Po prostu oderwać się od tej historii nie mogłam. To jedna z tych książek, w których zatopić się można po uszy. Tych, w których kartki przewracamy gorączkowo. Coraz szybciej oczami po zadrukownych stronach wodzimy i z drżącym sercem, spragnieni poznania tajemnicy wgryzamy się w nowy rozdział. "No jak to było? Co się wydarzyło?"- pytamy każdej nowej strony. Ale autorka tylko podsyca naszą ciekawość niespiesznie odsłaniając kolejne fakty. I tak aż do samego zakończenia prawie nasze pragnienie poznania tajemnicy jednej z bohaterek pozostaje niezaspokojone.
Powieść Isabel Wolff to rzecz o winie, o tajemnicach, tragediach z przeszłości i samotności w borykaniu się z wyrzutami sumienia. O stracie, wyobcowaniu i niezrozumieniu. O tym, jak bardzo przeszłość może determinować nasze życie, jeżeli tylko jej na to pozwolimy. Akcja powieści toczy się dwutorowo - a nawet, jakby się uprzeć, trzy przestrzenie czasowe da się w niej odnaleźć. Fundamentami powieści są dwie tragedie, które choć wydarzyły się w zupełnie innym czasie i zupełnie innym miejscu na świecie, a mimo to stanowią niewidzialną nic, łączącą dwie bohaterki i splatającą ze sobą ich losy. W pierwsze wydarzenie zostajemy zaangażowani zaraz po uwikłaniu się w powieść - lądujemy na plaży w 1987 roku, a w powietrzu już unosi się zapowiedź nieuchronnego nieszczęścia, którego stajemy się naocznymi świadkami. Druga natomiast miała miejsce w roku 1945, w ostatnich dniach wojny, co jeszcze przydaje jej dramatyzmu. By zgłębić arkana tego wydarzenia, będziemy zmuszeni przedzierać się przez eteryczne woale wspomnień, podążać drogami wyznaczanymi przez wielokropki w licznych niedopowiedzeniach, a przede wszystkim - cierpliwie słuchać. Bo też ta powieść, w swej szkatułkowej konstrukcji, skrywa niczym starodawna kasetka, klejnot wspomnień pewnej, 80-letniej niemal staruszki. Klejnot nieco zaśniedziały, który stracił swój blask dla świata, przeleżawszy pokryty kurzem milczenia w zapomnieniu grubo ponad pół wieku. Jednak dla sędziwej Klary ma on postać najdokładniej wyszlifowanego diamentu, tnącego jej serce swymi brzegami każdego dnia, w każdym momencie, gdy pozwoli ona sobie na przekroczenie zapory wspomnień. Dopiero spotkanie z Jenni daje staruszce możliwość uwolnienia wspomnień, możliwie bezbolesnego zerwania powstrzymującej je tamy i popłynięcia wyżłobionym godzinami szczerych rozmów, ożywczym, pokrzepiającym nurtem. A przy okazji sama Jenni będzie miała okazję stoczyć walkę z demonami przeszłości.
Jenni jest ghostwriterką - co wiecie już zapewne z opisu na okładce. Spisuje wspomnienia ludzi, którzy ją o to poproszą. Przekuwa emocje w zdania, zamyka wrażenia w formę, stawia kropkę rozliczając z przeszłością. "(...) bycie autorem widmo to nie to samo, co bycie pisarzem. Jesteś bardziej akuszerką: pomagasz czyjejś historii przyjść na świat"*. Jednak jak wiadomo - szewc bez butów chodzi - Jenni tak samo nie potrafi utorować swoim wspomnieniom drogi na światło dzienne. Nie umie ich oswoić, przetłumaczyć i się z nimi rozliczyć. W zamian pozwala im sobą zawładnąć, zdeterminować własne życie. dokonując w imię tego olbrzymich wyrzeczeń i raniąc osoby, które zbliżają się do, choćby nawet nieświadomie, do odkrycia rąbka tajemnicy, którą tak misternie w sobie przechowuje. Powiem Wam szczerze, że kilka razy porządnie bałam się o tę powieść. Bałam się, że pójdzie w złym, sielankowo-ckliwym kierunku. Wszak zraniona, zmagająca się z trudną przeszłością osoba, to znakomity materiał, by "wyjechać na wieś i zacząć swoje życie od nowa", a ja taką, naiwno-lukrową konwencję powieści, omijam szerokim łukiem. Bo też czytelnik w pewnymi wieku i o pewnej sumie doświadczeń wie już, że odcięcie się od przeszłości jest zupełnie niemożliwe i że funduje mu się jakiś sztuczny fantom, a nie powieść z krwi, kości i życia. To taka moja mała dygresja, którą musiałam Wam tu wytłuszczyc, byście zrozumieli, jaką trwoga przejęła mnie sielska Kornwalia, kurort wypoczynkowy i rodzinna farma, przepełnione po brzegi szczęściem zgodnej, wielopokoleniowej rodziny, do której miała udać się główna bohaterka, będąca na życiowym rozdrożu, by spisać wspomnienia nestorki rodu. Jak wiele razy zapalała mi się czerwona lampka, pisać Wam tu nie będę. Przebrnęłam jednak, wiedziona chęcią rozwikłania serwowanych mi przez autorkę tajemnic i... utonęłam w dorosłej, mądrej i życiowej opowieści. Autorka na szczęście bowiem umiejętnie balansuje w pewnych momentach swej historii uderzając w rzewne tony i obudowując fabułę rajskim tłem. Jednak raj zmienia się dla głównej bohaterki w piekło, każe stanąć twarzą w twarz ze spychaną w odmęty pamięci katastrofą, przejść swoimi śladami sprzed lat. Wolff robi życie, nie ma tu opery mydlanej, a malownicza Kornwalia to nie będzie raj na ziemi. Bo szczęście to stan ducha i sposób na życie, zdaje się mówić autorka.
Co jeszcze bardzo mi się w tej powieści podobało, to wysmakowane (znów) dozowanie pierwiastka metafizycznego. O co chodzi? A więc Jenni widzi duchy/wizualizacje swoich wspomnień/majaki/sny na jawie - niepotrzebne musicie tu sobie w trakcie lektury skreślić. To wasz wybór, kwestia waszej interpretacji. Ja powiem tylko, że w kilku scenach dostałam porządnej gęsiej skórki, lecz ja strachliwa z natury jestem.
I na koniec zostawiłam najlepsze. "Niewybaczalne" odkrywa przed czytelnikiem rzadko odkurzaną kartę w dziejach II wojny światowej - ukazuje aspekt japońskiej agresji na Jawę. Dla mnie, przyznam szczerze, zupełnie dotąd nieznany. I to była chyba ta część powieści, którą pochłaniałam najzachłanniej. Bo ja kocham takie nawiązania w powieściach, a kto czyta mojego bloga wie, że w opowieściach świadków historii wprost się lubuję. A Klara, to taka babcia właśnie, która ma za sobą przeżyte już niemal trudne, ciężkie ale i piękne życie. I postanawia nam o nim szczegółowo opowiedzieć - czyli wiadomo, że będzie miód na moje czytelnicze gusta. Opowiada bardzo rzeczowo, wplata w ten wywód daty, zabiera nas do krainy swojej młodości i swoich wspomnień - na Jawę zawładniętą wojenną zawieruchą. Klara jest Holenderką, kiedy jej ojciec stracił pracę, wyjechali wraz z mamą i bratem na plantację gumy w holenderskich Indiach Wschodnich. Klara bardzo szczegółowo opisuje uroki i cienie życia na Jawie, wykłada nam zawiłości stosunków kolonizatorów z rdzennymi mieszkańcami. Towarzyszymy jej cudownemu dzieciństwu wśród kochających się ludzi i wspaniałych przyjaciół i razem z nią truchlejemy na zapowiedz wojny w 1941 roku, kiedy to USA i Holandia wypowiadają wojnę Japonii po ataku na Pearl Harbor. Później tym rajem na ziemi zawładnęła prawdziwa wojenna pożoga - plantatorom zabierano ich włości, mężczyzn wywożono do niewolniczej pracy w fabrykach i kopalniach, kobiety i dzieci koncentrowano w czymś na kształt gett i choć nie poddawano ich może eksterminacji, to warunki w jakich spędzały wojnę dalekie były jakiemukolwiek pojęciu humanitaryzmu. Zastraszane, przetrzymywane w nieludzkim tłoku, głodzone i poddawane wymyślnym torturom psychicznym, a przy odrobinie pecha też fizycznym, egzystowali z trudem, by po zakończeniu wojny okazać się światu niczym żywe kościotrupy i dalej walczyć - z nacjonalistycznymi nastrojami na Jawie, które zdołali zasiać japońscy okupanci, a potem, po powrocie do Europy, również pogardą rodaków, niemających bladego pojęcia o wojennych doświadczeniach repatriantów i liżących własne rany po II wojnie światowej.
"Wspaniale opowiadasz. Czuję się tak, jakbym była na Jawie, z tobą Peterem i Florą"** - mówi pewnego razu Jenni do Klary. I nie sposób nie przyznać jej racji. Ja też tak się czułam.*s. 50
**s. 105
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Wydanie: I.
Ilość stron: 360.
Tytuł oryginału: Ghostwritten
Język oryginału: angielski
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
Moja ocena: 5/6.
Wydanie: I.
Ilość stron: 360.
Tytuł oryginału: Ghostwritten
Język oryginału: angielski
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
Moja ocena: 5/6.