Znacie ten kawał? "Wykładowca dziennikarstwa pyta studentów: jesteście świadkami tonięcia łodzi transportującej emigrantów, możecie ich uratować lub zrobić im zdjęcia. Jaką ostrość aparatu wybierzecie?" Książka Brabazona zdaje się być świetną odpowiedzią na to pytanie o etykę dziennikarską i ludzką moralność. Odpowiedzią tak szczerą, jak i brutalną. Autor idzie nawet krok dalej i ustawia tę przysłowiową ostrość pośród wojennej zawieruchy, gdy kule świszczą mu koło ucha. Naraża życie, by odzyskać zgubione podczas ucieczki taśmy; nie waha się położyć na szali własny los byleby tylko zrobić materiał. Jednak główną inspiracją do napisania książki były dla autora nie wojenne perypetie, a pewna osobliwa przyjaźń, która się w ich czasie nawiązała. Przyjaźń kontrowersyjna, obwarowana wieloma dylematami, a jednak w proch je obracająca. Przyjaźń ponad wszystko.
James Brabazon i Nick du Toit poznali się podczas pierwszej wyprawy autora-dziennikarza do ogarniętej wojną domową Liberii. James pragnął przeniknąć do grupy partyzantów walczących z reżimem Charles'a Taylora, by tam nakręcić unikatowy materiał, który miał przynieść mu sławę w reporterskim świecie, liczne kontrakty oraz, co za tym idzie, spore zyski. Nicka zatrudnił za poręczeniem znajomych, jako swego ochroniarza. Początkowa doza wzajemnej nieufności i ostrożności przekształciła się pod wpływem rozlicznych wspólnych afrykańskich przygód w coś zgoła odmiennego. Ale czy można pozostać obojętnym wobec osoby, która dzieli z tobą twój los nawet kiedy jasno jej mówisz, iż prawdopodobnie nic z tego mieć nie będzie, bo właśnie wszyscy sponsorzy się wycofali i zostaliście "na lodzie"? Czy można nie poczuć choć cienia sympatii do kogoś, komu zawierzamy własne życie i kto chroni je bezustannie narażając swoje? Kogoś z kim przegadało się długie godziny chociażby z nudów, z kim jadło się niejadalną wręcz strawę? Kogoś, kto w końcu, wlókł nas "na stronę" by pomóc się wypróżnić i dbał o nas podczas ataku malarii? Takie przeżycia cementują relację, budują więź z innym człowiekiem, nawet gdy ten ma nie wiedzieć jak szemraną przeszłość i nie wiedzieć ile ludzkich istnień na sumieniu.
Nick du Toit był bowiem najemnikiem. Czyli, parafrazując autora, walczył za cudze pieniądze o sprawy, które były mu zgoła obojętne. Taki płatny wojenny zabójca, którego morale znieczula solidny zastrzyk gotówki zaaplikowany mu przez najemcę. Nie trzeba więc być etykiem, by czuć dysonans pomiędzy szczerością w wzajemnych relacjach z taką osobą a koniecznością usprawiedliwiania tej przyjaźni przed opinią publiczną (co się autorowi czasem zdarzało) oraz własnym sumieniem (co było rzeczą nagminną).
Plany, które się nie powiodły. Które wystawiły ich przyjaźń na próbę; które wymusiły zmianę narracji z opowieści o dziennikarstwie wojennym na skrupulatne, sumienne i żmudne dziennikarstwo śledcze. James, który dziełem przypadku nie stawił się jak było to zaplanowane w szeregach najemników mających dokonać zamachu stanu, który on miał kamerować mógł przecież mianować się szczęściarzem, zapomnieć o wszystkim i żyć jakby nigdy nic. On jednak tymczasem wyrusza do Afryki, by szukać sprawiedliwości i walczyć o prawdę dla swojego przyjaciela, który został uwięziony w Playa Negra, jednym z cieszących się najgorszą sławą więzień. Narzędziem w tej walce jest jego mikrofon. Zmiana ta zdecydowanie mnie nie pocieszyła, gdyż nie jest to typ opowieści, który chłonę. Trochę się tu gubiłam - to ogromne nagromadzenie nazwisk, faktów, przesłanek i politycznych niuansów. To zdecydowanie nie dla mnie... Daje to jednak pojęcie o profesjonalizmie autora, o jego zawziętości i pasji, które mogą okazać się cenne dla osób o odmiennych niż moje preferencjach.
Przyznam szczerze, że ja czytałam tę książkę raczej jako praktyczny traktat o moralności w warunkach polowych. Dużo się mówi na sucho o tym, co czarne, a co białe; co uchodzi dziennikarzowi, a co jest już nadużyciem. Kreśli się linie, wytycza szlaki, jednak kiedy jest się wrzuconym w wir wydarzeń, w samo oko wojennego cyklonu, nie ma się czasu na przerzucanie stron kodeksu, ba, nie ma czasu nawet na zastanowienie się. Górę biorą instynkty; przeżyć i nakręcić. Brabazon mi to uświadomił bez zbędnego owijania w bawełnę, brutalnie i jakże namacalnie, pisząc o tych wszystkich egzekucjach, które kamerował bez namysłu, o obieganiu z kamerą wokół konających partyzantów, skupiając się li i jedynie na technicznej stronie najkorzystniejszego ujęcia czarnoskórych ludzi w ciemnym pomieszczeniu... Autor obnaża przed czytelnikiem najintymniejsze oblicza własnej osoby; wyjawia to, co raczej wolimy przemilczeć i pierze brudy swej naznaczonej Liberią duszy
Nick du Toit był bowiem najemnikiem. Czyli, parafrazując autora, walczył za cudze pieniądze o sprawy, które były mu zgoła obojętne. Taki płatny wojenny zabójca, którego morale znieczula solidny zastrzyk gotówki zaaplikowany mu przez najemcę. Nie trzeba więc być etykiem, by czuć dysonans pomiędzy szczerością w wzajemnych relacjach z taką osobą a koniecznością usprawiedliwiania tej przyjaźni przed opinią publiczną (co się autorowi czasem zdarzało) oraz własnym sumieniem (co było rzeczą nagminną).
"Im bardziej moje życie zawodowe wiązało się z postacią Nicka, przed tym trudniejszymi wyborami stawałem. Obawiałem się więc, że zatracam poczucie higieny moralnej, zamiast jasno opowiadać się po słusznej stronie, zawierałem sam ze sobą kompromisy. Poważnie brałem pod uwagę możliwość zabicia dziecka, zgodziłem się sfilmować zamach stanu. Kiedy za pierwszym razem uciekłem z Liberii nie potrafiłem rozpoznać twarzy w lustrze jako swojej."*Jednakże urocze usposobienie Nicka, jego dobroć i życzliwość dla autora sprawiały, iż zepchnął on ciemną stronę biografii przyjaciela w odmęty pamięci i począł wdawać się z nim w coraz to nowe przygody i snuć wspólne, nie do końca legalne (delikatnie mówiąc) plany.
Plany, które się nie powiodły. Które wystawiły ich przyjaźń na próbę; które wymusiły zmianę narracji z opowieści o dziennikarstwie wojennym na skrupulatne, sumienne i żmudne dziennikarstwo śledcze. James, który dziełem przypadku nie stawił się jak było to zaplanowane w szeregach najemników mających dokonać zamachu stanu, który on miał kamerować mógł przecież mianować się szczęściarzem, zapomnieć o wszystkim i żyć jakby nigdy nic. On jednak tymczasem wyrusza do Afryki, by szukać sprawiedliwości i walczyć o prawdę dla swojego przyjaciela, który został uwięziony w Playa Negra, jednym z cieszących się najgorszą sławą więzień. Narzędziem w tej walce jest jego mikrofon. Zmiana ta zdecydowanie mnie nie pocieszyła, gdyż nie jest to typ opowieści, który chłonę. Trochę się tu gubiłam - to ogromne nagromadzenie nazwisk, faktów, przesłanek i politycznych niuansów. To zdecydowanie nie dla mnie... Daje to jednak pojęcie o profesjonalizmie autora, o jego zawziętości i pasji, które mogą okazać się cenne dla osób o odmiennych niż moje preferencjach.
Przyznam szczerze, że ja czytałam tę książkę raczej jako praktyczny traktat o moralności w warunkach polowych. Dużo się mówi na sucho o tym, co czarne, a co białe; co uchodzi dziennikarzowi, a co jest już nadużyciem. Kreśli się linie, wytycza szlaki, jednak kiedy jest się wrzuconym w wir wydarzeń, w samo oko wojennego cyklonu, nie ma się czasu na przerzucanie stron kodeksu, ba, nie ma czasu nawet na zastanowienie się. Górę biorą instynkty; przeżyć i nakręcić. Brabazon mi to uświadomił bez zbędnego owijania w bawełnę, brutalnie i jakże namacalnie, pisząc o tych wszystkich egzekucjach, które kamerował bez namysłu, o obieganiu z kamerą wokół konających partyzantów, skupiając się li i jedynie na technicznej stronie najkorzystniejszego ujęcia czarnoskórych ludzi w ciemnym pomieszczeniu... Autor obnaża przed czytelnikiem najintymniejsze oblicza własnej osoby; wyjawia to, co raczej wolimy przemilczeć i pierze brudy swej naznaczonej Liberią duszy
"Afryka Zachodnia niebezpiecznie odchyliła igłę mojego moralnego kompasu. A zależało mi na tym , by wskazywał właściwy kierunek"**
Muszę przyznać, że dawno już nie czytałam książki, która wzbudziłaby we mnie tak skrajnie ambiwalentne odczucia. Dlaczego? Bo z jednej strony wymęczyła mnie ona przeokrutnie, szczególnie w końcowej części "śledczej", gdzie nagromadzone tropy, przeplatane nazwiskami i faktografią, zlewały mi się ze sobą i traciły ostrość, szczegółowość drażniła a stężenie istotnych detali przyprawiało o zawroty głowy. Nie moja bajka, krótko pisząc. Ale, i to druga strona medalu, czegokolwiek by o twórczości Brabazona nie napisać, niczego poza tym, że w moim przypadku nie trafił na do końca właściwego odbiorcę zarzucić mu nie mogę. Wręcz przeciwnie. Poraził mnie przede wszystkim swą szczerością i bezpośredniością w podejmowaniu tematów tabu, zainteresował arkanami sztuki dziennikarskiej, która w jego książce pokazana jest od kuchni. Przerażający i brutalny reporterski metatekst.
*s. 307
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
**s. 99.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: WAB, Warszawa 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 510.
Przekład: Stanisław Kroszczyński.
Tytuł orginału: "My Friend the Mercenary"
Język orginału: angielski.
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 4/6.
Chyba jednak ta pozycja nie trafia w mój gust, więc na razie odpuszczę ją sobie.
OdpowiedzUsuńKsiążkę wzbudzającą takie emocje muszę poznać
OdpowiedzUsuńCzy to do końca moja tematyka, nie wiem, ale granice moralne w pracy dziennikarza to coś o czym chętnie bym poczytała. A i motyw tej niezwykłej przyjaźni intryguje.
OdpowiedzUsuńOdpuszczam. Nie moja tematyka...
OdpowiedzUsuńP.S.
Chcę pomóc koleżance. Niesamowicie utalentowana bloggerka wydała książkę, ale w naszym kraju nie wspiera się debiutantów. Książka ma same pozytywne recenzje, więc na pewno spodoba się ludziom, jeśli ją przeczytają. Może i Ty się skusisz?
Chociaż sprawdź: www.o-k.xn.pl
Akurat teraz mam chwilkę czasu bo leżę w domu ze złamanym nosem :( Ech, chyba czekać mnie będzie operacja plastyczna Warszawa jest taka piękna latem, a ja leżę z opatrunkiem :( Ale ksiązkę mam zamiar przeczytać. Głównie dlatego, że sama chcialabym być fotoreporterką.
OdpowiedzUsuń