokowo i po prostu się zdezorientować. Ale może to ja jestem złą wróżką i dzieci są inteligentniejsze, niż mi się wydaje; może to jest właśnie metoda na umieszczenie liter w kontekście wyrazu, nadania im sensu... Zobaczymy, przyszłość (niedaleka, bo dziecię moje liter już zaczyna być ciekawe) zasadność tego zabiegu zweryfikuje. 
   Kura Adela przeżywa mnóstwo niebanalnych przygód, pakuje się w tarapaty, snuje niesamowicie pasjonujące rozważania, a wierzcie mi, kurza wyobraźnia nie zna granic. Jak się okazuje nawet zwykłe i banalne zrobienie makaronu może urastać do rangi emocjonującego wyzwania. Natomiast ucieczka przed upałem nad morze i wyobrażanie sobie potencjalnego towarzysza błogiego wypoczynku zaowocować może wizją uszatki fanatycznie zafascynowanej ułamkami i spragnionej bezustannego nauczania o nich Adeli. Latami. No i jeszcze kąpiel w tytułowej umywalce i zabiegi ufoludka, który wprost pragnął popluskać się w niej wspólnie z kurą. Ta jednak wolała wielbłąda, wilka czy choćby wieprza. Doprawdy fascynujące i pobudzające malutką wyobraźnie. Bo co może zrobić taki wielbłąd, ze kurze bardziej opłaca się kąpać z ufoludkiem? Ano może wypić wodę... A wilk? Wilk?! Tego to już lepiej sobie nie wyobrażać. Wilk zje kurę ze smakiem. No i jeszcze wróble, które się zlecą caaałym stadem. Nie, to już może lepiej się popluskać z ufoludkiem. Sama się nieraz uśmiechałam do siebie w myślach, co też ta Krzyżanek nawymyślała, niby to proste, ale spróbujcie dziecku opowiedzieć bajkę...
   Duet Krzyżanek i Wiewiurka znamy z Natanem już choćby ze "Smacznego elementarza" i innych książek z cyklu przygód Cecylki Knedelek, jednak nieodmiennie bawi nas żartobliwe podejście do świata w opowieściach autorki i nieco groteskowe i karykaturalne, acz niesamowicie sympatyczne postaci stworzone przez ilustratora. Uwielbiamy te żywe, energetyczne kolory; tą skłonność do przesady w kresce, co daje prześmieszny efekt. W ogóle cała publikacja została przygotowana z największą starannością i wypełniona treścią po brzegi. Bardzo duża czcionka i przejrzysty układ książki (tekst po lewej stronie, ilustracje po prawej; podsumowanie każdej literki po historyjce, której była bohaterką poprzez mniej lub bardziej absurdalne, ale oczywiste dla dzieci, porównania - jak choćby M zrobione z ogonka małpki Meli, a także ich wizualizacje) dopełnione zostały poprzez liczne szczególiki. Szczególiki, jak na przykład wiersz rozpoczęty na samym początku, wręcz na wewnętrznej stronie okładki, a dokończony na okładce książkę zamykającej; czy niezwykłe autoprezentacje autorki - Joanny Krzyżanek, która lubi być mokra jak kura i ilustratora - Zenona Wiewiurki, który woli rosołek z kury - i ich zabawnymi karykaturami. Aż miło się robi i cieplej na serduchu, że to tacy swojscy i pełni dystansu do siebie ludzie przygotowali książkę, którą oddajemy w dziecięce łapki naszych maluchów. My polecamy.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Debit, Bielsko-Biała 2013.
Ilustracje: Zenon Wiewiurka.
Wydanie: I.
Ilość stron: 90.
Moja ocena: 5/6

poniedziałek, 10 lutego 2014

Biblioteczka Nateczka: "(...) chciałabym ją czytać, czytać..."* - Cudowna studzienka. Baśnie polskie - opracowała Joanna Papuzińska, ilustracje: Elżbieta Wasiuczyńska

  Wpadnie tylko na chwilkę, na obiad nie będzie miał czasu,  zresztą z obiadem czeka na niego żona. Musi odebrać jeszcze dziewczynki ze szkoły, potem ma spotkanie i milion spraw do załatwienia na przedwczoraj, poprosi więc tylko o herbatę.  - Może rogaliki zjesz, z czekoladą, twoje ulubione, wczoraj piekłam. - Nie mamo, dziękuje, muszę ograniczać słodycze, prezencja, te sprawy - odpowie, nieznacznie tylko luzując krawat.  - Myślałam... jako dziecko za nimi przepadałeś... - Z wielu rzeczy się wyrasta, mamo - ton jego głosu zadrży nutką leciutkiego zniecierpliwienia, wyczuwalną tylko dla tych, którzy go dobrze znają. - Mamo, a pamiętasz taką książkę, w czerwonej okładce chyba, na niej narysowana była jakaś królewna. Taką z bardzo kolorowymi obrazkami, o diabłach i zmorach... - wzrok mojego syna rozbłyśnie tą znajomą iskierką, jak zawsze w chwilach, gdy coś go bardzo zaaferowało. Podam mu wtedy wyciągniętą z półki bez chwili wahania niczym z własnej kieszeni "Cudowną studzienkę" lekko tylko wyblakniętą, z delikatnymi zagnieceniami na grzbiecie, a on ujmie ją po raz pierwszy silnymi męskimi dłońmi. Mój kochany, mały synek. - Pamiętam, jak budowaliśmy sobie namiot z koców i czytaliśmy te baśnie przy świetle latarki... - powie łagodnym głosem, w którym czuć będzie lekkie wzruszenie. - Tak, albo jak byłeś chory na ospę i upodobałeś sobie bajkę "O zajączku sprawiedliwym", a ja czytałam ci ją milion razy, do znudzenia i do późna w nocy, bo nie mogłeś usnąć...  - Pamiętam, mamo, pamiętam - powie dopijając herbatę i zamykając czerwone okładki.  -Mogę? Poczytam dziewczynkom - poprosi, jak zawsze, gdy mu na czymś bardzo zależy; mój mały synek. Za dwa dni zadzwoni telefon.  - Wiesz mamo, przeczytałem całą. I znów poczułem się jak dziecko. 
   Bo książki to coś więcej, niż przedmioty, bo książki łączą pokolenia, zatrzymują czas, pozwalają nam w nim podróżować; szczególnie te wyjątkowe, te, które towarzyszą nam od wczesnego dzieciństwa. Bo książki, to my. Dlatego właśnie tak sobie marzę, że za lat trzydzieści moje dziecko przekaże opowieści zawarte w tym zbiorku swoim dzieciom, a potem one swoim, jak rodzinną pamiątkę, jak najcenniejszy rodzinny skarb. Dlaczego właśnie tę? - spytacie. Bo właśnie ona sięga do korzeni, do tego, z czego wyrośliśmy i czym jesteśmy. To taki skarbczyk narodowej opowieści, przełożona na słowa polska tożsamość. Coś niezwykle kruchego i eterycznego w dobie powszechnej globalizacji; coś, co płonie nikłym już płomykiem, który trzeba ochronić takimi właśnie tekstami polskiej kultury niczym złożonymi dłońmi od porywczego wiatru homogenizacji. Zawarte w niniejszym wyborze opowieści napisali lub spisali tacy słynni polscy pisarze, jak choćby Jan Kasprowicz, Józef Ignacy Kraszewski, Gustaw Morcinek, Henryk Sienkiewicz czy Adolf Dygasiński. To oni i kilka innych osób ujarzmili i w szaty opowieści przyodziali niepowtarzalnego ducha naszego narodu.
   Baśnie składające się na ten wybór to historie pełne staropolskiej ludowej mądrości, przesycone dawnymi wierzeniami, nieraz dające wyraz wierze w transcendentną sprawiedliwość i odwieczny porządek świata. Pełnią one raczej rolę egzemplifikacyjną i są często bardziej drogowskazami wartości moralnych i etycznych, niż źródłem rozrywki, niemniej jednak ich lektura może stanowić wspaniałą przygodę i zabrać nas w pasjonującą podróż w czasie, podczas której być może uda nam się zrozumieć kim jesteśmy i co wyróżnia nas spośród innych narodów Europy. Każda z tych baśni odkrywa przed nami świat, który dawno już przeminął, dlatego wiele aspektów w tej książce może być dla dzieci niezrozumiałych. Daje to moim zdaniem jednak idealny bodziec do wielu rozmów i poszukiwań, podsyca pasję odkrywania, sygnalizuje, że rzeczywistość, w której żyjemy jest tylko jedną z alternatywnych oraz stanowi idealny punkt wyjścia do zainteresowania dziecka historią. 
  
Również płaszczyzna języka i stylu przesycona jest staropolską atmosferą dzięki temu, w jaki sposób prowadzona jest narracja. Skoro przemawiają do nas z kart "Cudownej studzienki" legendarne postaci, to mają one prawo przemawiać legendarnym językiem, z którym nasze dziecko będzie miało okazję spotkać się chyba tylko w szkole. Dlatego może warto zaserwować mu poprzez lekturę tej książki choć namiastkę tradycji zamkniętej w języku przodków, może warto odkurzyć tę staropolska mowę w czasach potopu amerykanizmów; ocalić choć jeden jej pierwiastek od zapomnienia. Sama autorka również celowo nie przesiała tych cudownych polnych kwiatów polskiej mowy przez sito uproszczeń tworząc ów zbiorek:
"Przygotowując ten wybór, uwspółcześniłam pisownię i wyjaśniłam niektóre archaizmy, ale nie wszystkie, bo chciałam, by czytelnik mógł poczuć smak staropolskiej mowy."**
I bardzo dobrze, kontentnam z tego powodu. A co przekracza możliwość zrozumienia, to wyjaśnione w słowniku na końcu książki. Nie ma tych wyjaśnień wiele, bo też nie w tym rzecz, by przedzierać się przez chaszcze słów niezrozumiałych, odbierając sobie tym samym radość przebywania w opowieści. Nie, słowa takie pojawiają się tylko sporadycznie i proszą wprost o to, by mogły zostać wyartykułowane i wybrzmieć pod XXI wiecznymi strzechami.

   Propaguje się tu takie cechy charakteru, jak odwaga i spryt; dobroć również, jednak przykłady niektórych baśni pokazują, że trzeba ostrożnie dobierać ludzi (a właściwie osoby; bo tu akurat pomoc niedźwiedziowi okazała się błędem), którym się pomaga, bo może się to czasami obrócić przeciwko nam. „Cudowna studzienka” ukazuje życie bez upiększeń, serwuje czytelnikom surową prawdę o ludzkim losie. Baśniom znajdującym się w zbiorku daleko do lukrowych opowieści rodem ze świata Disney'a - to opowieści brutalne i okrutne - o wiele im bliżej do tych snutych przez braci Grimm w wersji nieocenzurowanej. Często też są one tak straszne, że raczej nie polecałabym czytanie ich dzieciom na dobranoc. Przez karty opowieści wybranych dla nas przez Joannę Papuzińską przewija się niejeden diabeł, często możemy usłyszeć jak przez szelest kart studzienki dobiegnie nas echo przeraźliwego wycia upiora; strzec się trzeba bezwzględnych zbójów, którzy zabijają każdego, nie wahając się podnieść ręki uzbrojonej w nóż i zatopić go w szyi swej starutkiej matki... Nic tu jednak nie jest napisane bezcelowo, a z każdej historii wypływa dla czytelnika ważna nauka - za grzechy się tu pokutuje, nie ma zbrodni bez kary, a odważni, cierpliwi i sprytni zostają sprawiedliwe i sowicie nagrodzeni. Ta książka to pochwała zdroworozsądkowego sposobu pojmowania świata; świata, który niestety przeminął. 

   Każda książka dla dzieci ma dwóch autorów, jeden z nich jest tym, który snuje opowieść, drugi - ją wizualizuje, ożywia, wspomaga kształtującą się dopiero wyobraźnię dziecka poprzez ilustrację. Jeśli więc chodzi o aspekt obrazów, które możemy podziwiać w "Cudownej studzience", tak podziwiać właśnie, bo według mnie są to prawdziwe dzieła sztuki, wyczarowała je dla nas z tęczy chyba Elżbieta Wasiuczyńska. Otwieramy książkę i zalewa nas istna feeria barw; kolory nasycone, żywe, jaskrawe, mocno ze sobą kontrastujące i wydobywające się nawzajem. Obrazy skomponowane przez ilustratorkę są tak wielowymiarowe, że łącza w sobie zarówno sensy dosłowne opowieści, jak i ich znaczenia metaforyczne, a to wszystko zamknięte jest w formie słowiańskiego folkloru, pewnej ludowej toporności wyrazu artystycznego właściwej wiejskim artystom. Jestem pod ogromnym wrażeniem tych ilustracji. To wykwintne połączenie abstrakcji z dosłownością; wyrafinowany miraż twardej rzeczywistości z eteryczną magią oddanej jedynie za pomocą odpowiednio wyważonych odcieni barw i kilku prostych pociągnięć pędzla, tak, że czuje się drzemiąca w tej prostocie siłę i mądrość ludu. A wszystko wiruje, jak pasiasta ludowa spódnica w tańcu rozhulanej wieśniaczki. Mistrzostwo! 

    Zresztą bardzo wymowna jest geneza powstania owego wyboru staropolskich baśni – inspiracją do pracy nad tego typu książką, był dla Joanny Papuzińskiej posiadany w dzieciństwie i od dzieciństwa ukochany, do bólu zaczytany „Bajarz polski”, posiadający nota bene również czerwoną okładkę. Autorka zdradza czytelnikom, ze po dziś dzień posiada ów egzemplarz, mocno sfatygowany, z brakującymi stronami; nie może jednak się z nim rozstać, bo ma dla niej ogromną wartość sentymentalną. Jak więc widać, książki mają ogromną moc. Mam wielką nadzieję, że „Cudowna studzienka” okaże się takim „Bajarzem” dla mojego dziecka. 

Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
*s. 9.
**s. 365
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Media Rodzina, Poznań 2013.
Ilustracje: Elżbieta Wasiuczyńska.
Wydanie: I. 
Ilość stron: 368.
Moja ocena: 6/6

Recenzja bierze udział w wyzwaniu W 200 książek dookoła świata.

piątek, 13 grudnia 2013

Biblioteczka Nateczka: "Przygody Tappiego z Szepczącego Lasu" - Marcin Mortka


   Ma wielki brzuch i dłuuugą brodę, jego najlepszym przyjacielem jest pewien mały reniferek i kochają go wszystkie dzieci. Mieszka sobie w magicznym, zimowym i zaśnieżonym Szepczącym Lesie, a jego widok przyprawia o szybsze bicie serca niejednego malucha, dostarcza mu powodów do wzruszeń i nieraz spowoduje, że wybucha śmiechem. Czy wiecie już o kim mowa? To wiking Tappi oczywiście.
   Często, gdy czytam świetną książkę zastanawiam się co było najpierw? Od czego się ta książka zaczęła, co skłoniło autora do wystukania pierwszych liter, mających w przyszłości stać się tą właśnie opowieścią? Geneza Tappiego jest równie zabawna, jak on sam. Otóż, jak wyznaje autor w wywiadzie udzielonym portalowi LubimyCzytać.pl, gdy pracował jako pilot wycieczek na Islandii jego uwagę przykuł wydrzyk skua, który jako jedyny z gniazdujących na pewnej wysepce ptaków, nie bał się ludzi, a nawet kradł im parówki. Miał na imię właśnie Tappi. Podobno pierwszy rozdział książki powstał jeszcze tego samego wieczoru. 
   W "Tappim" roi się wprost od niezwykłych bohaterów, pełno tu magicznych stworzeń rodem z legend i podań, jak choćby smoki, skrzaty, wodniki, olbrzymy czy elfy. Spotkać tu możemy również mniej znane naszej rodzimej mitologii jarle oraz trolle, a także pewną nieco roztargnioną czarownicę Skrzypichę. Jest też garstka postaci ludzkich - kowal Sigurd, kupiec Pasibrzuch, myśliwy Haste i nasz Tappi oczywiście. Jak się w tym wszystkim nie pogubić? Z pomocą przychodzi nam prawa ręka Mortki - Marta Kurczewska, która ową książkę pięknie zilustrowała:
Zapominamy kto jest kto - jeden rzut oka na powyższą legendę i wszystko się nam rozjaśnia. Ilustracje stanowią również świetną pomoc dla maluchów, których wyobraźnia nie jest jeszcze tak sprawna, by sama mogła powołać do życia postaci na podstawie opisów - możemy często z nimi do tej legendy wracać i uczyć je sobie wyobrażać, a ta nauka, to podstawa:)
   Mało tego - nie każde dziecko wie, kto to jarl. Ba, nie każde wie, kim byli wikingowie, o trollach czy wodnikach już nie wspominając. I na to autor znalazł sposób - sam wszystko swoim małym czytelnikom wyjaśnia w bezpośrednich zwrotach do nich. Świetną to tworzy więź między słuchającym a opowiadającym opowieść; każda para czytających oczek lub słuchających uszek nagle się ożywia, bo jak to, pan, który opowiada o Tappim mówi do mnie. Bardzo fajny zabieg, a dodatkowo wyjaśnienia te są tak nieskomplikowane i znakomicie przystosowane do możliwości pojmowania dziecka, że żaden obcobrzmiący jarl z takim narratorem nie straszny. Czytamy więc dalej. 
Nie tylko bohaterowie są w Szumiącym Lesie sympatyczni i arcyciekawi. Taki jest cały Las. Cały las żyje, ma swoje humory i nastroje, przyroda w "Tappim" jest ożywiona - Chata skrzypi i naburmusza się, gdy troll próbuje się do niej włamać, by wykraść zapasy wikinga; Wicher jest złośliwy i naigrywa się z naszego bohatera, Dziadek Wodospad omal nie pada ofiara magicznego młota, który dostał się w niepowołane ręce wodników, Echo natomiast powoduje, że Tappi i jego przyjaciele wpadają w niezłe tarapaty. Uwielbiam takie właśnie opowieści, których autor potrafi dostrzec więcej niż zwykli ludzie i przekazać te umiejętność czytelnikowi - mam wielką nadzieję, że mój synek wychowywany na takich opowieściach obudzi w sobie pewną wrażliwość i posiądzie dar magicznego myślenia i widzenia świata intensywniej przez pryzmat wyobraźni, bo wtedy nic nie jest zwykłe. 
   Co jeszcze piękne i mądre w tej książce, to fakt, że Tappi wyznaje takie wartości jak przyjaźń, pomoc słabszym czy odwaga w mówieniu tego, co się myśli nawet wbrew inaczej myślącemu ogółowi. To bardzo pozytywne wzorce. I choć nie raz i nie dwa wpakował się Tappi za ich sprawą w tarapaty, to jednak historia jest tak skonstruowana, że dobro zwycięża, a wiking i jego przyjaciele zawsze uchodzą z opresji cało. Za to czytelnik nie może narzekać w ich towarzystwie na nudę, bo raz walczy z Lodowym Olbrzymem, po chwili musi wykraść smokowi magiczną kołyskę, a za dosłownie momencik demaskuje ciemiężyciela elfów, by na następnej stronie wyruszyć na pomoc swemu przyjacielowi uwięzionemu przez podstępnego jarla po drodze tocząc walkę z chochlikami i czując na swych plecach oddech mało przyjaźnie nastawionej czarownicy. A to jeszcze nie wszystko, co ma do zaoferowania swym czytelnikom autor. 
   Autor nie stroni też od rubasznych zwrotów i pobłażliwych wyzwisk pod adresem poszczególnych bohaterów. Aby jednak przez dzieci nie zostały one odebrane opacznie dodaje w wielu miejscach bardzo pedagogiczne wyjaśnienia, że faktycznie, tak właśnie jeden bohater nazwał drugiego, ale każde mądre dziecko wie, że nie wolno się przezywać, śmiać ze słabszych, nie jeść śniadania, nie sprzątać Chaty, etc. Fajnie, fajnie, bo łatwo w ferworze czytania zapomnieć o takich sprostowaniach, a maluchy zapatrzone bezkrytycznie w zachowanie bohatera mogą przy okazji kilka niepotrzebnych rzeczy "podłapać". Często autor powołuje się też przy okazji pewnych dopowiedzeń na autorytet rodziców, co jeszcze bardziej podkreśla, że pewne niestosowne zachowania czy zwroty nie mogą wyjść poza okładkę. Bardzo fajny zabieg pozwalający dramatycznie książki nie cenzurować, aby nie stała się ona nudna, a przy okazji nie narazić się  obyczajowości - dwie pieczenie przy jednym ogniu. Poza jednym wyjątkiem, gdzie dopowiedzenia ewidentnie zabrakło...
Minusy? Znalazł się niestety jeden wielki minus, który wprawdzie nie jest w stanie przyćmić uroku, jakim emanuje Tappi, ale jednak... Niesamowicie razi mnie fakt, iż w jednej z pierwszych opowieści wiking w walce z chcącym odebrać mu zapasy na zimę trollem Gburkiem ucieka się do przemocy i przywala przeciwnikowi patelnią w głowę, co skutkuje olbrzymim guzem. Nie jest to zbyt pedagogiczne - uczy bowiem dzieci rozwiązywania konfliktów drogą siłową. No i cóż takiego? - spytacie. W końcu to tylko troll... Tym gorzej! To jak przyzwolenie do poniżania osób różniących się od nas w jakiś sposób, do wywyższania się czy gardzenia słabszymi fizycznie lub intelektualnie. A cóż dopiero, gdy czyni tak Tappi, postać która ma szanse zostać idolem wielu małych czytelników... Nie, bić nie wolno, nawet Tappiemu; nawet trolla. Jednakże błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi; mam więc nadzieję, że tego typu ekscesy nie będą miały już miejsca w kolejnych częściach przygód przesympatycznego wikinga. Póki co ja fragment ów nieszczęsny pominęłam czytając książkę Natankowi; w przypadku dzieci, które same już czytają, zawsze można spiąć kartki agrafką;)
   Marcin Mortka swym światem przedstawionym powieści mnie po prostu oczarował i sprawił, że układanie mojego synka do snu stało się dla mnie jeszcze większą przyjemnością, bo odkąd jego bohater zaczął nam towarzyszyć przy tym codziennym, a właściwie conocnym rytuale, czas kiedy oczka mojego Natka wreszcie się zamkną przestał mi się ciągnąć w nieskończoność. Napiszę nawet więcej - równie pochłonięta przygodami zabawnego wikinga dopiero po dobrej chwili orientowałam się, że Nacio już śpi i to raczej wnioskując na podstawie jego równomiernego oddechu, niż widząc, oczy me chłonęły bowiem tekst. A moje dziecko? Słuchało uważnie czytanych mu opowieści i odpływało w sny, które dzięki pogodnej atmosferze książeczki były na pewno kolorowe. Magiczna książka.
Książkę otrzymaliśmy do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Zielona Sowa
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Zielona Sowa, Warszawa 2013.
Wydanie: I
Ilustracje: Marta Kurczewska
Oprawa: twarda
Ilość stron: 160.
Język orginału: polski
Data powstania: 2013.
Moja ocena: 5/6