Smaka wielkiego na tę książkę miałam, no i niestety smakiem się obeszłam. Nie liczyłam wprawdzie na wielką literaturę, ale usatysfakcjonowałaby mnie przynajmniej wciągająca, porządnie napisana historia, która dostarczyłaby mi nieco emocji, rozrywki, wątpliwości i potrzymała w napięciu. Jeśli i Wy macie podobne oczekiwania wobec tego tytułu muszę Was uczciwie rozczarować.
Sam pomysł na fabułę osnutą wokół sytuacji postawienia w stan oskarżenia mężczyzny przez bliską mu dziewczynkę, zarzucającą mu molestowanie seksualne jest, zarówno w literaturze, jak i w kinematorafii, pomysłem mocno wyeksploatowanym Aby książka nie zaginęła w natłoku podobnych pozycji autorka musiałaby bardzo się postarać, wyposażyć swoją twórczość w coś odkrywczego pójść jakimś nowym tropem... Tymczasem Michaels zapina się w schemat po samą szyje i całkiem jej w nim wygodnie. Zresztą wszelkie niedociągnięcia i zmarszczki, jakie mogłyby czytelnika "zaniepokoić" (czytaj: zbudować napięcie) wygładza usłużnie sam wydawca, streszczając na okładce dobre pół fabuły, łącznie z tym, jak się zakończy proces. Przestrzegam więc: dla własnego dobra nie czytajcie opisu z okładki. Jest też coś irytującego w tym, jak autorka konstruuje i prowadzi swą opowieść. Opisywane przez nią sceny, szczególnie w pierwszej partii powieści, są wybrane i ułożone bardzo tendencyjnie, by w łopatologiczny wręcz sposób ukazać pełnię szczęścia Rocketów (Kate i Alexa, który padł ofiarą tytułowego oskarżenia) i skontrastować ją z napięciami, kłótniami i nieporozumieniami, a wręcz nienawiścią, jaka panuje w rodzinie Winterów (rodziców dziewczynki, która stawia zarzut). Michaels tak prowadzi narrację, że czytelnik nie ma wielkiego wyboru, musi polubić jednych bohaterów i znielubić innych, nie ma żadnej alternatywy; przy okazji jednak nie ma też pola do domysłów, wszystko już na wstępie jest oczywiste.
Równie tendencyjnie co fabuła, kreowane są postaci. Autorka zachowuje się jakby dopadła białą i czarną kredkę i mogła posłużyć się tylko nimi. Brak tu jakichkolwiek szarości. Jest krystaliczny Alex, "sól tej ziemi" i otyła, odpychająca, wredna i złośliwa Sara. Jest uwielbiająca gotowanie, naturalna i wyluzowana Kate, oraz sterylna, znerwicowana i przebiegła Debbie. Rzekłabym nawet, że postaci Debbie i jej córki Sary są przerysowane, wręcz groteskowe, co daje wrażenie niezwykle komiczne i negatywnie wpływa na odbiór całości, która traktuje przecież o ważkiej problematyce. Nie wiem, jak wiele można w tej kwestii zrzucić na tłumacza, jednak ja byłabym tu ostrożna i winę przypisała bardziej warsztatowi autorki, bo chyba zamierzone to nie było. Gdyby pogłębić portrety psychologiczne bohaterów, dodać im barw, wielowymiarowości, a tu i ówdzie dorzucić jakiś nagły i nieoczekiwany zwrot akcji, powieść mogłaby być całkiem ciekawa, tymczasem jest całkowicie przewidywanie, a co za tym idzie, po prostu nudno.
Dalej na mojej liście najbardziej irytujących skłonności Fern Micaels plasuje się lubość autorki do wodolejstwa. Albo pisarka cierpi na zaniki pamięci, albo podejrzewa o to czytelnika, nie znajduję bowiem innego wytłumaczenia dla ciągłych i niekontrolowanych powtórzeń tych samych myśli innymi słowami, których zagęszczenie na przestrzeni kilku kolejnych stron miejscami sięgało zenitu. Czytelnik zmuszony jest przedzierać się przez lasy pustosłowiu szczególnie w tej części powieści, w której Kate snuje swoje plany odwetu na Winterach. Jest to skądinąd najgorzej według mnie napisana partia "Oskarżenia", przez którą autorka brnęła w pocie czoła nie mając na nią chyba do końca sprecyzowanego pomysłu. To się czuło. Rozwiązania niektórych ścieżek fabularnych (aż mnie skręca, że nie mogę napisać, co mam konkretnie na myśli) w tejże części opowieści były tak mocno nieprzemyślane, że zakrawały na mało śmieszny żart i pojęcia nie mam dlaczego ujrzały światło dzienne. Jakby tego było mało, cała książka okraszona jest licznymi potknięciami autorki raz popadającej w przesadną egzaltację, innym razem szastającą na lewo i prawo sloganowymi hasłami typu: "Kate miała misję" czy "(...) miała mnóstwo hackerskiej roboty". Autorka bezskutecznie próbuje uchylać się przed romansowo-sielską konwencją i stworzyć coś ambitnego, ale ta dopada ją na każdym niemal kroku, a fragmenty a'la sensacyjne budzą jedynie śmiech i politowanie; jak dla mnie zbyt infantylnie i zdecydowanie za słodko, a co nie słodko, to i nie szczerze. Oliwy do ognia mojego rozczarowania dolewa jeszcze punkt kulminacyjny powieści, który skomentować mogę jedynie słowami: wiele krzyku o nic.
Książkę da się przeczytać, co mniej wymagający czytelnik być może stwierdzi, iż dostarczyła mu ona w jakimś stopniu rozrywki. Mnie osobiście wyżej wymienione aspekty stylu, warsztatu i strategii narracyjnej Michaels mocno zirytowały, a sama powieść wniosła niewiele pozytywów do mojego czytelniczego doświadczenia.
Dalej na mojej liście najbardziej irytujących skłonności Fern Micaels plasuje się lubość autorki do wodolejstwa. Albo pisarka cierpi na zaniki pamięci, albo podejrzewa o to czytelnika, nie znajduję bowiem innego wytłumaczenia dla ciągłych i niekontrolowanych powtórzeń tych samych myśli innymi słowami, których zagęszczenie na przestrzeni kilku kolejnych stron miejscami sięgało zenitu. Czytelnik zmuszony jest przedzierać się przez lasy pustosłowiu szczególnie w tej części powieści, w której Kate snuje swoje plany odwetu na Winterach. Jest to skądinąd najgorzej według mnie napisana partia "Oskarżenia", przez którą autorka brnęła w pocie czoła nie mając na nią chyba do końca sprecyzowanego pomysłu. To się czuło. Rozwiązania niektórych ścieżek fabularnych (aż mnie skręca, że nie mogę napisać, co mam konkretnie na myśli) w tejże części opowieści były tak mocno nieprzemyślane, że zakrawały na mało śmieszny żart i pojęcia nie mam dlaczego ujrzały światło dzienne. Jakby tego było mało, cała książka okraszona jest licznymi potknięciami autorki raz popadającej w przesadną egzaltację, innym razem szastającą na lewo i prawo sloganowymi hasłami typu: "Kate miała misję" czy "(...) miała mnóstwo hackerskiej roboty". Autorka bezskutecznie próbuje uchylać się przed romansowo-sielską konwencją i stworzyć coś ambitnego, ale ta dopada ją na każdym niemal kroku, a fragmenty a'la sensacyjne budzą jedynie śmiech i politowanie; jak dla mnie zbyt infantylnie i zdecydowanie za słodko, a co nie słodko, to i nie szczerze. Oliwy do ognia mojego rozczarowania dolewa jeszcze punkt kulminacyjny powieści, który skomentować mogę jedynie słowami: wiele krzyku o nic.
Książkę da się przeczytać, co mniej wymagający czytelnik być może stwierdzi, iż dostarczyła mu ona w jakimś stopniu rozrywki. Mnie osobiście wyżej wymienione aspekty stylu, warsztatu i strategii narracyjnej Michaels mocno zirytowały, a sama powieść wniosła niewiele pozytywów do mojego czytelniczego doświadczenia.
Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Świat Książki
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Świat Książki, Warszawa 2012.Wydanie: I.
Ilość stron: 270.
Przekład: Magdalena Krzyżosiak.
Tytuł orginału: Betrayal.
Język orginału: angielski.
Data powstania: 2011.
Moja ocena: 3/6.
No nie mogę się powstrzymać. A nie mówiłam? O ile pierwsza część książki była nawet, nawet, o tyle druga rozczarowuje i sprowadza emocje niemal do zera. No chyba, że rozczarowane się zalicza, bo te sięga zenitu.
OdpowiedzUsuńDało się przeczytać, ale raz zupełnie wystarczy...
Mam nadzieje, że zrozumiale napisałam ;)
Mam ją na oku od jakiegoś czasu ...
OdpowiedzUsuńNie cierpię, kiedy autor traktuje czytelnika jak debila, któremu trzeba wszystko podać na tacy, bo inaczej nie zrozumie :-/
OdpowiedzUsuńCudowną recenzja, uwielbiam takie - szkoda tylko, że w sumie straciłaś czas przy lekturze :-/
Pozdrawiam serdecznie!
Ostatnio też czytałam książkę (wprawdzie zupełnie innego rodzaju), ale autor miał ten sam syndrom sklerotyka :P w kółko powtarzał to samo, często nawet nie ubierając tego w inne słowa. Wiem więc jakie to dla czytelnika irytujące ;-)
OdpowiedzUsuńRecenzja świetna, po książkę pewnie nie sięgnę ;-)